[część pierwsza]
„Szczątki całkowicie
zeszkieletowane, ułożone w jamie grobowej na osi wschód-zachód”.
Głowa Łukasza Szleszkowskiego wychyla się z wąskiego dołu
wydrążonego między nagrobkami z lat osiemdziesiątych. Boczne
ściany dołu wzmocniono wiórowymi płytami, między które
wciśnięto trzy belki. Doktor Szleszkowski, pracownik Katedry
Medycyny Sądowej wrocławskiego Uniwersytetu Medycznego, dyktuje
dane do protokołu z niwelacji.
„Szczątki leżą tylnymi
powierzchniami ku górze, przednią powierzchnią ciała na dnie jamy
grobowej. Czaszka lewą stroną na dnie jamy grobowej. Część
twarzowa zwrócona w kierunku północnym, żuchwa uniesiona. Zęby
żuchwy i szczęki kontaktują się ze sobą”.
Nad Łączką świeci
słońce. Jest 3 dzień września. Rok 2014. Za betonowymi płytami
cmentarnego ogrodzenia pędzą ciężarówki i samochody osobowe.
Warszawa żyje.
Siedem dekad wcześniej
musiała tu panować doskonała cisza. Około północy zjawili się
kopacze. Ostrza łopat błyskały w świetle księżyca, kiedy
wykrawali z powierzchni ziemi kwadraty darni i układali je obok
miejsca przeznaczonego na pochówek. Potem kopali doły. Nie zanadto
głębokie. W półmroku błyskały ogniki papierosów i puszczyk
krzyczał w gałęziach drzew.
Przywieziono ich tuż przed
świtem. Skrzypnęły drzwi ciężarówki, a po chwili w pustkę
szarej godziny wtargnął głuchy odgłos uderzenia pierwszego ciała
o ziemię. Na koniec zasypywanie, ubijanie, maskowanie. Kawałki
darni ułożone równo, by nawet ten, kto będzie patrzył z bliska,
nie zorientował się, że w nocy trwała tu robota.
Kolana archeologa
Zaglądam do jamy grobowej.
Zwłoki rzucono twarzą w dół. Czy ręce skazańca były związane?
Jedna z nich spoczęła na plecach, druga oparła się łokciem o
południową ścianę dołu, a dłonią o dno ‒ jakby nie była
bezwładna, lecz przeciwnie: żywa, aktywna, protestująca. Jakby
umarły chciał się podnieść, wrócić do świata żywych. I
wraca. Po niemal siedemdzięciu latach. Wywołuje go z ciemności
suchy i precyzyjny opis protokolarny: „Kończyna górna prawa: kość
ramienna nieco odwiedziona w stawie barkowym, zrotowana do wewnątrz,
dół łokciowy skierowany ku północy. Kości przedramienia prawego
tworzą kąt prosty z kością ramienną. Kości nadgarstka na
przyśrodkowo-tylno-górnej części prawego talerza biodrowego.
Kości ręki prawej w rzucie kości krzyżowej. Kończyna górna
lewa: kość ramienna nieznacznie odwiedziona, silnie zgięta do tyłu
w stawie barkowym, tworzy kąt około sześćdziesiąt stopni z
płaszczyzną czołową szczątków. Kości przedramienia lewego
tworzą z kością ramienną kąt nieco mniejszy niż prosty. Okolica
łokcia w południowym profilu sondażu, około trzydzieści
centymetrów powyżej dna jamy grobowej. Kości ręki lewej w bardzo
silnym zgięciu grzbietowym, tworzą kąt prosty
z przedramieniem w zakresie śródręcza, kąt ostry w zakresie
paliczków bliższych”.
Ziemia oddaje ciało
niechętnie. Kiedyś zamknęła je w swoim łonie, by przez miesiące
i lata pracować nad jego znikaniem. Wciskała się w miejsca, które
otwierały się na jej przyjęcie, stopniowo zastępowała tkanki
miękie, łącząc się ze szkieletem niczym drugie ciało. Dziś,
rozdarta cesarskim cięciem, objawia szczątki zmarłych. To akt
powtórnych narodzin. Do życia innego niż życie, do trwania w
przestrzeni i czasie, ale na prawach innych niż dotychczas.
A jest tak. Gdy archeolodzy
natrafią na najmniejszy ślad ludzkich szczątków, pochylają się
nad nim i wytrwale pracują, wprawiając w ruch łopatki, szpadelki,
kielenki (zwanymi także trowelkami), zgarniacze i drapacze,
narzędzia precyzyjne (szpatule, dłutka, skrobacze), przywodzące na
myśl przyrządy dentystyczne, szczoteczki i pędzelki. Swoją robotę
wykonują na kolanach, bo nie można jej wykonać inaczej ‒ jakby
tamta śmierć utajniona, jakby tamten hańbiący pochówek musiały
zostać wynagrodzone. Zgięte kolana i pochylone plecy archeologów
mówią: kłaniamy się wam, umarli; oddajemy wam hołd, niezłomni,
których ciała złamano, wyklęci, których dziś błogosławimy.
Między frazami tej niemej modlitwy z ziemi wyłaniają się kości.
Najpierw wierzchołek czaszki, staw łokciowy lub czubek kości
miednicznej. Niczym fragment ciała wynurzony z topieli, dłoń
wyrzucona na powierzchnię wody, w ostatnim, przedśmietnym skurczu
mięśni. Wokół owego pojedynczego punktu koncentruje się
aktywność żywego. Jego ręce spulchniają ubitą na kamień
ziemię, rozbijają ją na grudki, które w plastikowym wiadrze
wędrują w górę, w stronę nieba, w stronę obłoków pędzonych
wiatrem. Upłyną długie godziny, zanim archeolog dotrze do dna jamy
grobowej, a całość szkieletu ukaże się oczom osób postronnych.
Na powierzchni
Póki ziemia tkwi między
żabrami, póty trwa irracjonalna wiara, że ten, kto leży w dole,
nie całkiem umarł, że za chwilę poruszą się miechy płuc,
wyprostują ręce i nogi. Złudzenie pryska, gdy żywy klęczący na
dnie grobu przystępuje do zbierania kości i kosteczek. Zaczyna od
tego, co niegdyś było stopą. W dłoni dzierży woreczek z
przeźroczystej folii. Składa w nim kolejno wszystkie elementy
zgruchotanej całości. Paliczki, czyli kości palców ‒ na nich
więzień stawał, by wyjrzeć przez okienną szparę w celi
kaesowców. Kość sześcienną i kości śródstopia. Kość
piętową i skokową. Trzy kości klinowate i kość łódkową,
os naviculare, na której
skazaniec nie dopłynął do bezpiecznego portu.
Ciężar ludzkiego szkieletu
to mniej więcej piętnaście procent wagi całego ciała. Dwanaście
kilogramów z osiemdziesięciu. Obok grobu czarny plastikowy worek, w
jaki składa się zwłoki ofiar wypadków. Kości wydobytych z dołu
nie sposób ułożyć w porządku anatomicznym. Mieszają się ze
sobą ‒ czaszka spoczywa na żebrach, kość łokciowa przylega do
kości udowej, to, co zostało z lędźwi, styka się z fragmentem
kolana. Dopiero teraz staje się widoczne dzieło dekonstrukcji,
jakby konkretny człowiek, z imieniem i nazwiskiem, z niemożliwą do
powtórzenia historią życia, właśnie w tej chwili zapadał się w
otchłań abstrakcji.
Na okolicznych nagrobkach
płoną znicze i pysznią się wiązanki kwiatów. Najwięcej tu
pułkowników Ludowego Wojska Polskiego. Ostatnią wartę wyznaczono
im półtora metra nad dołami śmierci. Rodziny zapewne nie miały
pojęcia, w jak szczególnym miejscu grzebani są ich bliscy, lecz
ktoś, kto uczynił kwaterę „Ł” wojskowych Powązek terenem
kolejnych pochówków, kto w latach osiemdziesiątych podjął
brzemienną w skutki decyzję administracyjną, wiedział, co robi.
Groby luminarzy komunistycznej armii miały stać się kneblem
skutecznie tłumiącym podziemny krzyk, ostatnim ryglem w drzwiach
zatrzaśniętych przed prawdą.
I stały się ‒ ku
wstydowi III Rzeczypospolitej.
Góra i dół
Na Łączce zmieniło się
niemal wszystko. Teren badań ‒ niewielki, obejmujący część
alei między kwaterami „Ł” i „Ł II” oraz wąski pasek
między grobami tuż pod cmentarnym murem ‒ obwiedziony jest
taśmami z napisem „policja”. Strzegą go fukcjonariusze w
czarnych mundurach. Miejsca, w których można kopać, wskazuje
prokurator. Zresztą, prokuratorów stale obecnych na cmentarzu jest
dwóch. Większość czasu spędzają w okolicach jamy grobowej z
odkrytymi przez archeologów szczątkami.
Przyjechałem tu z mocnym
postanowieniem, że popracuję fizycznie, że zrobię wszystko, by
okazać się przydatnym ‒ jednak we wrześniu 2014 roku niewiele
zajęć pozostało dla wolontariuszy. Od czasu do czasu przerzucamy
ziemię, pomagając w zasypywaniu kolejnych dołów powstających
wzdłuż alei. Okazują się puste, zgodnie z przekonaniem profesora
Szwagrzyka wyrażonym na początku prac (szczątki bohaterów
antykomunistycznego ruchu oporu tkwią tuż obok, pod grobowcami z
lat osiemdziesiątych). Jedyna korzyść z naruszenia struktury ziemi
polega na tym, że można wyraźnie zobaczyć, jak Łączka się
zmieniała. Na głębokości półtora metra doskonale widać ciemną
linię, znaczącą rzeczywistą powierzchnię terenu w latach
czterdziestych.
Członkowie ekipy
ekshumacyjnej wykonują swoje czynności z równym jak przed rokiem
zaangażowaniem, ale są przygaszeni, milczący. Przypominają
wielodzietną rodzinę przeniesioną z przestronnego mieszkania do
komórki pod schodami. Jak w czasach słusznie minionych, ktoś
oczekuje, że będą publicznie zachwalać zalety tej ciasnoty, na
którą ich skazano.
Między nagrobkami kluczy
starsza pani. Policjanci pozwolili jej przejść. Zbliżając się do
jednego z grobów na powierzchni, rzuca ku nam, pochylonym nad
wykopem, krótkie spojrzenie (zbyt prędkie, by domyślić się, co w
nim się kryje: współczucie? niechęć? obojętność?). Ile
rozumie z wydarzeń rozgrywających się na Łączce? Co wie o tych,
których ciała przed kilkudziesięciu laty zrzucano z wozów do
śmiertelnych dołów i pośpiesznie zasypywano? Czy w naszym języku
znalazłaby słowa zdolne wyrazić jej własne doświadczenie?
Odwraca się i przez kilka minut krząta przy pomniku na północnym
skraju kwatery „Ł II”. Gdy się oddala, podchodzę do grobowca,
pięknie utrzymanego i przystrojonego (dwa bukiety w wazonach,
wiązanka z kwiatów i gałęzi świerku, jedenaście okazałych
zniczy), by odczytać nazwisko zmarłego, podpułkownika, oraz daty
narodzin i śmierci: 1928‒1984. Na kamiennej płycie żeliwna
replika krzyża Virtuti Militari i napis: „Artylerzysta 1. Dyw. im.
T. Kościuszki”. Z sepiowej fotografii spogląda mężczyzna w sile
wieku, ubrany w mundur wyjściowy z baretkami.
Myślę o meandrach
historii. O roli indywidualnych ludzkich decyzji i mocy przypadku.
Gdyby spoczywający tu żołnierz Polski Ludowej, zapewne dziecko
zesłańców, urodził się nieco wcześniej, mógłby zostać
przyjęty do formacji „junaków” w armii generała Andersa. Być
może po przejściu całego szlaku bojowego na Bliskim Wschodzie i w
Europie podjąłby decyzję o powrocie do kraju. Niewykluczone, że
po ciężkim śledztwie trafiłby do wspólnej celi z żołnierzami
Hieronima Dekutowskiego „Zapory”, że przez szparę w blindzie
obserwowałby rotmistrza Pileckiego prowadzonego na śmierć. Jego
ciało, z przestrzeloną głową, z rękami związanymi na plecach,
przywieziono by na Łączkę i zrzucono do anonimowej dziury w ziemi.
Nie byłoby kwiatów, zniczy, bliskich dbających o grób. Nad
„szczątkami całkowicie zeszkieletowanymi”, tkwiącymi dwa metry
pod powierzchnią cmentarza, pochylałyby się teraz plecy i głowy
archeologów, antropologów i lekarzy sądowych.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz