piątek, 19 czerwca 2015

O "Końcu lata w zdziczałym ogrodzie" Jarosława Marka Rymkiewicza



Koniec lata, początek rozmowy
 


W roku 2005, podczas dyskusji panelowej wieńczącej zorganizowaną przez IBL konferencję naukową poświęconą autorowi Pana Tadeusza, Jarosław Marek Rymkiewicz mówił o utworach literackich, że „należą one do życia, są jego rozproszonymi fragmentami, a zatem mogą być i są tylko tym, czym jest życie – jak w życiu, wszystko w nich jest zmianą i ruchem, upływem i przypływem krwi, jej krążeniem, ciemnym pulsowaniem, i jak w życiu, nie ma w nich nic stałego i wiecznego – nie ma w nich nawet kawałeczka, nawet ułamka, nawet odrobiny wieczności. Ciemne fragmenty życia, należące do życia i odłączające się od życia, ich ciemne pulsowanie – to są właśnie dzieła literackie”.

Zastanawiałem się, czy (i jak) słowa Poety można by odnieść do jego najnowszego tomu wierszy, do znakomitego Końca lata w zdziczałym ogrodzie. Bo że wiersze te należą do życia, że z indywidualną, konkretną ludzką egzystencją, z egzystencją Rymkiewiczowską, łączy je ścisły, nierozerwalny związek, nie ulega wątpliwości. Są jednak przecież czymś więcej – próbą zmierzenia się z pełnią, lirycznym zamachem na całość, swoistym poetyckim traktatem o istnieniu i literaturze.

(...)

W krótkim artykule prasowym nie da się przedstawić całego bogactwa tematów, języków i środków wyrazu, jakimi posłużył się Poeta. Jedyne, co można uczynić, to wskazać podstawowe elementy, sporządzić suchy rejestr tego, co składa się na wielką Rozmowę odbywającą się w tych wierszach. Koniec lata w zdziczałym ogrodzie jest wszystkim po trosze – rozprawą historiozoficzną, lirycznym studium tradycji polskiego wiersza, traktatem de rerum natura, unieważniającym czas dialogiem z wielkimi poprzednikami (Mallarmé, Staff, Lechoń, Iwaszkiewicz, Tetmajer, Naborowski i in.), zbiorem gier i zabaw literackich, cyklem trenicznym, a nawet – tak sądzę – swoistym, rozpisanym na niewielkie cząstki, polifonicznym (tropy muzyczne: Händel, Schumann, Karłowicz, Debussy, Puccini, ) i (auto)ironicznym poematem dygresyjnym. Uważny czytelnik wychwyci tu aluzje do najsłynniejszych zbiorów lirycznych w naszej poezji – do Trenów Jana Kochanowskiego (Śniła mi się moja babka Irena) i Sonetów krymskich Mickiewicza (Okręt), odnajdzie liczne wątki z mistycznej literatury polskiego romantyzmu (ze szczególnie uprzywilejowaną postacią i twórczością Juliusza Słowackiego), z mitologii greckiej i prasłowiańskiej, ale także z popularnej literatury dziecięcej (Konopnicka, bracia Grimm).

Wszystko to w tonacji słodko-gorzkiej, bo patos łamany jest żartem, a niejedno liryczne scherzo kończy się inicjalnymi taktami funebralnego marsza (vide niezwykła – ironiczna czy elegijna? – Śmierć Koszałka Opałka). Mamy bowiem do czynienia z poezją semantycznej migotliwości, poezją najwyższych lotów – jakby Stary Mistrz w przypływie dobrego humoru postanowił ukazać każdą z możliwości swego warsztatu. Co prawda, Rymkiewiczowski ogród wierszy zostaje przez samego Poetę nazwany „zdziczałym”, ale chodzi o „dzikość” rodem z ogrodu angielskiego, tzn. nieporządek markowany, nieład pozorny, bo planowy.Wybór oktostychu jako formy równoznaczny jest wszakże z wykonaniem gestu elementarnego porządkowania.


W szkole polskiej poezji

Jest w nowym tomie Jarosława Marka Rymkiewicza miejsce dla piszącego te słowa – wyjątkowe. Miejsce, w którym Sędziwy Poeta podejmuje rozmowę z poetą o dwa pokolenia młodszym. Jako historyk literatury stwierdzić mogę, że w kulturze to gest rzadki, gest nietypowy. Mistrzowie poetyckiego rzemiosła zazwyczaj strzegą zazdrośnie swojej uprzywilejowanej pozycji, a na młodość uwijającą się w warsztatach wiersza spoglądają z wyżyn własnego doświadczenia. Uśmiechają się ironicznie. Czasem miotają gromy. Mnie przydarzyło się coś niezwykłego – Poeta poświęcił mi wiersz.

Chciałbym być dobrze zrozumiany – wolałbym tu nie mówić o sobie. Pragnę jedynie podkreślić szczodrość tego niespodziewanego daru. Przede wszystkim zaś: chcę zrozumieć jego sens, ujrzeć go jako najistotniejszy fragment, jako zwieńczenie, prowadzonego od kilku lat, utajonego dialogu z autorem Kinderszenen.

To prawda – chciałem tej rozmowy, dążyłem do niej. Kiedy pisałem o Reytanie, gdy interpretowałem tom Pastuszek Chełmońskiego, nadawałem moim tekstom formę quasi-listu – zwracałem się bezpośrednio do Profesora Rymkiewicza, zadawałem pytania, niekiedy także udzielałem odpowiedzi. Zmartwychwstanie Ossendowskiego z tomu Łączka dedykowałem Poecie. Czy liczyłem na odpowiedź? Raczej nie. Choć przecie zdawałem sobie sprawę, że literatura to przestrzeń, w której wszystko jest możliwe – nawet to, czego nie da się pomyśleć. Ów wiersz z Końca lata w zdziczałym ogrodzie ważny jest dla mnie podwójnie – jako znakomita poezja, ale także (a może nawet: przede wszystkim) jako wielopoziomowa, poważna i głęboka odpowiedź na kwestie stawiane przeze mnie w tekstach Linia i koło oraz Piękna jak we śnie (oba weszły do książki Afazja polska): Gdzie szukać początków Polski współczesnej? Do jakich źródeł się odwoływać? Kim jesteśmy po komunizmie? Czy na pogrzebie wielkiego zdrajcy, który w jednym z utworów Końca lata... porównany został do krawego króla Popiela, godzi się śpiewać starą pieśń powstańczą: „Śpij, kolego, w ciemnym grobie, / Niech się Polska przyśni tobie”?

Wreszcie: Jaka Polska powinna nam się przyśnić? Jaką wznosić nam trzeba po przebudzeniu?

*

Nad Łodzią wstaje dzień. Wychodzę z bramy i rozglądam się po świecie. Po drugiej stronie ulicy tłumy dorosłych śpieszących do pracy i dzieci wędrujących do szkoły. Jakiś chłopiec z tornistrem na plecach macha do mnie, daje znaki. Zaczyna biec, a ja puszczam się za nim w pościg. Pędzimy dwoma chodnikami tej samej ulicy – on Śródmiejską, ja Więckowskiego. Po jego prawej stronie przesuwają się sklepiki z szyldami w jidysz, po mojej lewej migają Żabka, kiosk „Ruchu” i McDonald's. Mijamy Piotrkowską; on wpada na trotuar Cegielnianej, ja ruszam Jaracza – ale to wciąż ta sama ulica. Spotykamy się pod numerem 26, pod ciemnym budynkiem naprzeciwko teatru. Chłopiec ma szarą marynarkę w pepitkę i nie jest już chłopcem. Na jedno mgnienie obraca ku mnie twarz, szaroniebieskie oczy patrzą badawczo spod nastroszonych siwych brwi. Teraz naciska ciężką mosieżną klamkę i drzwi się uchylają. Czekają na nas. Na podeście stoją woźny Maciaszczyk i pani Leonia, wychowawczyni z mojej zerówki (ta sama, która poparzyła się dotkliwie, kiedy dźwigała gar gorącego mleka dla nas, sześcioletnich nowosądeckich urwisów). Maciaszczyk pracuje miotłą, wzbijając tumany kurzu. Skrzypią drewniane schody. Poza tym w całym budynku panuje doskonała cisza. Dociera do mnie, że właśnie zostałem przyjęty do szkoły, że będę tu pobierał lekcje, słuchał głosów, których nie wszyscy chcą słuchać.

Szanowny Panie Profesorze, Drogi Jarosławie – wiem, jak wiele jest do zrobienia, jak wielu rąk, umysłów i serc potrzeba, by wielka praca została ukończona. Będę się starał być czynny – obiecuję. Ja i zastęp innych, godniejszych i gorliwszych ode mnie.
 


[prwdr.: "GPC" z 16.06.2015]



1 komentarz:

  1. Najnowszych wierszy J.M.Rymkiewcza jeszcze nie czytałem. Ta uczta przede mną. Ale Panu już dziękuję. Mądry i piękny tekst.
    Włodzimierz Galicki

    OdpowiedzUsuń