czwartek, 24 maja 2012

Głos człowieka do człowieka. Szkic o listach Miłosza i Jeleńskiego w "Twórczości" (2)


[Druga część szkicu opublikowanego w majowej "Twórczości"]



Osobną grupę tematyczną w obrębie korespondencji Miłosz–Jeleński stanowią listy poświęcone dwudziestowiecznej Polsce. Niełatwo jest o nich mówić, zawierają bowiem nadzwyczaj wiele sądów krytycznych, myśli formułowanych w stanie wysokiego wzburzenia, stwierdzeń subiektywnych i łatwo mogących paść łupem manipulacji. Nie sposób zresztą nie przyznać, że w dyskursie publicznym Miłosz wyjątkowo często bywał „ciągnięty za język” i rozmaite diagnozy polskich przypadłości przezeń formułowane przeinaczano i traktowano instrumentalnie (podobny los spotykał nie raz także jego wiersze), używając ich jako „pałki” na ideologicznego przeciwnika. Chyba nie minę się z prawdą, jeśli stwierdzę, że do owych symplicyzujących i manipulatorskich praktyk uciekały się obie strony uczestniczące w sporze o kształt współczesnego państwa polskiego. Bywa więc Miłosz traktowany jako „odszczepieniec”, bywa czczony niczym „świątek”, a obnoszący go wśród gawiedzi „wtajemniczeni” z upodobaniem rozdzierają szaty nad wszelkim przejawem „świętokradztwa”, jakim jest podług nich każda dyskusja z, rzekomo niepodatną na krytykę, Miłoszowską auctoritas.
Osiem lat po śmierci poety, kiedy jego dzieło jest już zamknięte, zajmując należne mu jedno z najwyższych miejsc w historii naszej literatury, wolno chyba wyrazić pogląd, że powinniśmy z nim dyskutować i wchodzić z nim w spór. Jedynie wtedy okaże się ono naprawdę żywe i zdolne modelować naszą duchową rzeczywistość. Dlatego otwarcie przyznaję, że w symbolicznym sporze o polskość, jaki rozgorzał niegdyś między „stroną Miłosza” i „stroną Herberta”, bliższa jest mi postawa autora Pana Cogito, choć — z drugiej strony — nie pozostaję wobec narodowej zbiorowości na tyle bezkrytyczny, by zbywać wszystkie gromy ciskane przez autora Traktatu moralnego lekceważącym wzruszeniem ramion.
Wszakże był Miłosz postacią skomplikowaną, wewnętrznie sprzeczną, nierzadko nie do końca konsekwentną w głoszonych przez siebie poglądach, a przy tym człowiekiem ambitnym, podatnym na zranienia i niekiedy dość pamiętliwym (o swojej „zaciekłości i gwałtowności” wspomina poeta w liście z 29 lipca 1968 — K 89). Dlatego, jak mniemam, jego rozpoznań dotyczących „plemienia Lechitów” nie należy absolutyzować, a rozsiane w listach do Jeleńskiego wyjątkowo ostre sformułowania („mentalność Polaków w 1939 r. była potworna i bajki to są, że wojna coś zmieniła, przesłoniła to tylko nimbem męczeństwa i heroizmu” — K 90; „mam do Polaków odrazę” — K 99; „muszę borykać się ze swoim wstrętem, niestety, do Lechitów” — K 111; „To ciężki problem moralny być bez ustanku zmuszanym do pogardy. Jest ona przecie trująca — a ktokolwiek coś ma do czynienia z Polakami, nie może, nie może się bez niej obejść, bo inaczej zejdzie do ich poziomu. […] jeżeli chodzi o Polskę, to smród ekskrementalny tylko i to zabójcze” — K 112) dobrze jest porównać z fragmentami entuzjastycznymi (jak ten z sierpnia 1980: „Czytam oczywiście prasę i oglądam telewizję — wydarzeń polskich pełno wszędzie i mimo stałego niepokoju, wielka duma i wielkie wzruszenie. To jest naród zadziwiający. Ostatni, a zarazem pierwszy na świecie. […] jest w tym wielkość ludzi, którzy nie są stworzeni na niewolników. I pomimo wszystko, ogromny postęp w ciągu tych dekad — w świadomości, organizacji […], solidarności” — K 234) lub z wyimkiem z jednego z przemówień noblowskich:

Jestem częścią polskiej literatury, która jest względnie mało znana w świecie, gdyż jest niemal nieprzetłumaczalna. Porównując ją z innymi literaturami, mogłem ocenić jej niezrównaną dziwaczność. Jest to rodzaj tajnego bractwa mającego własne obrzędy obcowania z umarłymi, gdzie płacz i śmiech, patos i ironia współistnieją na równych prawach. Przejęta historią, zawsze aluzyjna, w tym stuleciu tak jak dawniej towarzyszyła ludowi w jego ciężkich przejściach. Linie polskiego wiersza krążyły w podziemiu, były pisane w barakach koncentracyjnych obozów i w żołnierskich namiotach, w Azji, Afryce i Europie. Reprezentować tutaj taką literaturę znaczy czuć się pokornym wobec świadectw miłości i poświęcenia zostawionych przez tych, którzy już nie żyją. Pozostaje mi nadzieja, że zaszczyt, jakim mnie łaskawie obdarzyła Szwedzka Akademia pośrednio wynagradza tych, którzy prowadzili moją rękę i których niewidzialna obecność podtrzymywała mnie w trudnych chwilach.[1]
                                                                                              
Bój o uhonorowanie autora Miasta bez imienia literacką nagrodą Nobla jest w korespondencji Miłosz–Jeleński stosunkowo dobrze udokumentowany. W maju 1975 roku poeta pisze o zgłoszeniu jego kandydatury przez amerykański PEN Club in Exile. Swoje szanse ocenia jako nikłe, mimo to całą inicjatywę opatruje znaczącym zastrzeżeniem: „Ale jeżeli Iwcio [Jarosław Iwaszkiewicz] miałby dostać, to niezależnie, co sądzimy o jego poezji (ja zostaję wierny jego wczesnym wierszom), to chyba, zważywszy na de publicis, moja kandydatura lepsza” (K 153). Rok później Miłosz otrzymuje Guggenheim Fellowship, a po kolejnych dwóch latach zostaje laureatem literackiej nagrody Neustadt. W drugiej połowie lat siedemdziesiątych trwają już starania przyjaciół poety, na czele z Jeleńskim, o zainteresowanie Akademii Szwedzkiej jego twórczością.
W październiku 1977 roku Kot relacjonuje: „W Dublinie odbyliśmy z Leszkiem Kołakowskim i Zimandem »zebranie« poświęcone zabiegom o Twoją Nagrodę Nobla. Ułożyliśmy dość szczegółowy plan akcji, rozdzielając sobie role” (K 191). Jak zauważa w biografii Miłosza Andrzej Franaszek, „nie chodziło o jakieś szczególne zakulisowe działania, lecz o wysyłanie listów z poparciem kandydata, mobilizowanie w tym celu uniwersytetów, fundacji czy stowarzyszeń pisarskich”[2]. Po kilku miesiącach Jeleński wysyła do Berkeley list z informacją: „»Twój Nobel« zaczyna się precyzować” i wyjaśnia, że w akcji promującej twórczość autora Ocalenia zgodził się wziąć udział Zdzisław Najder. Relację z owych starań kończy słowami: „wątpię, żeby nasz »spisek« dał rezultaty w tym roku — ważne, że Twoja kandydatura się umacnia i że mamy rok przed sobą, jeśli celem ma być nagroda w 79.” (K 197).
W tym samym okresie poeta toczy wyczerpującą psychicznie i fizycznie batalię o życie Janiny Miłoszowej. W maju 1977 roku powiadamia Jeleńskiego, że nie tylko zrezygnował z planowanej podróży do Grecji i Izraela, ale ze względu na konieczność stałej opieki nad żoną, nie będzie mógł także przylecieć do Europy (w grę wchodził m.in. pobyt w Sztkholmie). „Ciężka to dla mnie godzina — wyznaje — i gdybym nie był manichejczykiem , uważałbym, że to Bóg jest tym potworem obmyślającym takie cierpienia istot żywych” (K 181). W czerwcu znana jest już pierwsza diagnoza — lateral sclerosis, choroba atakująca ośrodki motoryczne organizmu. „Jak stawić temu czoła — pisze Miłosz — zaiste nie wiem” (K 184). Jeleński towarzyszy przyjacielowi w cierpieniu w sposób dyskretny i serdeczny. „[K]ażdy Twój znak życia jest dla mnie cenny — zapewnia — myślę o Was często z wdzięcznością i czułym podziwem” (K 187). We wrześniu wydaje się, że choroba została pokonana — dzięki szczegółowym badaniom wstępna diagnoza zostaje zmieniona, a Janina Miłoszowa przechodzi operację usunięcia guza „w kolumnie pacierzowej”. Miłosz kończy jeden ze swoich listów euforycznym zdaniem: „Janka odzyskuje władzę w nogach!!” (K 188). Niestety, poprawa okazuje krótkotrwała — już w listopadzie przychodzi z Berkeley list utrzymany w tonie dramatycznym. „Zdawało się, że umrze — donosi poeta — stan jej był z każdym dniem gorszy” (K 193); nasilają się bóle, gorączki i majaczenia.  „Zupełnie nie wiem, co będzie dalej i oczywiście mogę funkcjonować tylko z dnia na dzień” — stwierdza Miłosz, a całą relację zamyka słowami: „nie bardzo mam siłę pisać dłużej. Zwykle wieczorem zharowany jestem” (K 193).
Sytuacja zdrowotna jego żony jest w kolejnych miesiącach dynamiczna — po kolejnych pobytach w szpitalu wraca do domu, choć wciąż musi brać niezwykle mocne leki przeciwbólowe. „Stawię czoła nieszczęściom osobistym, o których nie umiałbym nawet opowiedzieć” — deklaruje poeta w lipcu 1978, a jesienią następnego roku pisze z umiarkowanym optymizmem, że „rozwiązanie, zdawałoby się niemożliwe, okazało się możliwe”— znów prowadzi zajęcia uniwersyteckie, podczas gdy „Janka zostaje sama i radzi sobie” (K 219).
Listy Jeleńskiego i Miłosza z przełomu lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych czyta się bodaj z największym wzruszeniem. Tragiczne wydarzenia, jakie nastąpiły wtedy w życiu osobistym autora Ocalenia, zestawione ze wzbierającą falą uznania dla jego twórczości, zwieńczoną laurami literackimi w Ameryce i Nagrodą Nobla, tworzą zadziwiający w swej wymowie splot radości, płynącej z ostatecznego potwierdzenia słuszności życiowych i artystycznych wyborów podejmowanych w poprzednich dziesięcioleciach, oraz cierpienia, bezlitośnie sprowadzającego literaturę na dalszy plan. Korespondencja — również za sprawą jej wyraźnego działania terapeutycznego — staje się tu zwierciadłem, w którym odbija się egzystencjalna prawda o człowieku oddającym poezji wszystko, co dlań najcenniejsze.
W żadnym innym tomie korespondencji — nawet w listach do Thomasa Mertona — Miłosz nie ujawnił w takiej pełni swojego rzeczywistego oblicza, w żadnym nie odsłonił się tak bardzo jako człowiek — cierpiący, poszukujący, błądzący, borykający się z własnym losem. Ten właśnie walor autentyczności, pozwalającej miłośnikom twórczości autor To jak nigdy dotąd wniknąć w jej biograficzny kontekst i lepiej pojąć skomplikowaną sieć zależności łączących twórcę z jego dziełem, sprawia, że tom wydany przez „Zeszyty Literackie” musi być uznany za jedno z najdonioślejszych wydarzeń edytorskich Roku Miłoszowskiego. 

Pierwsza część tekstu dostępna TUTAJ




[1] Przemówienie Czesława Miłosza na bankiecie, "Kultura" 1981, nr 1, s. 27.

[2] A. Franaszek, Miłosz. Biografia, Kraków 2011, s. 686.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz