wtorek, 3 kwietnia 2012

"Ćwiczony" - nowy poemat w "Toposie"


W najnowszym numerze "Toposu" ukazał się mój poemat Ćwiczony. Zapraszam do lektury. 
Poniżej prezentuję trzy z dwudziestu cząstek składających się na tekst.



V. Przywidzenia

Zaczęło się od palenia trawy,
mimo zakazów i protestów ekologów,
pisków żuków i myszy złapanych w obcęgi
ognia. Nie powiem, by i nas nie męczył
dym ciągnący z łąk i kartoflisk, wyciskający
łzy z oczu, włażący w swetry i koszule,
ograniczający pole widzenia. Zatem dym,
bukiet trawiasty z domieszką aromatu
chwastów (kąkol, skrzyp, chaber bławatek
i takie tam), żaden oliban, po prostu
swąd spalenizny, a nawet, trzymajmy się
faktów, zwyczajny smród, który wykrzywiał
twarze, wywoływał drgawki — zanim
doniosłaś do ust szklankę, była w połowie
pusta. Świat się zasnuwał i czuliśmy,
że trzeba się trzymać blisko siebie,
bo jest coś, co osacza, odgradza, jak
niewidzialna ściana, nie namacasz jej ręką,
nie zbadasz organoleptycznie, a jednak
czujesz to całą sobą i wstają ci włosy,
kołowacieją kolana, chodzisz jak na szczudłach,
już nie w siedmiomilowych butach,
ale powłócząc nieobutą stopą, a jest to
stopa szpotawa, z wyraźnie zaznaczoną
linią ścięgna, zależnie od punktu widzenia
biegnącą w dół lub w górę, mięśnie napięte,
przeczuwające, co się święci.


VIII. Belagerung

Gdybym tylko wiedział, zamknąłbym
się na cztery spusty, zatrzasnął drzwi, sprzątnął
klucze spod wycieraczki, ale nie wiedziałem,
nikt nie wie, potem jest za późno, jesteś oblężoną
twierdzą z niedomkniętą bramą, przez którą ciągną
karawany mrówek, wielbłądków, skorków, wojsiłków,
na nic wysiłki, szpary nie dają się zapchać pakułami,
coś ci się wciska, bolimuszka kleparka, zgniłówka
pokojowa atakują z powietrza, wujek żółtaczek
wręcza ci prezent ślubny, ziarnko pyłu,
byś nie miał nadziei powrotu, bo raz tu jesteśmy
i żadna z czynności nie będzie powtórzona,
a kiedy mija popołudnie i dzień się nachyla,
przebiegasz w myśli wszystkie sceny, bierze cię
śmiech, pusty, astmatyczny, jak szczekanie
klucza w zamku, tryk-trak, tryk-trak,
tryk.

 
XIX. Jedzący farby

światło z prawej
zza krat
dalej ogród
siostra epifania
w podcieniach
dźwiga balię z mydlinami

ten który ma jeść farby
siedzi przed lustrem płótnem
chodzą mu nerwy twarzy

jedzący farby je farby
z odrazą powoli metodycznie
wszystkie odcienie
żółci i błękitu

temu który jadł farby
wieczność występuje
pianą na usta

bańki odrywają się od warg
szybują w próżni
opalizują

ten który najadł się farb
pada na twarz

i łaknie


1 komentarz:

  1. widzę, że ostatnio "naszło" Pana, Panie Przemysławie, na poematy:)

    serdeczności!

    OdpowiedzUsuń