wtorek, 16 września 2014

Jeden dzień na Łączce




[część pierwsza]


Szczątki całkowicie zeszkieletowane, ułożone w jamie grobowej na osi wschód-zachód”. Głowa Łukasza Szleszkowskiego wychyla się z wąskiego dołu wydrążonego między nagrobkami z lat osiemdziesiątych. Boczne ściany dołu wzmocniono wiórowymi płytami, między które wciśnięto trzy belki. Doktor Szleszkowski, pracownik Katedry Medycyny Sądowej wrocławskiego Uniwersytetu Medycznego, dyktuje dane do protokołu z niwelacji.

Szczątki leżą tylnymi powierzchniami ku górze, przednią powierzchnią ciała na dnie jamy grobowej. Czaszka lewą stroną na dnie jamy grobowej. Część twarzowa zwrócona w kierunku północnym, żuchwa uniesiona. Zęby żuchwy i szczęki kontaktują się ze sobą”.

Nad Łączką świeci słońce. Jest 3 dzień września. Rok 2014. Za betonowymi płytami cmentarnego ogrodzenia pędzą ciężarówki i samochody osobowe. Warszawa żyje.

Siedem dekad wcześniej musiała tu panować doskonała cisza. Około północy zjawili się kopacze. Ostrza łopat błyskały w świetle księżyca, kiedy wykrawali z powierzchni ziemi kwadraty darni i układali je obok miejsca przeznaczonego na pochówek. Potem kopali doły. Nie zanadto głębokie. W półmroku błyskały ogniki papierosów i puszczyk krzyczał w gałęziach drzew.

Przywieziono ich tuż przed świtem. Skrzypnęły drzwi ciężarówki, a po chwili w pustkę szarej godziny wtargnął głuchy odgłos uderzenia pierwszego ciała o ziemię. Na koniec zasypywanie, ubijanie, maskowanie. Kawałki darni ułożone równo, by nawet ten, kto będzie patrzył z bliska, nie zorientował się, że w nocy trwała tu robota.


Kolana archeologa


Zaglądam do jamy grobowej. Zwłoki rzucono twarzą w dół. Czy ręce skazańca były związane? Jedna z nich spoczęła na plecach, druga oparła się łokciem o południową ścianę dołu, a dłonią o dno ‒ jakby nie była bezwładna, lecz przeciwnie: żywa, aktywna, protestująca. Jakby umarły chciał się podnieść, wrócić do świata żywych. I wraca. Po niemal siedemdzięciu latach. Wywołuje go z ciemności suchy i precyzyjny opis protokolarny: „Kończyna górna prawa: kość ramienna nieco odwiedziona w stawie barkowym, zrotowana do wewnątrz, dół łokciowy skierowany ku północy. Kości przedramienia prawego tworzą kąt prosty z kością ramienną. Kości nadgarstka na przyśrodkowo-tylno-górnej części prawego talerza biodrowego. Kości ręki prawej w rzucie kości krzyżowej. Kończyna górna lewa: kość ramienna nieznacznie odwiedziona, silnie zgięta do tyłu w stawie barkowym, tworzy kąt około sześćdziesiąt stopni z płaszczyzną czołową szczątków. Kości przedramienia lewego tworzą z kością ramienną kąt nieco mniejszy niż prosty. Okolica łokcia w południowym profilu sondażu, około trzydzieści centymetrów powyżej dna jamy grobowej. Kości ręki lewej w bardzo silnym zgięciu grzbietowym, tworzą kąt prosty z przedramieniem w zakresie śródręcza, kąt ostry w zakresie paliczków bliższych”.
 

Ziemia oddaje ciało niechętnie. Kiedyś zamknęła je w swoim łonie, by przez miesiące i lata pracować nad jego znikaniem. Wciskała się w miejsca, które otwierały się na jej przyjęcie, stopniowo zastępowała tkanki miękie, łącząc się ze szkieletem niczym drugie ciało. Dziś, rozdarta cesarskim cięciem, objawia szczątki zmarłych. To akt powtórnych narodzin. Do życia innego niż życie, do trwania w przestrzeni i czasie, ale na prawach innych niż dotychczas.

A jest tak. Gdy archeolodzy natrafią na najmniejszy ślad ludzkich szczątków, pochylają się nad nim i wytrwale pracują, wprawiając w ruch łopatki, szpadelki, kielenki (zwanymi także trowelkami), zgarniacze i drapacze, narzędzia precyzyjne (szpatule, dłutka, skrobacze), przywodzące na myśl przyrządy dentystyczne, szczoteczki i pędzelki. Swoją robotę wykonują na kolanach, bo nie można jej wykonać inaczej ‒ jakby tamta śmierć utajniona, jakby tamten hańbiący pochówek musiały zostać wynagrodzone. Zgięte kolana i pochylone plecy archeologów mówią: kłaniamy się wam, umarli; oddajemy wam hołd, niezłomni, których ciała złamano, wyklęci, których dziś błogosławimy. Między frazami tej niemej modlitwy z ziemi wyłaniają się kości. Najpierw wierzchołek czaszki, staw łokciowy lub czubek kości miednicznej. Niczym fragment ciała wynurzony z topieli, dłoń wyrzucona na powierzchnię wody, w ostatnim, przedśmietnym skurczu mięśni. Wokół owego pojedynczego punktu koncentruje się aktywność żywego. Jego ręce spulchniają ubitą na kamień ziemię, rozbijają ją na grudki, które w plastikowym wiadrze wędrują w górę, w stronę nieba, w stronę obłoków pędzonych wiatrem. Upłyną długie godziny, zanim archeolog dotrze do dna jamy grobowej, a całość szkieletu ukaże się oczom osób postronnych.


Na powierzchni


Póki ziemia tkwi między żabrami, póty trwa irracjonalna wiara, że ten, kto leży w dole, nie całkiem umarł, że za chwilę poruszą się miechy płuc, wyprostują ręce i nogi. Złudzenie pryska, gdy żywy klęczący na dnie grobu przystępuje do zbierania kości i kosteczek. Zaczyna od tego, co niegdyś było stopą. W dłoni dzierży woreczek z przeźroczystej folii. Składa w nim kolejno wszystkie elementy zgruchotanej całości. Paliczki, czyli kości palców ‒ na nich więzień stawał, by wyjrzeć przez okienną szparę w celi kaesowców. Kość sześcienną i kości śródstopia. Kość piętową i skokową. Trzy kości klinowate i kość łódkową, os naviculare, na której skazaniec nie dopłynął do bezpiecznego portu.

Ciężar ludzkiego szkieletu to mniej więcej piętnaście procent wagi całego ciała. Dwanaście kilogramów z osiemdziesięciu. Obok grobu czarny plastikowy worek, w jaki składa się zwłoki ofiar wypadków. Kości wydobytych z dołu nie sposób ułożyć w porządku anatomicznym. Mieszają się ze sobą ‒ czaszka spoczywa na żebrach, kość łokciowa przylega do kości udowej, to, co zostało z lędźwi, styka się z fragmentem kolana. Dopiero teraz staje się widoczne dzieło dekonstrukcji, jakby konkretny człowiek, z imieniem i nazwiskiem, z niemożliwą do powtórzenia historią życia, właśnie w tej chwili zapadał się w otchłań abstrakcji.

Na okolicznych nagrobkach płoną znicze i pysznią się wiązanki kwiatów. Najwięcej tu pułkowników Ludowego Wojska Polskiego. Ostatnią wartę wyznaczono im półtora metra nad dołami śmierci. Rodziny zapewne nie miały pojęcia, w jak szczególnym miejscu grzebani są ich bliscy, lecz ktoś, kto uczynił kwaterę „Ł” wojskowych Powązek terenem kolejnych pochówków, kto w latach osiemdziesiątych podjął brzemienną w skutki decyzję administracyjną, wiedział, co robi. Groby luminarzy komunistycznej armii miały stać się kneblem skutecznie tłumiącym podziemny krzyk, ostatnim ryglem w drzwiach zatrzaśniętych przed prawdą.

I stały się ‒ ku wstydowi III Rzeczypospolitej.


Góra i dół


Na Łączce zmieniło się niemal wszystko. Teren badań ‒ niewielki, obejmujący część alei między kwaterami „Ł” i „Ł II” oraz wąski pasek między grobami tuż pod cmentarnym murem ‒ obwiedziony jest taśmami z napisem „policja”. Strzegą go fukcjonariusze w czarnych mundurach. Miejsca, w których można kopać, wskazuje prokurator. Zresztą, prokuratorów stale obecnych na cmentarzu jest dwóch. Większość czasu spędzają w okolicach jamy grobowej z odkrytymi przez archeologów szczątkami.

Przyjechałem tu z mocnym postanowieniem, że popracuję fizycznie, że zrobię wszystko, by okazać się przydatnym ‒ jednak we wrześniu 2014 roku niewiele zajęć pozostało dla wolontariuszy. Od czasu do czasu przerzucamy ziemię, pomagając w zasypywaniu kolejnych dołów powstających wzdłuż alei. Okazują się puste, zgodnie z przekonaniem profesora Szwagrzyka wyrażonym na początku prac (szczątki bohaterów antykomunistycznego ruchu oporu tkwią tuż obok, pod grobowcami z lat osiemdziesiątych). Jedyna korzyść z naruszenia struktury ziemi polega na tym, że można wyraźnie zobaczyć, jak Łączka się zmieniała. Na głębokości półtora metra doskonale widać ciemną linię, znaczącą rzeczywistą powierzchnię terenu w latach czterdziestych.

Członkowie ekipy ekshumacyjnej wykonują swoje czynności z równym jak przed rokiem zaangażowaniem, ale są przygaszeni, milczący. Przypominają wielodzietną rodzinę przeniesioną z przestronnego mieszkania do komórki pod schodami. Jak w czasach słusznie minionych, ktoś oczekuje, że będą publicznie zachwalać zalety tej ciasnoty, na którą ich skazano.

Między nagrobkami kluczy starsza pani. Policjanci pozwolili jej przejść. Zbliżając się do jednego z grobów na powierzchni, rzuca ku nam, pochylonym nad wykopem, krótkie spojrzenie (zbyt prędkie, by domyślić się, co w nim się kryje: współczucie? niechęć? obojętność?). Ile rozumie z wydarzeń rozgrywających się na Łączce? Co wie o tych, których ciała przed kilkudziesięciu laty zrzucano z wozów do śmiertelnych dołów i pośpiesznie zasypywano? Czy w naszym języku znalazłaby słowa zdolne wyrazić jej własne doświadczenie? Odwraca się i przez kilka minut krząta przy pomniku na północnym skraju kwatery „Ł II”. Gdy się oddala, podchodzę do grobowca, pięknie utrzymanego i przystrojonego (dwa bukiety w wazonach, wiązanka z kwiatów i gałęzi świerku, jedenaście okazałych zniczy), by odczytać nazwisko zmarłego, podpułkownika, oraz daty narodzin i śmierci: 1928‒1984. Na kamiennej płycie żeliwna replika krzyża Virtuti Militari i napis: „Artylerzysta 1. Dyw. im. T. Kościuszki”. Z sepiowej fotografii spogląda mężczyzna w sile wieku, ubrany w mundur wyjściowy z baretkami.

Myślę o meandrach historii. O roli indywidualnych ludzkich decyzji i mocy przypadku. Gdyby spoczywający tu żołnierz Polski Ludowej, zapewne dziecko zesłańców, urodził się nieco wcześniej, mógłby zostać przyjęty do formacji „junaków” w armii generała Andersa. Być może po przejściu całego szlaku bojowego na Bliskim Wschodzie i w Europie podjąłby decyzję o powrocie do kraju. Niewykluczone, że po ciężkim śledztwie trafiłby do wspólnej celi z żołnierzami Hieronima Dekutowskiego „Zapory”, że przez szparę w blindzie obserwowałby rotmistrza Pileckiego prowadzonego na śmierć. Jego ciało, z przestrzeloną głową, z rękami związanymi na plecach, przywieziono by na Łączkę i zrzucono do anonimowej dziury w ziemi. Nie byłoby kwiatów, zniczy, bliskich dbających o grób. Nad „szczątkami całkowicie zeszkieletowanymi”, tkwiącymi dwa metry pod powierzchnią cmentarza, pochylałyby się teraz plecy i głowy archeologów, antropologów i lekarzy sądowych.


[prwdr.: "GPC z 13.09.2014]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz