W najnowszym numerze dwumiesięcznika literackiego "Topos" m.in. rozmowa z Barbarą Schabowską (2. Program Polskiego Radia) o książce Ćwiczenia duchowne. Poematy (wyd. "Sic!", Warszawa 2016).
Poniżej fragment rozmowy.
Serce,
które milczy.
O
tomie Ćwiczenia
duchowne. Poematy rozmawiają
Barbara Schabowska i Przemysław Dakowicz
BARBARA
SCHABOWSKA: Czytam Pana poematy razem z esejami z tomu Obcowanie,
tak jakby były jakimś poetyckim dopowiedzeniem wcześniej
rozważanych myśli. Czym są dla Pana Ćwiczenia
duchowne?
PRZEMYSŁAW
DAKOWICZ: Ćwiczenia
duchowne są
książką – choć może raczej należałoby powiedzieć
„książeczką”, bo to przecież niespełna osiemdziesiąt stron
– zbierającą część dłuższych tekstów pisanych w ostatnich
latach. Książeczką niezwykle istotną dla mnie, daje ona bowiem
najpełniejszy, najbardziej pogłębiony wgląd w to, co myślę o
świecie, o człowieku. Wiem, że to wielkie słowa. O sobie w
świecie – może tak należałoby określić ogólnie zakres
tematyczny Ćwiczeń
duchownych.
Traktuję je jako wgląd we własną świadomość, a od wielu lat
wydaje mi się, że podstawową funkcją literatury jest zdawanie
sprawy ze świadomości człowieka w czasie, w jakim przyszło mu
żyć.
To
jest rola niemal psychoterapeutyczna...
Domyślam
się, że odwołuje się Pani do programowego tekstu z tomu Obcowanie
– do notatek, które zatytułowałem Nowoczesność
schizofreniczna.
Rzeczywiście, pisałem o tym, że literatura, tak jak ją
postrzegam, w swoich najpoważniejszych wytworach powinna się
zajmować zagadnieniami identycznymi lub bliźniaczo podobnymi do
tych, którymi zajmują się, z jednej strony, psychoterapia i
psychiatria, a z drugiej strony – religia. To jest specyficzny,
właściwy dla naszych czasów węzeł zagadnień.
Wiele
w Ćwiczeniach
duchownych kontrastów,
różnych nastrojów. Bo, na przykład, obok wizyty w IKEI, mlaskania
nad zupą, życia na kredyt, obok czynności codziennych pojawiają
się, jak je Pan nazywa - „świadomości somatyczne”, „rzeczy
cudowne”, które „dzieją się w ludzkim umyśle”, których
„nie rozumieją zdrowi”. Już czytając eseje Obcowania,
miałam wrażenie, że tak właśnie widzi Pan świat, że jest Pan
spadkobiercą romantycznego poglądu, zgodnie z którym poeta ma
kontakt z tym, co jest wyżej – niedostępne dla zwykłych
śmiertelników.
Nie
jestem pewien, czy tylko poeta. Sądzę, że jest to doświadczenie
każdego człowieka, tylko nie wszyscy z nas mają tę łaskę,
dzięki której potrafią owo doświadczenie wyrazić. Ja tę łaskę
– bo tak postrzegam umiejętność pisania, która została mi
dana, zdolność oddawania papierowi tego, co uważam za
najistotniejsze – staram się wyzyskiwać, pamiętając o tych
wysokich funkcjach literatury. Czy jest to przywołanie romantycznych
wizji literatury, właściwego romantykom sposobu postrzegania aktu
poetyckiego – nie jestem pewien. Chętniej odwoływałbym się do
tego wszystkiego, co związane jest z chrześcijańskimi podłożem
kultury śródziemnomorskiej. Choć, oczywiście, romantyzm w swoich
najcelniejszych dokonaniach był, do pewnego stopnia, przerabianiem
tej lekcji chrześcijaństwa, ale już na innym poziomie – na
poziomie świadomości przepuszczonej przez oświecenie. Uwaga ta
dotyczy przede wszystkim romantyzmu polskiego, w jego fazie
popowstaniowej – dzieł w rodzaju Mickiewiczowskich liryków
rzymsko-drezdeńskich, trzeciej części Dziadów,
Zdań
i uwag,
późnych dramatów Słowackiego i, oczywiście, Norwida, najgłębiej
chrześcijańskiego z naszych romantyków.
Z
jednej strony jest w Pana książce obawa, że „zostanie z nas
tylko gnój” - to parafraza fragmentu poematu Majster
z Niemiec;
z drugiej – przekonanie, że wybawić nas mogą właśnie „rzeczy
cudowne”. Ale tych się ruszać boimy. To są często teksty o
jakimś lęku współczesnego człowieka...
Niewątpliwie
tak. Tutaj bardzo ważną dla mnie lekturą jest Pojęcie
lęku,
którego autor,
Kierkegaard,
odnosi się do zagadnienia grzechu. A zatem ten zespół zagadnień,
które różnymi pojęciami można by traktować. Jeśli odwołujemy
się do sfery religii, przywołujemy pojęcie grzechu, jeśli do
sfery psychologii – mówimy o lęku.
Postacią
Kierkegaarda facynuje się Pan od dawna. Jest on obecny także w
innych Pana tomach, jako patron, gdzieś obok Pascala. Mówił Pan o
pojęciu grzechu, ale ja myślę też o ironii, bo akurat w tomie
Ćwiczenia
duchowne jest
taki cytat pełen goryczy, który każe inaczej spojrzeć na figurę
współczesnego ironisty, figurę bardzo atrakcyjną retorycznie.
Tymczasem Kierkegaard przypomina nam, że ironia bywa wyrazem
rozgoryczenia.
Cytat
z pracy Duńczyka O
pojęciu ironii umieściłem
na wstępie poematu Climacus
i sobowtóry.
Brzmi on następująco: „Ironia nie jest sama w sobie tak
niewrażliwa i odarta z łagodniejszych uczuć, już raczej jest
rozgoryczeniem, że i ten drugi dysponuje czymś, na co sama ma
ochotę”. A zatem ironia jako wyraz tęsknoty za czymś, czego się
nie posiada. Kierkegaard poświęcił zagadnieniu ironii całą
dysertację naukową. Jeśli miałbym tu powiedzieć o rzeczach
najbardziej podstawowych, musiałbym – podobnie jak Kierkegaard –
odwołać się do Sokratesa, czyli tego myśliciela greckiego, który
całą kulturę śródziemnomorską nauczył myślenia ufundowanego
na ironii. Nie jest to jednak postawa, która by nazbyt często
ujawniała się we współczesnej kulturze, nie jest to ironia
gorzka, czyli coś, co gryzie, aby zagryźć. Sokrates posługiwał
się ironią po to, by jego rozmówca mógł razem z nim dotrzeć do
prawdy, urodzić prawdę. Sztuka majeutyczna Sokratesa temu właśnie
służyła – rodzeniu prawdy, dochodzeniu do niej, dopracowywaniu
się pełnej świadomości. Staram się ironię stosować w ten sam
sposób. Cel jest prosty – zależy mi na tym, by osoba podejmująca
trud lektury Ćwiczeń
duchownych,
mogła dotrzeć do miejsca, do którego chcę ją doprowadzić, by
uzyskała wgląd w świadomość manifestującą się w tych
tekstach. W tej świadomości czytelnik ma się przejrzeć, musi
zostać z nią skonfrontowany, musi stanąć przed koniecznością
udzielenia odpowiedzi na pytanie o to, kim on sam jest i jaki jest.
Gnothi
seauton!
To naczelna funkcja Ćwiczeń.
Poznaj samego siebie.
Pozostańmy
jeszcze przy poemacie inspirowanym myślą Kierkegaarda. Skrywa się
Pan za postacią Vigiliusa Lodziensisa. Kto to jest?
No,
tak... (śmiech)
Trzeba by tu otworzyć wielką dysputę o roli pseudonimów w
twórczości Kierkegaarda. Jak wiadomo, autor Albo-Albo
w zasadzie nie publikował książek pod własnym nazwiskiem, lecz –
doprowadzając do skrajności literacką sztuczkę, polegającą na
tym, że się przedstawia własne dzieło jako dzieło cudze –
wypuszczał na świat rozliczne książki, które ze sobą
dyskutowały, rozmawiały, kłóciły się, których wymyśleni
autorzy, ukształtowani w głowie Kiekegaarda, wypowiadali własne
poglądy. Owi pisarze pseudonimowi toczą spór, którego rezultatem
– według zamierzeń Kierkegaardowskich – ma być dotarcie do
prawdy niejednoznacznej. Nie da się jej wypowiedzieć w prostym
komunikacie, ona powstaje poprzez nieustanne zmaganie się stanowisk.
Ta postawa Kierkegaarda, jego praktyka pisarska, jest mi bardzo
bliska. Dlatego że, jak sądzę, nie da się we współczesnym
otoczeniu kulturowym, nie da się we współczesnej literaturze, a
szczególnie w poezji, mówić rzeczy, na powiedzeniu których mi
zależało, w sposób jednoznaczny i prosty. Trzeba nakłaniać
odbiorcę do procesualnego, rozłożonego na raty, odkrywania
znaczeń.
Stąd dążenie do osiągnięcie efektu polifoniczności. W
Ćwiczeniach
duchownych przemawia
ogromna liczba głosów. Budując ów kontrolowany chaos
komunikacyjny, chciałem postawić czytelnika przed koniecznością
poszukiwania podmiotu, który by scalał wszystko, co w tych
poematach przemawia. Słowem – projektowany odbiorca ma podjąć
aktywność zmierzającą do zrekonstruowania pokładów świadomości
jakiejś realnie istniejącej persony, która się kryje za tymi
tekstami. Ważną wskazówką w procesie odkrywania podmiotu
scalającego jest postać Vigiliusa – to do pewnego stopnia alter
ego autora
poematów, po części zaś autonomiczny, intencjonalnie konstruowany
bohater. Vigilius Lodziensis, „stróż nocny niedosypiający w
Polsce, czyli nigdzie”, jest chyba – teraz próbuję to jakoś
racjonalizować, samemu sobie objaśniać, pisząc nie miałem o tym
pojęcia – kimś przywodzącym na myśl Tejrezjasza z Eliotowskiej
Ziemi
jałowej.
To ktoś/coś więcej (i zarazem ktoś/coś mniej) niż tekstowy byt,
który teoria literatury nazywa „podmiotem czynności twórczych”.
Ową nadwyżkę (i ów niedomiar) rozumiem następująco: Vigiliusa
więcej łączy ze mną żywym niż ze mną obmyślającym i
zapisującym poematy. Vigilius jest w większym stopniu
reprezentantem Dakowicza niż autora Ćwiczeń
duchownych.
Nazwałbym go najchętniej posłańcem realności pozatekstowej
działającym w rzeczywistości tekstu. Ale czy istnieje
rzeczywistość tekstu? Nie, nie istnieje. Mówię to wbrew
obowiązującym metodologiom literaturoznawczym, które tekst czynią
jedynym bóstwem filologa. Istnieje tylko rzeczywistość życia,
którą współczesna kultura niestrudzenie i uparcie podaje w
wątpliwość. Vigilius i ja, my obaj stajemy po stronie życia –
jeśli trzeba, także przeciw literaturze, metodologiom, uroszczeniom
pysznego umysłu, przeciwko wszystkim błyskotliwym koncepcjom
unieważniającym realność, sprowadzającym ją do gry symulakrów.
Nie byłbym jednak do końca szczery, gdybym nie przyznał, że kiedy
to Pani mówię, jakiś głos dochodzący z głębi mojego własnego
tekstu drwi ze mnie, powtarza mi, że układam dramat. Staram się
nie słuchać tego głosu, traktuję go jako urojenie humanistyki,
która już dawno oderwała się od człowieka, która z człowiekiem
nie chce mieć nic wspólnego, którą interesuje jedynie zabawa w
chowanego z samą sobą.
W
poemacie Ćwiczony
pisze
Pan: „Uważaj na nogi, mówię, uważaj na nogi. / W głowie mi
szumi, nie mogę złapać pionu. / Zdaje ci się, mówi głos w mojej
głowie, / buty wchodzą w asfalt jak w masło, utykam / między
płytami chodnika, słyszę ich cichą / muzykę: dalej, dalej,
przodem do przodu, / zapadam się po kostki, po kolana, chcę wołać
/ z głębokości: ludzie, pochłoną nas chodniki, / przykryje fala
żwiru, ale oni przechodzą / pośpiesznie, każdy słucha własnego
/ zestwau głośnomówiącego. Trzymasz mnie / za rękę, twoje słowa
proszą: nie zapadaj się, / idź z nami, nie zostawiaj nas. Wierz
mi, / chcę tylko byśmy otworzyli oczy. / Są rzeczy, na które
trzeba wreszcie / otworzyć oczy”. No, właśnie – może wcale
nie da się otworzyć oczu, bo choroba pozytywnego myślenia czy
jakiegoś tresowania ciała, zamiast „ćwiczeń duchownych”, bo
pozorna wolność i, finalnie, perspektywa gnoju lub formaliny (o tym
też pisze Pan w ostatnim poemacie), to wszystko powoduje, że
powieki są zbyt ciężkie, byśmy mogli otworzyć oczy?
Mówi
Pani o ćwiczeniach w sensie fizycznym i w sensie duchowym. To chyba
dobry moment, żebym wreszcie przeczytał fragment wstępu do
Ejercicios
espirituales Ignacego
Loyoli: „Pod tą nazwą »ćwiczenia duchowne« rozumiemy każdy
rachunek sumienia, rozmyślanie, kontemplację, modlitwę ustną i
myślną oraz wszystkie inne czynności duchowe, stosownie do tego,
co niżej powiemy. Bo jak przechadzanie się, chodzenie i bieganie to
ćwiczenia cielesne, tak ćwiczenia duchowne to przygotowanie i
usposobienie duszy po to, żeby się pozbyć nieuporządkowanych
przywiązań. A gdy się ich już pozbędziemy – żeby szukać woli
Bożej i odnajdywać ją w ułożeniu własnego życia tak, by zbawić
duszę”. To jest tak: starałem się zrobić wszystko, by
odniesienia do Ignacego Loyoli nie były oczywiste, dostrzegalne na
pierwszy rzut. Ale nie do końca jest to możliwe, jeśli nadaje się
książeczce tytuł identyczny z tytułem bardzo znanego i istotnego
dla kultury europejskiej dzieła św. Ignacego. Pewne miejsca wspólne
dostrzegłem dopiero po napisaniu poematów i skomponowaniu takiej
czteroczęściowej całości. Wyszło wtedy na jaw, że cel mojego
pisania, wyrastający z poszukiwań duchowych, jest częściowo
zbieżny z zamysłem przyświecającym autorowi Ejercicios
espirituales –
chodzi przede wszystkim o rozeznanie się we własnym wnętrzu, o
specyficzny, na sposób poetycki odprawiony rachunek sumienia kultury
w początkach dwudziestego pierwszego stulecia. O pytanie, jaka jest
ta kultura, w ramach której funkcjonujemy, jak nas ona programuje, w
jaki sposób wpływa na nasze myślenie i postrzeganie świata.
Gdybym
miał jakoś spuentować powyższy wywód, rzekłbym, że moje
Ćwiczenia
duchowne składają
się z dwóch warstw. Pierwsza z nich jest warstwą literacką,
zespołem pytań i odpowiedzi (może lepiej: prób odpowiedzi), które
wynikają z rozmyślań na temat miejsca literatury w tym momencie
cywilizacyjnym, w którym się znajdujemy. Druga warstwa to warstwa
duchowa, czy też – posłużę się jednym ze słów rugowanych z
języka humanistyki, słowem wzbudzającym uśmiech na twarzach
literaturoznawców przeszkolonych strukturalistycznie,
poststrukturalistycznie i dekonstrukcjonistycznie – warstwa
problemów metafizycznych. Tę drugą warstwę – to chyba
oczywiste? – traktuję jako zasadniczą, ale ona nie mogłaby się
ujawnić, gdyby nie sfera języka, sfera obrazowo-pojęciowa.
I
tutaj, poza Loyolą, Pan daje wskazówki swoim czytelnikom. Bo
pojawiają się słowa „prawda jako owoc mozołu” i „dwa
sposoby liczenia szczebelków”, i jest jeszcze ten list z Malagi o
„wodach rozkoszy wewnętrznych”. To jest jakiś trop...
Tak,
dziękuję, że Pani o tym wspomniała, bo to rzeczy pierwszej
ważności i bez zauważenia ich w zasadzie chyba nie da się dotrzeć
do tego, do czego chciałbym, byśmy w tej książce wspólnie
dotarli – czytelnik i ja. Po pierwsze, słynny tekst rozważań św.
Bernarda z Clairvaux o stopniach pokory i pychy, tekst odnoszący się
do jakości ludzkiego życia, życia duchowego oczywiście, z
kapitalnym obrazem drabiny, po której człowiek się wspina albo po
której schodzi. Pozwolę sobie zacytować fragment: „Ustawiona
drabina to nasze życie na świecie, które Pan podnosi ku niebu, gdy
serce stanie się pokorne.
Dwoma
bocznymi żerdziami tej drabiny są, jak sądzimy, nasze ciało i
dusza, a wzywająca nas łaska Boża umieściła w nich różne
szczeble pokory i karności zakonnej, po których do góry
wstępujemy”.
Po tej drabinie Bernardowej można kroczyć ku górze, ale można
także zapadać się w pychę, oddalając się od ostatecznego celu,
jakim jest znalezienie się na szczycie drabiny, czyli w miejscu
graniczącym z niebem, w miejscu, gdzie dostępuje się zbawienia i
zaznaje wiecznej szczęśliwości. To jest ten pierwszy kontekst. A
drugi kontekst to list świętego Jana od Krzyża do karmelitanek
bosych z Beas, wysłany z Malagi w listopadzie 1586 roku, a więc
przed trzystu trzydziestu laty. Fragment chętnie bym przeczytał. O,
jest:
„Sądzicie
może – pisze św. Jan – że skoro tak długo nie odzywam się do
was, to was utraciłem z oczu i ani patrzę z jak wielką łatwością
możecie się uświęcać i z jaką słodką pociechą i pewnością
możecie czynić postępy w radowaniu się Oblubieńcem Ukochanym?
Otóż, gdy przybędę tam, wówczas ujrzycie, że nie zapomniałem o
was i zobyczymy wspólnie skarby wasze, zebrane w czystej miłości i
drogę przebytą do życia wiekuistego i »kroki piękne«, jakieście
uczyniły w Jezusie Chrystusie, którego rozkoszą i koroną są
oblubienice. Korona to kosztowna i nie godzi się tarzać jej na
drogach świata, ale winna być niesiona rękoma aniołów i
serafinów, aby ją ze czcią złożyli na głowę Pana.
Gdy
serce czołga się w niskościach ziemi, spada korona i każda nędza
nią pomiata. Lecz skoro człowiek
podnosi serce do rzeczy wyższych, jak
mówi Dawid, wówczas Bóg
jest wywyższony koroną
tego wzniosłego serca Jego oblubienicy, którą Go ukoronują w dniu
radości serca Jego i w której On znajdzie swe rozkosze przebywając
z synami człowieczymi.
Te
wody rozkoszy wewnętrznych nie wytryskują z ziemi. Kto chce je
znaleźć, musi ku niebu otwierać usta swych pragnień, wolne od
wszelkich innych pokarmów. Musi mieć usta pożądań nie ściśnione
ani wypełnione kęsem innych upodobań, ale próżne i otwarte w
stronę Tego, który mówi: »Rozszerz usta twoje, a napełnię je«.
Tak
więc kto szuka upodobania w jakiejś rzeczy, ten nie jest już na
tyle ogołocony, żeby go Bóg mógł napełnić swymi
niewysłowionymi rozkoszami. I jak przychodzi do Boga, tak odchodzi,
gdyż ręce ma obciążone i nie może przyjąć tego, co mu Bóg
dawał. Niech nas Bóg uwolni od nieszczęsnych ciężarów, które
nas pozbawiają tak słodkiej i miłej wolności”.
Owe
dwa teksty, jeden napisany przez Jana od Krzyża, drugi przez
Bernarda z Clairvaux, wchodzą – w postaci aluzji literackich,
kryptocytatów – w ostatnie partie poematu Wyrzygnąć.
Poemat ten wyposażyłem jeszcze w podtytuł: Traktat
o całości.
Oczywiście, to podtytuł ironiczny, bo, jak nas usiłuje przekonać
współczesna kultura, nie jesteśmy już w stanie dotrzeć do
„całości”, „całość” od początku była urojeniem.
Św.
Jan od Krzyża i św. Bernard z Clairvaux pokazują, że Pańskie
Ćwiczenia
duchowne
to nie jest wchodzenie po tych szczebelkach w celu samodoskonalenia,
prawda? To Pan jakby zupełnie przekreśla, pokazując codzienność,
np. spacer, grę w śnieżki, a jednocześnie – no, właśnie –
tę obawę, która budzi nas w nocy, że „nie będziemy zbawieni”.
Odpowiedź
na to pytanie wydaje mi się szczególnie skomplikowana. Bo ja bym
bardzo nie chciał, aby Pani rozpoznanie dało się uznać za
ostateczne. Zależałoby mi na czymś przeciwnym – żeby widzieć
poszczególne poematy, przede wszystkim Wyrzygnąć,
Climacusa
i sobowtóry
oraz Ćwiczonego
jako
wypowiedzi o charakterze, by tak rzec, kryptokonfesyjnym i
kryptoreligijnym. Właśnie jako świadectwo zmagań, bardzo
poważnych i bardzo męczących zapasów z kulturą
postchrześcijańską o... No, właśnie – o co? Chyba o duszę, o
własną duszę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz