Rozmowa z Barbarą Gruszką-Zych, dziennikarką "Gościa Niedzielnego" (dialog posłużył jako podstawa dla artykułu z bieżącego numeru tygodnika).
Kiedy
pierwszy raz usłyszałeś o Żołnierzach Wyklętych?
Nie potrafię określić tego momentu. Czy tę głębszą świadomość dotyczącą wydarzeń z drugiej połowy lat 40. obudziły we mnie publikacje IPN, czy Scena Faktu w telewizji, czy jakieś inne głosy, których pamięć nie zarejestrowała? Wiem jednak, że obecność Żołnierzy Wyklętych była koniecznością, że w polu mojej świadomości – wcześniej czy później – musieli się pojawić. W pewnym sensie zawsze tam byli – jako dalekie, pierwotne źródło fundamentalnego pytania o Polskę, o to, dlaczego jest taka właśnie, jaka jest – labilna, niepewna własnej tożsamości, zrzekająca się odpowiedzialności za samą siebie, cierpiąca na amnezję, afatyczna.
Czy
drążyłeś ten temat, czy sam wracał do Ciebie?
Można by to określić jako
mechanizm sprzężenia zwrotnego. Im bardziej drążyłem, tym
częściej wracał. Im częściej wracał, tym więcej chciałem się
dowiedzieć.
Co o Nich dziś myślisz? Czy to taki kwiat inteligencji zamordowany w Katyniu?
Zestawienie
z Katyniem jest ze wszech miar uzasadnione. Katyń to była zbrodnia
założycielska tej „nowej Polski”, którą Jakub Berman opisywał
w rozmowie z Teresą Torańską. Jego słowa przywołuję przy każdej
okazji, trzeba je przypominać – one mówią wszystko o rządach
komunistów i o ich wizji państwa, którym w imieniu Związku
Sowieckiego zarządzali. Berman stwierdza wprost, że chodziło „o
zmianę koncepcji kraju, o zbudowanie całkiem nowej Polski w
kształcie i strukturze, zupełnie niepodobnej do tej, jaka była
kiedykolwiek w historii. […] Polska przecież istniała tysiąc
lat, przez ten tysiąc lat nagromadziło się w niej szereg pojęć,
kompleksów, poglądów, przeświadczeń i wiar. I nagle przychodzą
nowi ludzie, wszystko jedno skąd – stąd czy z Moskwy i
przewracają kraj do góry nogami, by ukształtować go na zupełnie
inną modłę. Przesuwają Polskę na zachodzie, cofają na
wschodzie, zamiast jagiellońskiej tworzą piastowską, zmieniają
poprzednie kryteria ocen, kwestionują i krytykują dotychczasowe
poglądy”. Zwracam uwagę na określenia „całkiem nowa”,
„zupełnie niepodobna do tej, jaka była kiedykolwiek”, „na
zupełnie inną modłę” i na przerażające „wszystko jedno skąd
– stąd czy z Moskwy”. Berman nie ma najmniejszych wątpliwości,
że to się udało – stworzyli coś „całkiem nowego”,
„zupełnie niepodobnego”. Bez Katynia i bez fizycznej likwidacji
członków antykomunistycznego podziemia, która była kontynuacją
tamtej zbrodni, dalszym etapem realizacji tego samego planu, „całkiem
nowy” kraj i naród z opowieści Bermana nigdy by w historii nie
zaistniały. Żołnierze Wyklęci wszystko postawili na jedną kartę
i nie wahali się walczyć do końca. Zwycięstwo albo śmierć –
tak brzmiała ich maksymalistyczna dewiza. Nie mieli wątpliwości,
że Polska domaga się tego etycznego i egzystencjalnego
maksymalizmu. Masakra katyńska i wielkie mordowanie Polaków w
drugiej połowie lat 40., realizowane przez majstrów z NKWD i ich
miejscowych czeladników, oznaczało operację na żywym organizmie
zbiorowym. Dokonywało się obcinanie głowy, rąk i nóg. Do
kalekiego, krwawiącego korpusu ludzie sowieccy przyszyli naprędce
jakąś całkiem inną głowę, kończyny zupełnie niepodobne do
odciętych. Zmajstrowali nowego człowieka zbiorowego. Tym zbiorowym
człowiekiem w pewnym stopniu ciągle jesteśmy. Piszę o tym szerzej
w książce Przeklęte
continuum.
Czy opisywana przez ciebie w jednym z wywiadów z tomu Obcowanie wyprawa na Powązki w poszukiwaniu Łączki była pierwsza? Chodziłeś tam częściej? Oglądałeś „odkrycia” badających ziemię?
Łączkę odwiedziłem
dwukrotnie, w 2013 i w 2014. Za pierwszym razem miałem uczestniczyć
w pracach, ale zima była wyjątkowo długa i termin ekhumacji
nałożył mi się na termin stypendialnego wyjazdu do Wilna.
Zdążyłem na kwaterę „Ł” w ostatnim dniu przed przewiezieniem
szczątków na warszawski Cmentarz Północny. W tamtejszej
cmentarnej chłodni – ogromnie to smutne i zaawstydzające –
spoczywają do dziś. Prof. Krzysztof Szwagrzyk pokazał mi wtedy
teren badań i wpuścił do kontenera, w którym ustawiono trumny ze
zgruchotanymi kośćmi bohaterów. Klęczałem w półmroku przed
kilkudziesięcioma sosnowymi skrzynkami, w których złożono
relikwie naszej zbiorowej pamięci, próbowałem się modlić,
usiłowałem pojąć sens tego doświadczenia – osobistego i
zbiorowego. Po raz drugi przyjechałem na Łączkę we wrześniu
2014. Zespół prof. Szwagrzyka przeszukiwał wąską przestrzeń
między skrajem kwatery z grobami postawionymi w latach 80. a
cmentarnym murem. Kopano także pod jedną z alejek, na polecenie
prokuratora – bo od czasu słynnego aresztowania kości i czaszek
na Służewie prace zespołu nadzorują prokuratorzy. Kopano w
miejscu, o którym specjaliści, znający dawne fotografie lotnicze,
wiedzieli, że nikt tam nie leży. Ale prokurator kazał, polecenie
trzeba było wykonać. Dzięki temu na własne oczy zobaczyłem
strukturę ziemi w kwaterze „Ł”, kolejne warstwy, którymi
przykrywano i maskowano ślady zbrodni. To warstwy przykrywające i
maskujące naszą zbiorową świadomość, bo Łączka jest pod
względem symbolicznym identyczna z Polską – to, co
najistotniejsze, co trzeba by nazwać rdzeniem naszej wspólnej
tożsamości, spoczywa najgłębiej, przysypane warstwą gruzu i
śmiecia. Na grobach ukrytych, na tajnych mogiłach postawiono inne
groby. One miały stanowić knebel ostateczny, na zawsze
uniemożliwiający wydobycie tamtych pohańbionych ciał,
pieczętujący je milczeniem doskonałym, skazujący je na powtórną
śmierć. Dopóki tam spoczywają, dopóty i my, żywi, mamy knebel w
ustach.
Rozmawiałeś z wykopującymi i identyfikującymi zwłoki. Z kim? Co Cię najbardziej dotknęło?
Wtedy,
we wrześniu, widziałem na Łączce dzieci i wnuki Wyklętych.
Przyprowadził ich prezes IPN. Przyszli obejrzeć efekty prac. Był
syn komandora Mieszkowskiego, była Zofia Lwow-Eberle, towarzyszka
ostatnich lat życia majora Zygmunta Szendzielarza, była rodzina
Hieronima Dekutowskiego „Zapory”, między innymi pani Grażyna
Chojecka, z którą kilka razy miałem honor rozmawiać. Profesor
Szwagrzyk przedstawił mnie Andrzejowi Pileckiemu, synowi Rotmistrza.
Staliśmy chwilę nad dołem wydrążonym przez koparkę. Pan Andrzej
mówił o swoim zwątpieniu, o tym, że obawia się, iż ciała ojca
nie uda się odnaleźć. Tamtego dnia (jego opis znajdzie się w
książce Afazja polska,
która ukaże się w maju) wydobyto
z ziemi szczątki jednej z ofiar, Edwarda Pytko,
dwudziestotrzyletniego pilota. W roku 1952 podjął on próbę
przedostania się wojskowym samolotem do amerykańskiej strefy
okupacyjnej w Austrii. 22 dni później był już osądzony i martwy,
ciało z przestrzeloną czaszką przywieziono na Łączkę, wrzucono
do bezimiennego dołu.
Kto z tamtych bohaterów chwycił Cię za serce? Przyciagnął nad swoja mogiłę?
Kto z tamtych bohaterów chwycił Cię za serce? Przyciagnął nad swoja mogiłę?
Wszyscy
oni są równie ważni, historia każdego z nich jest równie
tragiczna. O niektórych wiemy więcej, o innych mniej. To
zrozumiałe, że najmocniej przemawiają do nas te biografie, które
jesteśmy w stanie możliwie precyzyjnie odtworzyć, po których
pozostały jakieś materialne i niematerialne ślady –
fotografie, listy, osobiste zapiski, wspomnienia towarzyszy broni,
współwięźniów i bliskich. Życie każdej z ofiar odzwierciedla,
w sposób sobie właściwy, los zbiorowy, uzmysławia charakter i
skalę realizowanej na Polakach społecznej inżynierii. W odmienny
sposób mówi do nas Witold Pilecki, dobrowolny więzień Auschwitz,
w przedśmiertnej chwili wskazujący swojej żonie i dzieciom
książeczkę Tomasza z Kempis jako najważniejszą lekturę życia,
dający do zrozumienia, że zawsze starał się naśladować
Chrystusa; inaczej, a przecież bardzo podobnie, przemawia w swoich
niesłychanych grypsach Łukasz Ciepliński, prawdziwy więzienny
święty; inaczej – Hieronim Dekutowski, podejmujący z
towarzyszami desperacką próbę ucieczki z celi śmierci; jeszcze
inaczej – zamordowany we Wronkach pułkownik Wacław Lipiński, z
którym – jeśli można tak rzec – bardzo się zżyłem, kiedy
zbierałem materiały do tego fragmentu Afazji
polskiej,
w którym piszę o obronie Warszawy we wrześniu 1939. W sobie
właściwy sposób przemawia zdekompletowane ciało Józefa Franczaka
„Lalka”, jego odcięta głowa toczy się przez Polskę
współczesną i każe nam odpowiedzieć na pytanie, kim jesteśmy,
co pozwoliliśmy z sobą uczynić, jakich siebie „odzyskaliśmy”
w roku 1989.
Jak to było pisać ten tomik? Wprowadzać cienie w swój krwioobieg? Jaki to był dla Ciebie czas? Czy da się normalnie żyć odkopując ciała zamordowanych?
To był czas łaski. Fakt, że mogłem napisać tomik Łączka, traktuję jako łaskę. Nie zasłużyłem na nią, ale to jest właśnie cała tajemnica łaski. Dotknąłem poezji jako przestrzeni spotkania, obcowania ze zmarłymi. Oni mówili, ja słuchałem. Żądali żywego ucha i żywej ręki. Takiego wołania się nie lekceważy. Doświadczyłem więc – po raz drugi, podobne doświadczenie mam z czasu pisania Teorii wiersza polskiego – stanu wewnętrznego, w którym literatura przenika się z życiem i ze śmiercią. I uczestniczy w nich. Wielki dar uczestnictwa. Świadomość, pewność, że oni żyją w nas, my zaś leżymy z nimi najpierw w tajnych dołach pod śmieciami i gruzem, potem w wielkiej chłodni cmentarnej; że to nasza odcięta głowa toczy się przez polskie wsie i miasta pogrążone we śnie. Ten głos spod ziemi starałem się przepuścić przez przeszłość i teraźniejszość polskiej tradycji literackiej, bo tomik Łączka nie jest tylko próbą wybudowania pomnika pomordowanym, jest także świadectwem wysiłku zmierzającego do osadzenia niepojętego doświadczenia zbiorowego lat 40. i 50. XX wieku w tkance polskiej kultury, z której komuniści chcieli Żołnierzy Wyklętych na zawsze usunąć.
Czy jesteś tym samym człowiekiem po napisaniu tej książki?
Nie.
Oni nauczyli mnie, że w historii, w życiu i w literaturze
obowiązują hierarchie. Kiedy myślimy o sobie, o naszym polskim
istnieniu po komunizmie, musimy sobie zdawać sprawę, że próbowano
na nas bardzo szczególnej pedagogiki. Nazwałbym ją pedagogiką
odcięcia, pedagogiką fragmentu, pedagogiką ograniczonej
perspektywy. Rozmaite autorytety, które same nadały sobie to miano,
mówią nam od lat, że nigdy w dziejach nie żyliśmy w epoce tak
szczęśliwej, że nigdy nie byliśmy wolni w takim stopniu, w jakim
teraz jesteśmy. Ale teraźniejszość każą nam odnosić jedynie do
PRL-u, bo sami po uszy tkwią w minionej epoce, tam są ich
korzenie. Wyklęci uczą nas postrzegać historię jako continnum,
upominają się o świat, z którego wyszli, a który komuniści
zrównali z ziemią. „Tam jest wasz początek” – wołają do
nas. I przeprowadzają rewolucję w sferze symboli, dwadzieścia pięć
lat po rzekomym oddaniu władzy przez ludzi sowieckich stawiają
przed nami lustro, każą nam przymierzyć nasze ciała do wąskiego
dołu w powązkowskiej kwaterze „Ł”. Wcale się nie dziwię, że
tzw. czynniki oficjalne robią wiele, by tę rewolucję opóźnić.
To już jest jednak nie do powstrzymania. Nie uciekniemy już przed
pytaniem bohaterów z setek i tysięcy „Łączek” rozsianych po
całym kraju. To pytanie brzmi, jak sądzę, mniej więcej tak:
„Gdzie jest Polska? Coście uczynili z naszą Polską?”. Na to
pytanie musimy udzielić wiążącej odpowiedzi.
Zajmowanie się historia jest niezbędne, żeby zrozumiec siebie. Jak to czułeś pracując nad Łaczką?
Bez
znajomości historii pozostaniemy ludźmi bez właściwości.
Będziemy Europejczykami, ale drugiej kategorii – biezprizornymi.
Gdyby tak się stało, spełniłoby się najpierwsze marzenie
komunistów, sen niewolników i morderców. O tym marzeniu śpiewali
w jednej z popularnych propagandowych piosenek (wpadającą w ucho
melodię miała ta piosenka): „Najpiękniejsze miasta,
najpiękniejsze wsie, / Zbudujemy Polskę piękną jak we śnie”.
To była Polska Bermana, Różańskiego i Bieruta – „całkiem
nowa”, „na zupełnie inną modłę”. Nie wiem, czy o tym samym,
czy o innym śnie mówił prezydent Rzeczypospolitej podczas
uroczystości żałobnych po śmierci Wojciecha Jaruzelskiego.
Cytował słowa dawnej pieśni powstańczej: „Śpij, kolego, w
ciemnym grobie, / Niech się Polska przyśni tobie”. Myślę, że
dyktatorowi śniło się jednak co innego, niż bohaterom z Łączki.
Ów sen Żołnierzy Wyklętych
powinniśmy uczynić fundamentem naszej wolności. W przeciwnym
wypadku ich ofiara okaże się bezowocna.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz