[Druga część szkicu opublikowanego w majowej "Twórczości"]
Osobną grupę
tematyczną w obrębie korespondencji Miłosz–Jeleński stanowią listy poświęcone
dwudziestowiecznej Polsce. Niełatwo jest o nich mówić, zawierają bowiem
nadzwyczaj wiele sądów krytycznych, myśli formułowanych w stanie wysokiego
wzburzenia, stwierdzeń subiektywnych i łatwo mogących paść łupem manipulacji. Nie
sposób zresztą nie przyznać, że w dyskursie publicznym Miłosz wyjątkowo często
bywał „ciągnięty za język” i rozmaite diagnozy polskich przypadłości przezeń
formułowane przeinaczano i traktowano instrumentalnie (podobny los spotykał nie
raz także jego wiersze), używając ich jako „pałki” na ideologicznego
przeciwnika. Chyba nie minę się z prawdą, jeśli stwierdzę, że do owych
symplicyzujących i manipulatorskich praktyk uciekały się obie strony
uczestniczące w sporze o kształt współczesnego państwa polskiego. Bywa więc
Miłosz traktowany jako „odszczepieniec”, bywa czczony niczym „świątek”, a
obnoszący go wśród gawiedzi „wtajemniczeni” z upodobaniem rozdzierają szaty nad
wszelkim przejawem „świętokradztwa”, jakim jest podług nich każda dyskusja z,
rzekomo niepodatną na krytykę, Miłoszowską auctoritas.
Osiem lat po
śmierci poety, kiedy jego dzieło jest już zamknięte, zajmując należne mu jedno
z najwyższych miejsc w historii naszej literatury, wolno chyba wyrazić pogląd,
że powinniśmy z nim dyskutować i wchodzić z nim w spór. Jedynie wtedy okaże się
ono naprawdę żywe i zdolne modelować naszą duchową rzeczywistość. Dlatego
otwarcie przyznaję, że w symbolicznym sporze o polskość, jaki rozgorzał niegdyś
między „stroną Miłosza” i „stroną Herberta”, bliższa jest mi postawa autora Pana Cogito, choć — z drugiej strony —
nie pozostaję wobec narodowej zbiorowości na tyle bezkrytyczny, by zbywać
wszystkie gromy ciskane przez autora Traktatu
moralnego lekceważącym wzruszeniem ramion.
Wszakże był
Miłosz postacią skomplikowaną, wewnętrznie sprzeczną, nierzadko nie do końca
konsekwentną w głoszonych przez siebie poglądach, a przy tym człowiekiem
ambitnym, podatnym na zranienia i niekiedy dość pamiętliwym (o swojej
„zaciekłości i gwałtowności” wspomina poeta w liście z 29 lipca 1968 — K 89). Dlatego,
jak mniemam, jego rozpoznań dotyczących „plemienia Lechitów” nie należy
absolutyzować, a rozsiane w listach do Jeleńskiego wyjątkowo ostre sformułowania
(„mentalność Polaków w 1939 r. była potworna i bajki to są, że wojna coś
zmieniła, przesłoniła to tylko nimbem męczeństwa i heroizmu” — K 90; „mam do
Polaków odrazę” — K 99; „muszę borykać się ze swoim wstrętem, niestety, do
Lechitów” — K 111; „To ciężki problem moralny być bez ustanku zmuszanym do
pogardy. Jest ona przecie trująca — a ktokolwiek coś ma do czynienia z
Polakami, nie może, nie może się bez niej obejść, bo inaczej zejdzie do ich
poziomu. […] jeżeli chodzi o Polskę, to smród ekskrementalny tylko i to
zabójcze” — K 112) dobrze jest porównać z fragmentami entuzjastycznymi (jak ten
z sierpnia 1980: „Czytam oczywiście prasę i oglądam telewizję — wydarzeń
polskich pełno wszędzie i mimo stałego niepokoju, wielka duma i wielkie
wzruszenie. To jest naród zadziwiający. Ostatni, a zarazem pierwszy na świecie.
[…] jest w tym wielkość ludzi, którzy nie są stworzeni na niewolników. I pomimo
wszystko, ogromny postęp w ciągu tych dekad — w świadomości, organizacji […],
solidarności” — K 234) lub z wyimkiem z jednego z przemówień noblowskich:
Jestem częścią polskiej literatury, która jest
względnie mało znana w świecie, gdyż jest niemal nieprzetłumaczalna. Porównując
ją z innymi literaturami, mogłem ocenić jej niezrównaną dziwaczność. Jest to
rodzaj tajnego bractwa mającego własne obrzędy obcowania z umarłymi, gdzie
płacz i śmiech, patos i ironia współistnieją na równych prawach. Przejęta
historią, zawsze aluzyjna, w tym stuleciu tak jak dawniej towarzyszyła ludowi w
jego ciężkich przejściach. Linie polskiego wiersza krążyły w podziemiu, były
pisane w barakach koncentracyjnych obozów i w żołnierskich namiotach, w Azji,
Afryce i Europie. Reprezentować tutaj taką literaturę znaczy czuć się pokornym
wobec świadectw miłości i poświęcenia zostawionych przez tych, którzy już nie
żyją. Pozostaje mi nadzieja, że zaszczyt, jakim mnie łaskawie obdarzyła
Szwedzka Akademia pośrednio wynagradza tych, którzy prowadzili moją rękę i
których niewidzialna obecność podtrzymywała mnie w trudnych chwilach.[1]
Bój o
uhonorowanie autora Miasta bez imienia
literacką nagrodą Nobla jest w korespondencji Miłosz–Jeleński stosunkowo dobrze
udokumentowany. W maju 1975 roku poeta pisze o zgłoszeniu jego kandydatury
przez amerykański PEN Club in Exile. Swoje szanse ocenia jako nikłe, mimo to całą
inicjatywę opatruje znaczącym zastrzeżeniem: „Ale jeżeli Iwcio [Jarosław
Iwaszkiewicz] miałby dostać, to niezależnie, co sądzimy o jego poezji (ja
zostaję wierny jego wczesnym wierszom), to chyba, zważywszy na de publicis, moja kandydatura lepsza” (K
153). Rok później Miłosz otrzymuje Guggenheim Fellowship, a po kolejnych dwóch
latach zostaje laureatem literackiej nagrody Neustadt. W drugiej połowie lat
siedemdziesiątych trwają już starania przyjaciół poety, na czele z Jeleńskim, o
zainteresowanie Akademii Szwedzkiej jego twórczością.
W październiku
1977 roku Kot relacjonuje: „W Dublinie odbyliśmy z Leszkiem Kołakowskim i
Zimandem »zebranie« poświęcone zabiegom o Twoją Nagrodę Nobla. Ułożyliśmy dość
szczegółowy plan akcji, rozdzielając sobie role” (K 191). Jak zauważa w
biografii Miłosza Andrzej Franaszek, „nie chodziło o jakieś szczególne
zakulisowe działania, lecz o wysyłanie listów z poparciem kandydata,
mobilizowanie w tym celu uniwersytetów, fundacji czy stowarzyszeń pisarskich”[2]. Po
kilku miesiącach Jeleński wysyła do Berkeley list z informacją: „»Twój Nobel«
zaczyna się precyzować” i wyjaśnia, że w akcji promującej twórczość autora Ocalenia zgodził się wziąć udział
Zdzisław Najder. Relację z owych starań kończy słowami: „wątpię, żeby nasz
»spisek« dał rezultaty w tym roku — ważne, że Twoja kandydatura się umacnia i
że mamy rok przed sobą, jeśli celem ma być nagroda w 79.” (K 197).
W tym samym
okresie poeta toczy wyczerpującą psychicznie i fizycznie batalię o życie Janiny
Miłoszowej. W maju 1977 roku powiadamia Jeleńskiego, że nie tylko zrezygnował z
planowanej podróży do Grecji i Izraela, ale ze względu na konieczność stałej
opieki nad żoną, nie będzie mógł także przylecieć do Europy (w grę wchodził
m.in. pobyt w Sztkholmie). „Ciężka to dla mnie godzina — wyznaje — i gdybym nie
był manichejczykiem , uważałbym, że to Bóg jest tym potworem obmyślającym takie
cierpienia istot żywych” (K 181). W czerwcu znana jest już pierwsza diagnoza — lateral sclerosis, choroba atakująca ośrodki
motoryczne organizmu. „Jak stawić temu czoła — pisze Miłosz — zaiste nie wiem”
(K 184). Jeleński towarzyszy przyjacielowi w cierpieniu w sposób dyskretny i
serdeczny. „[K]ażdy Twój znak życia jest dla mnie cenny — zapewnia — myślę o
Was często z wdzięcznością i czułym podziwem” (K 187). We wrześniu wydaje się,
że choroba została pokonana — dzięki szczegółowym badaniom wstępna diagnoza
zostaje zmieniona, a Janina Miłoszowa przechodzi operację usunięcia guza „w
kolumnie pacierzowej”. Miłosz kończy jeden ze swoich listów euforycznym
zdaniem: „Janka odzyskuje władzę w
nogach!!” (K 188). Niestety, poprawa okazuje krótkotrwała — już w listopadzie
przychodzi z Berkeley list utrzymany w tonie dramatycznym. „Zdawało się, że
umrze — donosi poeta — stan jej był z każdym dniem gorszy” (K 193); nasilają
się bóle, gorączki i majaczenia.
„Zupełnie nie wiem, co będzie dalej i oczywiście mogę funkcjonować tylko
z dnia na dzień” — stwierdza Miłosz, a całą relację zamyka słowami: „nie bardzo
mam siłę pisać dłużej. Zwykle wieczorem zharowany jestem” (K 193).
Sytuacja
zdrowotna jego żony jest w kolejnych miesiącach dynamiczna — po kolejnych
pobytach w szpitalu wraca do domu, choć wciąż musi brać niezwykle mocne leki
przeciwbólowe. „Stawię czoła nieszczęściom osobistym, o których nie umiałbym
nawet opowiedzieć” — deklaruje poeta w lipcu 1978, a jesienią następnego roku pisze
z umiarkowanym optymizmem, że „rozwiązanie, zdawałoby się niemożliwe, okazało
się możliwe”— znów prowadzi zajęcia uniwersyteckie, podczas gdy „Janka zostaje
sama i radzi sobie” (K 219).
Listy
Jeleńskiego i Miłosza z przełomu lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych czyta
się bodaj z największym wzruszeniem. Tragiczne wydarzenia, jakie nastąpiły wtedy
w życiu osobistym autora Ocalenia, zestawione
ze wzbierającą falą uznania dla jego twórczości, zwieńczoną laurami literackimi
w Ameryce i Nagrodą Nobla, tworzą zadziwiający w swej wymowie splot radości,
płynącej z ostatecznego potwierdzenia słuszności życiowych i artystycznych
wyborów podejmowanych w poprzednich dziesięcioleciach, oraz cierpienia, bezlitośnie
sprowadzającego literaturę na dalszy plan. Korespondencja — również za sprawą
jej wyraźnego działania terapeutycznego — staje się tu zwierciadłem, w którym
odbija się egzystencjalna prawda o człowieku oddającym poezji wszystko, co dlań
najcenniejsze.
W żadnym innym tomie korespondencji — nawet w listach do Thomasa Mertona
— Miłosz nie ujawnił w takiej pełni swojego rzeczywistego oblicza, w żadnym nie
odsłonił się tak bardzo jako człowiek — cierpiący, poszukujący, błądzący,
borykający się z własnym losem. Ten właśnie walor autentyczności, pozwalającej
miłośnikom twórczości autor To jak
nigdy dotąd wniknąć w jej biograficzny kontekst i lepiej pojąć skomplikowaną
sieć zależności łączących twórcę z jego dziełem, sprawia, że tom wydany przez
„Zeszyty Literackie” musi być uznany za jedno z najdonioślejszych wydarzeń
edytorskich Roku Miłoszowskiego.
Pierwsza część tekstu dostępna TUTAJ
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz