Koniec
lata, początek rozmowy
W
roku 2005, podczas dyskusji panelowej wieńczącej zorganizowaną
przez IBL konferencję naukową poświęconą autorowi Pana
Tadeusza, Jarosław Marek Rymkiewicz mówił o utworach
literackich, że „należą one do życia, są jego rozproszonymi
fragmentami, a zatem mogą być i są tylko tym, czym jest życie –
jak w życiu, wszystko w nich jest zmianą i ruchem, upływem i
przypływem krwi, jej krążeniem, ciemnym pulsowaniem, i jak w
życiu, nie ma w nich nic stałego i wiecznego – nie ma w nich
nawet kawałeczka, nawet ułamka, nawet odrobiny wieczności. Ciemne
fragmenty życia, należące do życia i odłączające się od
życia, ich ciemne pulsowanie – to są właśnie dzieła
literackie”.
Zastanawiałem
się, czy (i jak) słowa Poety można by odnieść do jego
najnowszego tomu wierszy, do znakomitego Końca lata w zdziczałym
ogrodzie. Bo że wiersze te należą do życia, że z
indywidualną, konkretną ludzką egzystencją, z egzystencją
Rymkiewiczowską, łączy je ścisły, nierozerwalny związek, nie
ulega wątpliwości. Są jednak przecież czymś więcej – próbą
zmierzenia się z pełnią, lirycznym zamachem na całość, swoistym
poetyckim traktatem o istnieniu i literaturze.
W
krótkim artykule prasowym nie da się przedstawić całego bogactwa
tematów, języków i środków wyrazu, jakimi posłużył się
Poeta. Jedyne, co można uczynić, to wskazać podstawowe elementy,
sporządzić suchy rejestr tego, co składa się na wielką Rozmowę
odbywającą się w tych wierszach. Koniec lata w zdziczałym
ogrodzie jest wszystkim po trosze – rozprawą historiozoficzną,
lirycznym studium tradycji polskiego wiersza, traktatem de rerum
natura, unieważniającym czas dialogiem z wielkimi poprzednikami
(Mallarmé, Staff, Lechoń, Iwaszkiewicz, Tetmajer, Naborowski i
in.), zbiorem gier i zabaw literackich, cyklem trenicznym, a nawet –
tak sądzę – swoistym, rozpisanym na niewielkie cząstki,
polifonicznym (tropy muzyczne: Händel, Schumann, Karłowicz,
Debussy, Puccini, ) i (auto)ironicznym poematem dygresyjnym. Uważny
czytelnik wychwyci tu aluzje do najsłynniejszych zbiorów lirycznych
w naszej poezji – do Trenów Jana Kochanowskiego (Śniła
mi się moja babka Irena) i Sonetów krymskich Mickiewicza
(Okręt), odnajdzie liczne wątki z mistycznej literatury
polskiego romantyzmu (ze szczególnie uprzywilejowaną postacią i
twórczością Juliusza Słowackiego), z mitologii greckiej i
prasłowiańskiej, ale także z popularnej literatury dziecięcej
(Konopnicka, bracia Grimm).
Wszystko
to w tonacji słodko-gorzkiej, bo patos łamany jest żartem, a
niejedno liryczne scherzo kończy się inicjalnymi taktami
funebralnego marsza (vide niezwykła – ironiczna czy
elegijna? – Śmierć Koszałka Opałka). Mamy bowiem do
czynienia z poezją semantycznej migotliwości, poezją najwyższych
lotów – jakby Stary Mistrz w przypływie dobrego humoru postanowił
ukazać każdą z możliwości swego warsztatu. Co prawda,
Rymkiewiczowski ogród wierszy zostaje przez samego Poetę nazwany
„zdziczałym”, ale chodzi o „dzikość” rodem z ogrodu
angielskiego, tzn. nieporządek markowany, nieład pozorny, bo
planowy.Wybór oktostychu jako formy równoznaczny jest wszakże z
wykonaniem gestu elementarnego porządkowania.
W szkole polskiej poezji
Jest
w nowym tomie Jarosława Marka Rymkiewicza miejsce dla piszącego te
słowa – wyjątkowe. Miejsce, w którym Sędziwy Poeta podejmuje
rozmowę z poetą o dwa pokolenia młodszym. Jako historyk literatury
stwierdzić mogę, że w kulturze to gest rzadki, gest nietypowy.
Mistrzowie poetyckiego rzemiosła zazwyczaj strzegą zazdrośnie
swojej uprzywilejowanej pozycji, a na młodość uwijającą się w
warsztatach wiersza spoglądają z wyżyn własnego doświadczenia.
Uśmiechają się ironicznie. Czasem miotają gromy. Mnie przydarzyło
się coś niezwykłego – Poeta poświęcił mi wiersz.
Chciałbym
być dobrze zrozumiany – wolałbym tu nie mówić o sobie. Pragnę
jedynie podkreślić szczodrość tego niespodziewanego daru. Przede
wszystkim zaś: chcę zrozumieć jego sens, ujrzeć go jako
najistotniejszy fragment, jako zwieńczenie, prowadzonego od kilku
lat, utajonego dialogu z autorem Kinderszenen.
To
prawda – chciałem tej rozmowy, dążyłem do niej. Kiedy pisałem
o Reytanie, gdy interpretowałem tom Pastuszek
Chełmońskiego, nadawałem moim tekstom formę quasi-listu –
zwracałem się bezpośrednio do Profesora Rymkiewicza, zadawałem
pytania, niekiedy także udzielałem odpowiedzi. Zmartwychwstanie
Ossendowskiego z tomu Łączka dedykowałem Poecie. Czy
liczyłem na odpowiedź? Raczej nie. Choć przecie zdawałem sobie
sprawę, że literatura to przestrzeń, w której wszystko jest
możliwe – nawet to, czego nie da się pomyśleć. Ów wiersz z
Końca lata w zdziczałym ogrodzie ważny jest dla mnie
podwójnie – jako znakomita poezja, ale także (a może nawet:
przede wszystkim) jako wielopoziomowa, poważna i głęboka odpowiedź
na kwestie stawiane przeze mnie w tekstach Linia i koło oraz
Piękna jak we śnie (oba weszły do książki Afazja
polska): Gdzie szukać początków Polski współczesnej? Do
jakich źródeł się odwoływać? Kim jesteśmy po komunizmie? Czy
na pogrzebie wielkiego zdrajcy, który w jednym z utworów Końca
lata... porównany został do krawego króla Popiela, godzi się
śpiewać starą pieśń powstańczą: „Śpij, kolego, w ciemnym
grobie, / Niech się Polska przyśni tobie”?
Wreszcie:
Jaka Polska powinna nam się przyśnić? Jaką wznosić nam trzeba po
przebudzeniu?
*
Nad
Łodzią wstaje dzień. Wychodzę z bramy i rozglądam się po
świecie. Po drugiej stronie ulicy tłumy dorosłych śpieszących do
pracy i dzieci wędrujących do szkoły. Jakiś chłopiec z
tornistrem na plecach macha do mnie, daje znaki. Zaczyna biec, a ja
puszczam się za nim w pościg. Pędzimy dwoma chodnikami tej samej
ulicy – on Śródmiejską, ja Więckowskiego. Po jego prawej
stronie przesuwają się sklepiki z szyldami w jidysz, po mojej lewej
migają Żabka, kiosk „Ruchu” i McDonald's. Mijamy Piotrkowską;
on wpada na trotuar Cegielnianej, ja ruszam Jaracza – ale to wciąż
ta sama ulica. Spotykamy się pod numerem 26, pod ciemnym budynkiem
naprzeciwko teatru. Chłopiec ma szarą marynarkę w pepitkę i nie
jest już chłopcem. Na jedno mgnienie obraca ku mnie twarz,
szaroniebieskie oczy patrzą badawczo spod nastroszonych siwych brwi.
Teraz naciska ciężką mosieżną klamkę i drzwi się uchylają.
Czekają na nas. Na podeście stoją woźny Maciaszczyk i pani
Leonia, wychowawczyni z mojej zerówki (ta sama, która poparzyła
się dotkliwie, kiedy dźwigała gar gorącego mleka dla nas,
sześcioletnich nowosądeckich urwisów). Maciaszczyk pracuje miotłą,
wzbijając tumany kurzu. Skrzypią drewniane schody. Poza tym w całym
budynku panuje doskonała cisza. Dociera do mnie, że właśnie
zostałem przyjęty do szkoły, że będę tu pobierał lekcje,
słuchał głosów, których nie wszyscy chcą słuchać.
Szanowny
Panie Profesorze, Drogi Jarosławie – wiem, jak wiele jest do
zrobienia, jak wielu rąk, umysłów i serc potrzeba, by wielka praca
została ukończona. Będę się starał być czynny – obiecuję.
Ja i zastęp innych, godniejszych i gorliwszych ode mnie.
[prwdr.: "GPC" z 16.06.2015]
Najnowszych wierszy J.M.Rymkiewcza jeszcze nie czytałem. Ta uczta przede mną. Ale Panu już dziękuję. Mądry i piękny tekst.
OdpowiedzUsuńWłodzimierz Galicki