W najnowszym numerze dwumiesięcznika literackiego "Topos" (2016, nr 5), poświęconego twórczości Tomasza Burka m.in. rozmowa z Autorem Dzieła niczyjego.
Fragment dialogu, zatytułowanego Płaszcz Putramenta i koniec świata, publikuję niżej. Zachęcam do lektury całości - "Topos" do nabycia w salonach sieci EMPiK.
Płaszcz Putramenta i koniec świata. Z Tomaszem Burkiem rozmawia Przemysław Dakowicz [fragment]
PRZEMYSŁAW DAKOWICZ: [...] zadajmy to pytanie wprost – skąd przyszedł Tomasz Burek, jakie są
jego korzenie, z jakim bagażem doświadczeń i przemyśleń wszedł
w polską kulturę? Mówiąc najkrócej: dom, dom rodzinny, podwójnie
zakorzeniony w literaturze, za sprawą Pańskiego ojca, Wincentego
Burka, pisarza, i za sprawą rodziny matki, która wywodziła się z
Młodożeńców. Nie da się traktować rozłącznie okresu
sandomierskiego i okresu warszawsko-podkowiańskiego.
TOMASZ BUREK: Nie,
nie da się.
W
okresie tzw. Polski Lubelskiej Pański ojciec nie przyjął
zaproszenia od Jerzego Putramenta, nie zdecydował się na przyjazd
do Lublina i współpracę z komunistami.
Odmówił
na moich oczach.
Tak?
Jestem
świadkiem tej sceny.
Wincenty
Burek odmawia Putramentowi, zostaje na miejscu, nie zgłasza akcesu
do tej „nowej rzeczywistości”. W czasie wojny działał w
Batalionach Chłopskich, chodzi o aktywność edukacyjną, tuż po
wojnie współorganizował struktury Stronnictwo Ludowego,
znienawidzonej przez komunistów partii Mikołajczyka. W zasadzie
nieustannie się narażał. W końcówce roku czterdziestego
szóstego, tuż przed sfałszowanymi wyborami, zostaje aresztowany.
To jest początek rodzinnego dramatu, rozpisanego na miesiące i
lata. Czyli mówimy o świadomości Tomasza Burka, który wychodzi z
domu nieprawomyślnego, ze świata, który komuniści najchętniej
skazaliby na zagładę.
Tę
scenę z Putramentem, który przyjeżdża z zaproszeniem z Lublina,
gdzie jest tymczasowa stolica komunistycznej Polski, rzeczywiście
Pan pamięta?
Pamiętam
doskonale. Rosjanie weszli do Sandomierza w sierpniu. Wydawało się,
że ruszą dalej, ale – jak wiadomo – ofensywa się zatrzymała.
Uchwycili drugi brzeg Wisły, ale nie poszli w głąb. Rosjan się
znało, widziało. Przychodzili do domu po wodę, siedzieli na
podwórku, strzelali czasem na wiwat. Na szczęście, nie prowadzili
żadnej akcji przeczesującej, policyjnej. Były to wojska czekające
na dalszy krok, manewr, który zdarzył się dopiero w styczniu
czterdziestego piątego. Niemcy cofnęli się o jakieś sześć-osiem
kilometrów, ostrzeliwali pozycje sowieckie. Blisko naszego domu
spłonął duży drewniany płot. Był groźny strzał w Bramę
Opatowską, paliły się sandomierskie przedmieścia, pod ostrzał
dostały się okoliczne wsie.
A
kiedy przyjechał Putrament – między sierpniem 1944 a styczniem
1945?
Pojawił
się w październiku, kiedy Rosjanie byli już w Sandomierzu, kiedy
działała już Wojewódzka Rada Narodowa. Miała ona tymczasową
siedzibę w Sandomierzu, bo Kielce nie zostały jeszcze zajęte.
Do
Kielc Armia Czerwona weszła 15 stycznia. Przedstawiciele PKWN i
KRN, później także tzw. Rządu Tymczasowego, jeździli po terenach
zagarniętych przez Sowietów i oferowali pomoc pisarzom, ludziom
kultury. Chcieli ich wszystkich ściągnąć do Lublina. Liczyły
się, oczywiście, względy propagandowe, chodziło o jakąś
centralizację, o przejęcie kontroli nad kulturą, o uzależnienie
ludzi pióra od sowieckiego, komunistycznego rozdzielnika.
Tak.
To
właśnie w takich okolicznościach sprowadzono do Lublina Jastruna i
innych. Przybosia wzięto chyba wprost od orki – wszedł w skład
Wojewódzkiej Rady Narodowej w Rzeszowie. A do Lublina przyjechał,
zdaje się, we wrześniu czterdziestego czwartego.
Mówiłem
szeroko o frontowym położeniu Sandomierza, ponieważ mieszkaliśmy
blisko tych miejsc, które, gdyby Niemcy chcieli doszczętnie
zniszczyć miasto, musiałyby się znaleźć pod ostrzałem. Mam na
myśli katedrę, zamek etc. W Sandomierzu mieliśmy mojego wuja, a
brata mojej mamy, księdza, prawnika, specjalizującego się w prawie
kanonicznym, który po aresztowaniu księdza Rewery pełnił
obowiązki proboszcza w parafii św. Józefa. Myśmy się u niego w
kościele chronili, podobnie jak inni sandomierzanie oraz
uciekinierzy z okolicznych wsi i miasteczek. Spaliśmy tam, w
kościele, wiele takich nocy pamiętam. Ten wuj, który był bardzo
uczynny, dał nam kwaterunek w Wikarówce. Właśnie tam odnalazł
ojca Putrament. Było bardzo ciasno. W złą pogodę, gdy nie można
było chodzić po ogródku, wszyscy siedzieli w środku. Choć w
czterdziestym czwartym miałem sześć lat, dobrze pamiętam
Putramenta – zwłaszcza że bardzo chciałem przymierzyć mundur.
Naprawdę?
Nie
odróżniałem, oczywiście, munduru polskiego od polsko-sowieckiego.
On był w jakimś takim płaszczu wojskowym. Postawili mnie na stołku
i Putrament zarzucił mi na plecy swój płaszcz.
Tomasz
Burek w płaszczu Putramenta! [śmiech]
Ojciec
stanowczo powiedział, że wyjazdem z Sandomierza nie jest
zainteresowany.
Myśli
pan, że miał pełną świadomość, jakie polityczne kwestie musi
rozwiązać, kto do niego przyjeżdża?
Bez
wątpienia. Przecież znał ich z czasów przedwojennych, wiedział,
z jakich ludzi składała się ta grupa wileńska. Były też w
Dwudziestoleciu międzywojennym takie wspólne wystąpienia...
Jako
„wiciowiec” Wincenty Burek podpisał ogłoszoną w „Po prostu”,
w roku 1936, Deklarację praw młodego pokolenia Polski.
Przed wojną międzynarodowy komunizm kusił retoryką
jednolitofrontową. Nie było wtedy pełnej świadomości, czemu to
służy, czyim interesom.
Ta
lewica wileńska była wtedy słynna. Ojciec nie jedzie więc do
Lublina, gdzie rodzinie byłoby pewnie wygodniej niż w Sandomierzu.
Zdaje sobie sprawę z konsekwencji. Jego kolega Stanisław Piętak,
dość podobnie umieszczony w kulturze, po jakimś czasie podejmie
inną decyzję i nie będzie się zmagał z tymi problemami, które
stały się udziałem ojca.
Ostatecznie
zamieszka w Łodzi.
Piętaka
wspomniałem, bo w latach wojennych bardzo się zbliżyli, odwiedzali
się – po drugiej stronie Wisły była Wielowieś. Widzę Piętaka
i ojca siedzących przy butelce bimbru, z butelki ubywa, a oni
rozprawiają, pali się jakaś karbidówka czy świeczka. No i mama,
taka zaniepokojona zawsze, mówi: „Panie Stachu, przecież
niebezpiecznie iść po zmroku”, ale oni nie słuchają,
wspominają, gadają, snują pisarskie plany...
Czyli
ta powojenna rzeczywistość i wybory dokonywane przez ludzi
sprawiają, że zmieniają się i wygasają przyjaźnie, że
rozchodzą się życiowe drogi.
Tak,
tak.
Dla
Wincentego Burka decyzja o pozostaniu w Sandomierzu miała negatywne
konsekwencje. W lutym 1952 roku (był środek stalinizmu), w bardzo
szczerym i gorzkim liście pisał do Iwaszkiewicza: Ja, no
cóż, ja schodzę sobie powolutku do roli liszeńca [ros.
człowiek pozbawiony praw obywatelskich i wyborczych].
Zajęcia zarobkowe niemalże się pokończyły, bo jedną szkółkę
artystyczną (plastyczną) zlikwidowano, drugą (muzyczną)
pozbawiono subwencji, tak że ledwie zipie na gołych opłatach. O
literaturze – wiadomo - nie ma co wspominać.
O coś podpadającego dla mnie tutaj trudno. Rozglądam się za
jakimś „twarzowym” zajęciem – bo rzeczywistość skrzeczy.
Dobrze choć, że mam podpórki rodzinne, że w domu jakoś teraz
wszyscy zdrowi, że dziecka w nauce nie robią kłopotu. Napytałem
sobie bidy tym ślęczeniem w Sandomierzu, zamiast nawiewać stąd w
swoim czasie tak jak wielu tutejszych ludzi to zrobiło. A tyle miało
się propozycji i pokus! „Dzisiaj jest już za późno” -
powtarzam słowa piosenki i trapię się i siwieję. I dziczeję.
Taki
obrót spraw życiowych i twórczych był jednak konsekwencją
fundamentalnego wyboru – odrzucenia awansów komunistycznych
kacyków, negatywnej odpowiedzi na ich zaproszenie. Gdyby nie odmowa
w roku 1944, nie byłoby zapewne aresztowania Wincentego Burka dwa
lata później, w przededniu sfałszowanych wyborów, nie byłoby
wielu nieszczęść, które dotknęły Pańskich rodziców.
Oczywiście
– gdyby ojciec dostał od razu jakąś pracę, a znakomicie nadawał
się do pracy pisarskiej, redakcyjnej, byłby to jakiś awans,
rodzinie byłoby łatwiej. Piętak skorzystał z propozycji. Kiedy
później przyjeżdżał ze swoją piękną żoną i z dziećmi do
Sandomierza, uwidaczniała się cała piętrowa różnica – w
sensie ubioru, wyglądu, samopoczucia. Zresztą, te pierwsze lata nie
były jeszcze latami hańby.
To
była „łagodna rewolucja”, epoka mieszania się rozmaitych
rzeczywistości, w czym nawet wytrawni obserwatorzy nie bardzo się
potrafili połapać. Sytuacja była jednoznaczna dla emigracji, dla
tych, których dziś nazywamy Żołnierzami Wyklętymi czy
Niezłomnymi. W sferze polityki komuniści prędko ujawnili swoje
rzeczywiste intencje – myślę o procesie szesnastu, o
rozmontowywaniu przedwojennych partii (z koronnym przykładem PPS), o
uderzeniu w PSL. W kulturze te sprawy wydawały się jednak mniej
oczywiste. Choć ostatecznie wychodziło na jedno – kto dał palec,
na ogół tracił rękę. Takie twarde lądowanie stało się
udziałem nawet najbardziej wytrwałych zagończyków marksizmu,
redaktorów łódzkiej „Kuźnicy”. Na odpowiednim etapie i
„Kuźnica” okazała się nie dość rewolucyjna.
Rzeczywiście.
Skoro
powiedzieliśmy już o płaszczu Putramenta, o tym nieudanym
komunistycznym kuszeniu, warto chyba zapytać o jeszcze jedną
sprawę. Czy był Pan w domu, kiedy przed aresztowaniem Pańskiego
ojca UB przeprowadzało rewizję?
Oczywiście,
że byłem i doskonale to pamiętam. Nawet młodsza siostra pamięta.
Zbliżały się wybory. Front stojący za narzuconą przez Sowiety
władzą tworzyły przede wszystkim PPR i PPS.
PPS
jest zresztą stopniowo przejmowana przez komunistyczną agenturę.
Pod szyldem Polskiej Partii Socjalistycznej działa już wtedy
towarzystwo polityczne całkiem odmiennego autoramentu.
Jedyną
realną opozycją jest PSL, propagandowo zwalczany – jako partia
paskarzy, sklepikarzy, niebieskich ptaków, dorobkiewiczów z czasów
wojennych. Ukuto takie hasło: „PSL z ulicy Chmielnej”. To było
pierwsze uderzenie – językowe. A drugie, o wiele ważniejsze...
Zwykły
terror.
Zastraszanie,
samych działaczy Stronnictwa i ich zwolenników. Terror
dwustopniowy. Stopień pierwszy – zabijanie działaczy.
I
automatyczne oskarżenia, że to „eneszetowskie zbiry” mordują.
Morderstwa
zdarzały się bardzo często.
Około
stu czterdziestu ofiar.
A
im bliżej wyborów, tym więcej aresztowań.
Ogromne
aresztowania. Kilkadziesiąt tysięcy osób. Niektóre źródła
mówią nawet o stu tysiącach.
W
Sandomierzu wielu było ludzi, którzy do Stronnictwa należeli lub
je popierali. Akcja MBP przeciwko peeselowcom miała tu miejsce chyba
na początku grudnia czterdziestego szóstego roku. Zaczęła się
wczesnym popołudniem, w porze poobiedniej. Weszli po cywilnemu, w
mundurze milicyjnym był, zdaje się, tylko jeden. Zgromadzili się
przy biblioteczce ojca.
Tam,
gdzie papiery.
Książki,
które przetrwały okupację, chowane gdzieś po stodołach,
zakopywane w ziemi – na Legendzie Młodej Polski do dziś są
zacieki. Podejrzewali ojca o udział w drukowaniu jakichś materiałów
antypepeerowskich.
Szukali
dowodów po prostu.
Szukali
dowodów. Maszyna do pisania stała na biblioteczce. Oczywiście się
zainteresowali.
Ona
zniknęła na zawsze, prawda?
Tak,
zniknęła.
Maszyna
do pisania była wtedy ogromną rzadkością, niezwykle trudno było
ją zdobyć. Przypominam sobie jakiś powojenny list Iwaszkiewicza do
Hertza, w którym autor Oktostychów narzeka na
brak maszyny i skarży się na drożyznę, bodaj kilkadziesiąt
tysięcy kosztował jeden egzemplarz.
Jeszcze
w moich czasach trudno było zdobyć maszynę do pisania. Ale wracam
do tego dnia w roku czterdziestym szóstym. Ogromnie na nas, dzieci,
działało to, że ubowcy obchodzili się z książkami najzupełniej
bezceremonialnie. Zrzucili wszystko, na podłodze leżał stos
książek. Co chwilę jakaś książka była brana, wertowana,
wielokrotnie. Trwało to wiele godzin. Mam czuła, że dzieje się
coś strasznego. Zapadł wieczór, zostaliśmy przebrani w piżamy.
Miałem taką piżamę z gumkami na końcach nogawek i rękawów.
Mama mnie przytula i czuję, że coś spada mi w te rękawki, jakieś
domowe precjoza – łańcuszek, zegarek – tak jak w czasach
okupacji, kiedy trzeba było ocalić przedmioty wartościowe, bo one
mogły w przyszłości uratować życie, można je było spieniężyć,
wymienić na coś. Wyszli bardzo późno, około północy.
A
przyszli?
Przyszli
wczesnym popołudniem. Przeszukanie trwało jakieś osiem godzin.
I
zabrali ojca.
Ojciec
był szczęśliwy, bo w ostatniej chwili zdołał chwycić jakiś
kożuszek. Było kilka takich pań, których mężów aresztowali.
Mama się z nimi skontaktowała, tak że pojechały po jakimś
czasie...
… do
Kielc.
Do
Kielc. Zabrały coś do jedzenia, jakieś ubrania. Warunki były
okropne, trzymano ich w piwnicach. Oskarżenie się szykowało takie,
że kiedy ojciec pracował w Spółdzielni Młynarsko-Piekarskiej,
dokonywał sabotażu, ileś tam ton mąki utopił w Wiśle.
Ewentualny wyrok będzie wysoki – jeśli nie kara śmierci, to...
No,
myślę, że za to byłaby kara śmierci.
Mamie
wprost o tym mówiono i ona była zupełnie załamana, wiedziała, że
mogą zrobić wszystko, wmówić wszystko.
Tym
bardziej, że wokół dzieją się rzeczy dramatyczne. Giną ludzie.
I
niedawne doświadczenie okupacyjne. To wszystko żyło w pamięci.
Sam byłem świadkiem innego wydarzenia, podczas wojny, kiedy do domu
krewnych wtargnęła grupa zbirów, podających się za NSZ czy wręcz
za AK. Do mojego wuja Ignacego Dąbrowskiego weszli. Zmasakrowali go,
byli przekonani, że ma pieniądze, od jakiegoś Żyda, którego
wcześniej ukrywał. To było w trakcie wojny, ale wtedy, przed
wyborami, była podobna atmosfera. Strach idzie falami,
rozprzestrzenia się na wszystko.
Jeśli
wchodzą do domu i biorą niewinnego człowieka, to wszystko jest
możliwe, prawda? Ze wstępu do listów Wincentego Burka i Jarosława
Iwaszkiewicza wynika, że rodzice zapłacili za to wszystko wysoką
cenę, przede wszystkim mama bardzo podupadła na zdrowiu.
Była
wątlejsza, ojciec był mocniejszy. To jeżdżenie do Kielc, w
zimnych pociągach, w ogromnym strachu o przyszłość. Ojca trzymali
niecały miesiąc, kiedy go wypuścili, musiał się co dwa tygodnie
meldować na UB. Jak wiadomo, wybory zostały sfałszowane.
Mikołajczyk uciekł.
I
Korboński także.
Dodatkowym
obciążeniem była emigracyjna działalność wuja, redagującego
„Jutro Polski”, peeselowski tygodnik polityczno-literacki.
Wszystko
składało się na następujący wniosek: Wincenty Burek powinien był
zniknąć. Odmówił Polsce lubelskiej, działał w partii
Mikołajczyka. A jeszcze Stanisław Młodożeniec za granicą, z
wyraźną afiliacją polityczną. Na zdrowy rozum – zaistniały
wszelkie przesłanki, by wyrok śmierci się zmaterializował, by
stał się faktem. Podobnego strachu, niepewności, osamotnienia
doświadczało w państwie komunistów ogromnie wiele rodzin. Te
cierpienia, szykany nie zostały nigdzie skatalogowane, wiemy, że
były, ale do naszej świadomości dotarły jedynie strzępki faktów,
urywki ludzkich losów, które ktoś miał śmiałość zapisać,
opowiedzieć dzieciom lub wnukom. O ile przeżył, o ile nie odebrano
mu sił i wiary w sprawiedliwość.
Tak,
tak.
Wychodził
Pan z adolescencji i wchodził w wiek młodzieńczy w takich właśnie
okolicznościach. Kilkakrotnie wypowiadał się Pan o własnym
dotkliwym doświadczeniu stalinowskiej szkoły. Już w książce
Dalej aktualne – przypomnijmy, została wydana
w 1973 roku – pisał Pan, nader oględnie (domyślam się tu
jakichś ingerencji cenzury), o pierwszej połowie lat
pięćdziesiątych: „główny czynnik urabiania
kulturalnej tradycji, szkoła, przeżywała za naszej młodości
okres niepewny, przeobrażała się, często w sposób dotkliwie
bolesny dla swoich podopiecznych, zwłaszcza w przedmiotach
humanistycznych, w historii i literaturze rzucała nas na pastwę
zniechęcenia lub powątpiewania; szkoła tworzyła nowy kanon
wartości, związany z postępem społecznym i rewolucjonizmem, ale
czyniła to w sposób częstokroć raniący młode umysły,
paradoksalnie sprzeczny z jej intencjami, gdyż, miast otwierać
przed nimi szerokie horyzonty, zamykała je w ogólnych schematach,
miast budować skalę wartości pewnych i przemawiających swą
prawdą, wiele razy łudziła pozorami, przedstawiała rzeczy
wątpliwe za niewątpliwe”. I dodawał Pan – bardzo
mnie dziwi, że cenzor to przepuścił: „co tu
przemilczać, kłamała”. Proszę pozwolić, że
przytoczę jeszcze fragment eseju Rozmyte tradycje
– wydaje mi się ogromnie ważne, by się odwołać do tych
Pańskich rozpoznań z przeszłości (tym razem mówię o tekście z
wczesnych lat 80.). A zatem w Rozmytych tradycjach czytamy:
„Chodziłem do szkoły średniej w latach 1951-55. Zmorę
lekcji języka polskiego stanowiło w tamtych czasach mozolne
roztrząsanie ekonomiczno-klasowego podłoża wszelkich zjawisk
literackich, zaliczanych w myśl materialistycznej wykładni dziejów
do nadbudowy ideologicznej społeczeństwa. Zanim doszło się do
właściwej analizy utworu, należało wyczerpać problemy jego
klasowej genezy. Całymi godzinami tkwiliśmy więc w sławetnej
bazie, omawiając gospodarcze i własnościowe stosunki epoki i
kraju, z którego wywodził się pisarz, zdobywając wiadomości o
sytuacji na rynkach zbożowych w danym miejscu i czasie, o ruchach
cen w handlu perkalikami itp. Dukaliśmy Plechanowa i Stalina,
wertowali po wielokroć gruby tom IBL-owski o pozytywizmie i wstęp
Jana Kotta do »Lalki«”.
W
tekście poświęconym znaczeniu Ważykowego Poematu dla
dorosłych mówi Pan, że siedemnastoletni Tomasz Burek,
zdający egzaminy na warszawski Wydział Dziennikarstwa, był, jak
większość młodych przepuszczonych przez stalinowską edukację,
pogrążony w „rozpaczy i otępieniu” – siebie i rówieśników
charakteryzuje Pan, posługując się zaskakującą tautologiczną
formułą: „oślepione krety”. Czy mógłby Pan tę formułę
objaśnić?
Jest
to nazwane bardzo wyraźne. Kret jest zwierzęciem, które nie ma
zwykłego dostępu do świata widzialnego. W dodatku „oślepiony”,
to znaczy taki, który ma poczucie, że widziałby więcej, gdyby nie
czyjeś starania o to, by nie widział. Wiąże się to z osobistym
doświadczeniem zamkniętego horyzontu. Tu może pana zaskoczę, ale
to wykracza poza zagadnienie dopustów historycznych, o których
mówimy. Bo szkoły sandomierskie były różne. Początek w szkole
podstawowej był jeszcze względnie normalny. Uczyli tam przedwojenni
profesorowie.
Nie
było jeszcze podręczników prezentujących nową wizję literatury,
nie było komunistycznych programów nauczania.
A
w gimnazjum pracowali nauczyciele, którzy uczyli mego ojca, tak że
tata był mi w stanie opowiedzieć, jakie chwyty będą stosowali
poszczególni profesorowie. Zasadnicza różnica między podstawówką
a gimnazjum (mam na myśli przede wszystkim końcówkę szkoły
średniej) była związana z osobą dyrektora. Do szkoły przyszedł
ktoś, kogo się po prostu nienawidziło. Mnie osobiście nic nie
zrobił. No, może poza tym, że krzywdą najbardziej dotkliwą było
uczynienie kogoś takiego dyrektorem gimnazjum w Sandomierzu. Szkoła
ta bywała pod różnymi okupacjami, ale pod okupacją łotra tej
rangi nie znalazła się nigdy wcześniej ani później. Pech chciał,
że przypadło to akurat na moje lata, na końcówkę mojej nauki.
Mówiło się o nim nie „ubek”, ale „enkawudysta”. Ludzie
domyślali się w jego życiu jakiejś ponurej historii, źródła
potwornego strachu. Powtarzano: „Boi się, dlatego uczyni wszystko,
co mu każą”. A on nawet wyprzedzał te rozkazy.
Zresztą
wszystko dookoła, cała rzeczywistość pierwszej połowy lat
pięćdziesiątych służyła temu, by ludzie pokroju tego dyrektora
robili to, co robili. Mamy stalinizm. W zasadzie jego wydłużoną
końcówkę, bo jest już po śmierci Stalina, ale zanim Chruszczow
ogłosi swój tajny referat o kulcie jednostki, zanim góra partyjna
zrozumie, jak wielka zmiana musi się zdarzyć, dochodzi do
zabetonowania, do utwierdzenia terroru stalinowskiego w jego
najbardziej odrażającej i przerażającej postaci. Szczególnie na
prowincji, dokąd wszelkie symptomy odwilży docierają z opóźnieniem
lub nie docierają wcale.
Stalin
zmarł w pięćdziesiątym trzecim. Wszyscy odetchnęli, w szkole ta
radość była odczuwalna.
Ale
zaraz potem te sowietyzacyjne obcęgi jeszcze bardziej się
zacisnęły, prawda?
Ze
strachu przed tym, że głowę podniesie Kościół, właśnie wtedy
prymasa aresztowano, właśnie wtedy „przykręcono” sprawy
religijne, wyrzucono religię ze szkoły. Pogorszyła się atmosfera
między ludźmi, bo ludzie się już otworzyli, już z mniejszym
strachem się ze sobą kontaktowali, a zaraz później zaczęło się
przesiewanie: „ten taki, tamten taki, z tym lepiej nie rozmawiać”.
Był moment takiego przydławienia. Te dwa lata po śmierci Stalina
pamiętam jako czas ku gorszemu, nie ku lepszemu. Tak wpływa na
człowieka zaprzepaszczenie nadziei.
W
pewnym sensie to było naturalne. Bo cała ta krajowa władza, ekipa
Bierutowska, która w całości zawisła od Stalina, spodziewając
się utraty wpływów, jakiegoś wielkiego krachu – zaciskała
kleszcze terroru. Po to, by się ratować.
Faktem
jest, że po śmierci Stalina w partii komunistycznej zaczyna się
tworzyć frakcja antybierutowska. Zostali na powierzchni właśnie
tacy, którzy na to czekali. U nas zachodzi proces odwrotny, do
szkoły przychodzi dyrektor-stupajka. Jednego ucznia zamyka w
więzieniu, drugiego wyrzuca ze szkoły. Za co? Za to, że jego
ojciec jest „kułakiem”.
A
pamięta Pan nazwisko tego dyrektora?
Nazywał
się Smolnicki. Imię – Stanisław. Nie powinienem mówić o nim z
taką emocją, ale nie potrafię relacjonować na chłodno. Nie tylko
usunął religię ze szkoły, ale oficjalnie zabronił chodzenia do
katedry na msze ze słynnymi kazaniami ks. Stanisława Drypy,
znakomitego kaznodziei.
I
to był urzędowy zakaz szkolny? Egzekwowano to, sprawdzano?
Jego
ludzie, donosiciele, sprawdzali, kto chodzi, kto nie chodzi. Za długo
by opowiadać. Pan nie uwierzy. Jak werbował donosicieli, jak to się
odbywało, nie wiem. Jeden z moich najbliższych kolegów, bardzo
miły, lubiany przeze mnie chłopak, został „zwerbowany”. On się
sam przyznał, powiedział komuś w konfidencji; informację
przekazano pozostałym uczniom. Był więc spalony. Wielu takich
było. Nie chcieli donosić, odwracali się plecami, by nie widzieć,
kto wchodzi do kościoła. A do katedry przychodził, kto tylko mógł,
nawet ci, którzy nie byli głęboko wierzący, którzy się wahali,
którzy w sprawach religii mieli fundamentalne wątpliwości.
Chcieli
pokazać, że nie stoją po stronie enkawudystów, stalinowców.
Demonstracyjnie
dawali do zrozumienia, że są z nami, z chłopcami i dziewczętami,
którzy przychodzili na msze księdza Drypy. Kazania robiły się
coraz wspanialsze, ksiądz Drypa wiedział, że zbliża się
przesilenie, posługiwał się aluzjami, łatwymi do rozszyfrowania.
I coraz większa była publiczność. Jakiś czas przed maturą
informacja: do matury nie będą dopuszczeni ci, którzy chodzą na
te kazania. Ojciec przyjął to ze spokojem, mam była przerażona.
Wreszcie cudowny moment przełomowy, kiedy ten chłopak donosiciel
nawraca się. Przed świętami wielkanocnymi mówi, że z dyrektorem
nie chce mieć nic wspólnego.
Który
to rok?
Pięćdziesiąty
piąty. W pięćdziesiątym czwartym jest jeszcze na pasku dyrektora,
a w pięćdziesiątym piątym jakieś perswazje kolegów i
nieszczęście rodzinne. On to potraktował jako znak. Już wcześniej
usiłował się wykręcać od składania raportów, teraz nastąpiło
gwałtowne zerwanie. Jego najbliżsi koledzy wzięli go pod ręce,
może się bali, że w ostatniej chwili ucieknie sprzed konfesjonału
albo zemdleje. Widzę ten moment, katedra duża, siedzę gdzieś tam
w głębi, pokazuje się ta trójka, Zdzichu w środku, nie opiera
się, idzie do spowiedzi wielkanocnej. No, całej szkole ulżyło.
Niezwykła
scena. Dobrze pokazująca, jak ten mechanizm stalinowski mełł i
wypluwał ludzi, zwykłych ludzi, którzy stawali się zarazem
ofiarami i współsprawcami.
W
tomie Żadnych marzeń pisał pan o sobie i
rówieśnikach „oślepione krety”, ale z tego co właśnie
zostało powiedziane, wynika, że świadomość polityczna,
całkowicie wyrazista, istniała, że podział na dwa obozy był
czytelny i oczywisty.
Zgadza
się. Ale chłopcy chcący zdać maturę i iść dalej wiedzą, jak
wiele zależy od opinii zwierzchników. Tworzą się małe enklawy
ludzi, którzy sobie ufają, spotykają się, nawet nie mówią o
polityce, ale coś wybucha. Dzisiaj trudno to wyjaśnić – na
przykład, wielkim świętem są mistrzostwa świata w hokeju na
lodzie. Dlaczego? Bo Kanada zawsze bije „ruskich”.
Rozumiem,
że słuchało się transmisji radiowych?
Słuchało
się radia, tak. Były momenty ogólnonarodowej euforii. Już po
śmierci Stalina odbywały się w Warszawie mistrzostwa Europy w
boksie.
To
epoka Feliksa Stamma.
Stamm
i silny polski zespół. Trzech czy czterech pierwszych zdobywa złote
medale – Stefaniuk w koguciej, w lekkiej chyba Kruża lub Drogosz.
W półśredniej czy w średniej zwycięża Chychła, zdaje się. I
tak się składa, że wszyscy biją „ruskich”. „Ruski” za
każdym razem dostaje po gębie. Euforia, śpiewy w hali „Gwardii”.
Ja tam nie byłem, ale opowiadało się o tym przez lata.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz