piątek, 30 sierpnia 2013

Rymkiewicz na rydwanie (3)


[Trzecia część tekstu opublikowanego w najnowszym "Toposie" (4/2013)]




Cywilizacja pamięci vs cywilizacja zapomnienia

W kilku łódzkich księgarniach, do których wszedłem, poszukując Reytana, książki Rymkiewicza nie było (w jednej z nich tom figurował, co prawda, w wykazie komputerowym, sprzedawcy nie mogli go jednak odnaleźć na półce). Sytuacji tej, będącej zapewne rezultatem zbiegu okoliczności, nie odczytałbym jako znaczącej, gdyby nie fakt, że w tych samych miejscach (zwłaszcza w jednej z łódzkich księgarń „Matras”) szczególnie eksponowana była inna książka wydana w ostatnich tygodniach — wywiad-rzeka z Jerzym Urbanem. Sytuacja ta wywołała u mnie, jeszcze zanim zapoznałem się z czwartym tomem tetralogii Rymkiewicza, nieuniknioną refleksję dotyczącą mechanizmów zbiorowej pamięci. Żyjemy w kraju, w którym zbyt szybko zapomina się, kto jest kim, co w swoim życiu zdziałał i w jaki sposób wpłynął na kształt rzeczywistości. Wzorzec „grubej kreski”, świadomego odgradzania się od przeszłości oraz, niepoprzedzonego wyznaniem win i pokutą, włączania konstruktorów systemu komunistycznego w życie polityczne, społeczne i gospodarcze po roku 1989, skutkuje właśnie w ten sposób. Postpolityka, której drugie imię brzmi „amnezja”, przemienia zbrodniarzy i zdrajców w ludzi nowych, niekiedy nawet — to coraz bardziej powszechne — czyni ich arbitrami elegancji i sędziami moralności. Taki „homo novus” po tej stronie „kreski” jest już kim innym niż był po tamtej stronie — jakby obmyły go wody świętej rzeki, jakby samo przekroczenie wyznaczonej dwustronną umową granicy zdjęło zeń ciężar uczynków przeszłości.
Nie mam wątpliwości, że swoją najnowszą książkę Jarosław Marek Rymkiewicz napisał po to, by uświadomić nam, jak łatwo daliśmy sobie wmówić, że „człowieka nowoczesnego”, „człowieka cywilizowanego” odróżnia od prymitywnego motłochu przekonanie, że w świecie realnym biel i czerń nigdy nie występują osobno, że są doskonale wymieszane. Owo „cywilizowane” myślenie to dalekie echo Piłatowego pytania o prawdę. Poncjusz Piłat pyta Chrystusa: „cóż to jest prawda” i wcale nie czeka na odpowiedź. Dla niego, dla pragmatycznego polityka rzymskiego cesarstwa, prawda obiektywna, prawda absolutna nie istnieje. To, co nazywa prawdą, zawsze jest owocem wyboru, kompromisu między siłami działającymi w świecie. Rymkiewicz upomina się o rzeczywistość, w której istniałby wyraźny podział, w której naród zdolny byłby do sformułowania jednoznacznej oceny czynów postaci publicznych. Właśnie dlatego przywołuje artykuł Mickiewicza z roku 1833 o „ludziach szalonych” i „ludziach rozsądnych”. Właśnie dlatego — wbrew tytułowi — jego książka ma nie jednego, a dwóch głównych bohaterów (charakterystyczne, że na okładce, tuż pod tytułem Reytan. Upadek Polski, umieszczono fragment obrazu Matejki przedstawiający Adama Ponińskiego) — niezłomnego, aż do szaleństwa, posła nowogródzkiego oraz biorącego pieniądze z Moskwy wielkiego kuchmistrza koronnego.
Ta dwudzielność konstrukcji, ta dwubiegunowa semantyczna polaryzacja uwidacznia się na obu poziomach najnowszego dzieła Rymkiewicza — na poziomie dokumentarnej deskrypcji faktów (biegun Reytana i biegun Ponińskiego, tzn. wierność przeciwstawiona zdradzie) oraz na poziomie etyczno-historiozoficznej refleksji (o „etyczności” Reytana skłonny jestem mówić mimo świadomości, że jego autor wolałby chyba — świadczy o tym kolejne w tej twórczości nawiązanie do Nietzschego — sytuować się „poza dobrem i złem”, raczej gdzieś w planie nagiej egzystencji).
Konserwatywna wizja dziejów, jaką prezentuje Jarosław Marek Rymkiewicz, ujawnia się najmocniej bodaj we fragmencie poświęconym różnicy między „cywilizacją popiołów” a „cywilizacją zwłok”. Ponieważ uważam rzeczony ustęp za najważniejszy w książce, pozwolę sobie dać go tutaj in extenso:

Cmentarne spisy — kto gdzie leży, w jakim towarzystwie i pod jakim drzewem, w jakim kąciku, kto tam z kim rozmawia — to dla badacza przeszłości jeden z najciekawszych, najbardziej obiecujących terenów badań; dla mnie to nawet chyba był, przez kilkadziesiąt lat, teren najciekawszy. Ten teren niebawem zaniknie, bo nie będzie grobów i nasza cywilizacja grobów — choć może lepsza byłaby nazwa: cywilizacja trumien; albo: cywilizacja zwłok — tak zatem nasza cywilizacja trumien-grobów-zwłok niebawem się skończy — zostanie zastąpiona przez cywilizację rozsypanych popiołów. Umarli znikną — w ogóle ich nie będzie — nie będzie ani jednego umarłego — i o to właśnie chodzi cywilizacji, która chce być cywilizacją popiołów, ponieważ nie chce być tym, czym była przez wieki — cywilizacją trumien-grobów-zwłok. Na rozsypanych popiołach, w nich, między nimi i pod nimi, jacyś inni ludzie (jacyś inni — bo już do nas niepodobni) wybudują swoją cywilizację — swoje ulice, pałace, pasy startowe, stacje metra i wieżowce. Jeśli wziąć pod uwagę dzieje planety, dzieje planetarne i dzieje kosmiczne, będzie to przemiana korzystna — bo to będzie kosmiczna niepamięć, cywilizacja kosmicznej niepamięci, a więc cywilizacja zgodna z porządkiem stworzenia. Ale mówmy o śladach pałaców — póki nas nie rozsypano. (R 150)

Napisałem „konserwatywna wizja dziejów”, ale sądzę, że to określenie niefortunne. Wszak w przeciwstawieniu, którym operuje Rymkiewicz, konserwatywne jest wszystko, co związane z myśleniem historycznym. Z kolei po stronie „nowoczesności” należałoby ustawić wszystko, co ahistoryczne i, by tak rzec, bez-dziejowe, słowem — wszystko, co powstaje poprzez wyrugowanie, usunięcie, anihilowanie pamięci.
Miałbym tu ochotę zestawić poglądy wyrażone na kartach Reytana z popularną socjologiczną koncepcją Zygmunta Baumana, zadając pytanie, jak ma się wizja historyczności („cywilizacji zwłok”) Jarosława Marka Rymkiewicza do Baumanowskiej teorii „płynnej nowoczesności” (z jej tezą o przyrodzonym współczesnej cywilizacji braku zakorzenienia i swoistym „nomadyzmie” człowieka przełomu XX i XXI wieku). Z braku miejsca i czasu odwołam się jednak tylko do dwóch podrozdziałów książki Śmierć i nieśmiertelność. O wielości strategii życia. Podrozdział pierwszy nosi tytuł Przeżycie jako przywilej grupy i przynosi analizę historycznego konstytuowania się odrębnych zbiorowości oraz, związanego z tym procesem, eliminowania jednych grup przez inne. Oto dwa urywki z Baumana:

Przeżycie Y-a (który nie jest X-em) przeczy uniwersalnej zasadzie przeżycia, której uosobieniem, najlepszym przykładem i ostatecznym celem jest przeżycie partykularnego X-a. Prawda ta, wpisana w istnienie egoistycznych gatunków podzielonych na egoistyczne grupy, rzadko wychodziła na jaw tak otwarcie jak w nazistowskim projekcie świata dostosowanego do nieśmiertelności najzdrowszej i najbardziej męskiej z ras. Partykularność rasy aryjskiej ogłoszona została  uniwersalną zasadą porządku świata; a droga transformacji tej partykularności wiodła poprzez zagładę wszystkich innych, najczęściej wielu, partykularności. […]
A przecież nazistowski projekt uniwersalnej eksterminacji był jedynie skrajnym i rażąco występnym rozwiązaniem problemu, który przekracza rzeczywistość jawnie totalitarnych praktyk i wydaje się charakterystyczny dla kondycji społeczeństwa, w którym nieśmiertelność grupy — ujmowana albo jako przeżycie narodu, tradycji etnicznej, kultury, albo cywilizacji służącej wartościom otoczonym najwyższą czcią — pojmowana jest nie jako automatycznie zagwarantowane osiągnięcie, lecz jako problem — jako zadanie wymagające świadomego planu, inżynierii społecznej, starannie doglądanych działań. O partykularne interesy związane z przetrwaniem zawsze walczy się w tych okolicznościach pod sztandarem uniwersalności: to, co przemijalne, musi stać się trwałe, partykularność musi osiągnąć poziom uniwersalności.[1]

Mówiąc ogólnie, strategia nieśmiertelności grupy polega na zwalnianiu własnej grupy z warunku przemijalności, który obowiązuje wszelkie inne kategorie i zbiorowości gatunku ludzkiego. Inne grupy podlegają wpływowi czasu; ich obecność w historii stała się epizodem. Grupy te na krótko wchodzą na scenę historii, by natychmiast z niej zejść. Samej historii została dana jedność wiecznego, nieprzerwanego kontinuum dzięki nieustającej, rzeczywiście bezczasowej obecności czyjejś własnej grupy lub zasad, których grupa ta, według samej siebie, jest ostatnim i ostatecznym, najdoskonalszym wcieleniem.[2]

Z podrozdziału Nieśmiertelność przebrana za historię przepisuję tylko jeden, ale dłuższy, fragment:

Starania zdobywców, które podważają tożsamość pokonanych grup, czyli utrwalają ich własną dominację opartą na przymusie, przekształcając ją w kulturową hegemonię, oznaczają z reguły wykluczenie tych grup z narracji historycznych, co jest jednym z najpilniej i najbardziej konsekwentnie stosowanych środków. Poprzez namowy lub groźby pobite grupy zmuszane są do zapomnienia o swojej historii; a jeśli nie zapominają — czują się nią zawstydzone i zakłopotane, a przez to niezdolne do publicznego opowiadania historii. Okazuje się, że tożsamość grupy nie ma przyszłości, skoro ta skutecznie wyparła się przeszłości wartej chronienia. Pisarzom i opowiadaczom historii podbitego ludu zamyka się usta, osadza ich w więzieniach, przekupuje albo zamracza, żeby na nowo dostroili swoje opowieści. Instytucje edukacyjne pokonanych — te podstawowe wehikuły trwałej pamięci przebranej za plemienną nieśmiertelność — poszły w rozsypkę, zakazano im dostarczać historycznych instrukcji i zaopatrzono w nowe podręczniki oraz nowe programy historii. Zakaz używania własnego języka, tego nośnika oddzielnej historii osadzonej w autonomicznej kulturze, jest skrajnym i najbardziej radykalnym środkiem, do którego zwycięzcy chętnie się odwołują, gdy tylko uznają, że jest skuteczny.
Wraz z każdą zmianą równowagi sił opowiadanie historii zaczyna się od nowa. Hegemonia nad świadomością historyczną jest ściśle związana z opanowaniem dostępnych obecnie zasobów materialnych — a ta wzajemna zależność zachodzi w obu kierunkach. Hegemonia następuje po dominacji — ale często zakwestionowanie tej drugiej zaczyna się wraz z wojną podjazdową przeciw pierwszej.
Starania, by opowiedzieć historię w inny sposób, by inaczej naświetlić wzloty i upadki, odzwierciedlają często morderczą walkę między elitami o hegemonię nad grupą. Podobnie jak działo się to w sporach między grupami, współzawodniczące ze sobą elity bronią i dowodzą swego upoważnienia do wyłącznego reprezentowania „wartości uniwersalnych”, wspólnie przyswojonych przez grupę, roszcząc sobie prawo do szczególnej starożytności swego szacownego dziedzictwa w pozornie wspólnej tradycji; muszą uwydatnić doskonałość swych własnych przodków, a pomniejszyć i oczernić przodków rywalizujących elit. Aby to osiągnąć , walczą o retrospektywne unieśmiertelnienie własnego doboru wielkich nazwisk lub czynów; promują swoją własną listę świętych lub łajdaków […].[3]

Cytuję Baumana dlatego, że jego stwierdzenia dość dobrze współgrają z ukrytym nurtem tematycznym Reytana. Jest też jednak drugi powód, ściśle związany z pierwszym, a dla wielu zapewne mniej widoczny lub całkiem niedostrzegalny. Myślę o praktycznej wiedzy, jaką w tej materii dysponuje profesor Bauman, który od roku 1945 do roku 1953 był zastępcą dowódcy 5. Samodzielnego Batalionu Ochrony Korpusu Bezpieczeństwa Publicznego do spraw polityczno-wychowawczych[4], tzn. zajmował się formowaniem właściwej „postawy ideowej” żołnierzy oddziałów KBW, powołanych do zwalczania i likwidowania polskiego podziemia antykomunistycznego, do eliminowania tych obrońców wolnej Polski, których dzisiaj obejmujemy wspólnym mianem „żołnierzy wyklętych”. Sam Zygmunt Bauman stwierdził po latach, że do „powyższego fragmentu życiorysu” odnosił się „wszędzie i zawsze w [swoim] długim — dorosłym — życiu publicznym, poświęconym w znacznym stopniu uzmysłowieniu sobie i innym zagrożeń wynikłych z pułapek młodzieńczej naiwności i sideł umysłowego zniewolenia”[5].
Jeśli skłonny jestem sądzić, że fragmenty Śmierci i nieśmiertelności korespondują z najważniejszymi pytaniami stawianymi na kartach Reytana, to dlatego że Rymkiewicz szczegółowo i plastycznie przedstawia proces powstawania i utrwalania w zbiorowej świadomości mitu ostatniego obrońcy Rzeczypospolitej i — z drugiej strony — czarnej legendy Ponińskiego. Zdaniem pisarza, bitwa o sferę symboliczną rozgrywa się w umysłach prostego ludu, odpornego — przynajmniej do pewnego stopnia — na socjotechniczne zabiegi warstw rządzących: „zdrajcom […] złorzeczy u nas pospólstwo, o tym, żeby kogoś takiego [jak Poniński] wyciągnąć z karety i zawiesić, myślą ludzie prości, natomiast panowie od złorzeczenia się powstrzymują. Wynikałoby z tego, że pospólstwo wie lepiej, co jest dobre, a co złe dla Polski […]” (R 180–181).

Co mówi ziemia

6 czerwca tego roku, dzięki życzliwości profesora Krzysztofa Szwagrzyka, mogłem odwiedzić kwaterę „Ł” na warszawskim Cmentarzu Powązkowskim. O Powązkach wspomina autor Reytana. 1 września 1790 roku, po ogłoszeniu nań wyroku sądu sejmowego, odbierającego mu wszelkie tytuły, szlachectwo i nazwisko, Adam Poniński, od tej chwili „człowiek Adam”, opuścił Warszawę, a przyjechawszy do Chrzanowa zorganizował tam „całonocną balangę” (R 182). Następnego dnia, 2 września, wydał obiad na czterdzieści osób właśnie w Powązkach, w tamtejszym pałacu księżnej Lubomirskiej. Dziś Powązki są wielką nekropolią, wciąż niedostatecznie poznaną. Od zeszłego roku właśnie w odległej kwaterze „Ł”, nieopodal pomnika ofiar tragedii smoleńskiej, prowadzone są, pod kierownictwem profesora Szwagrzyka, intensywne prace ekshumacyjne.
W późnych latach czterdziestych i wczesnych pięćdziesiątych chowano tam w tajemnicy zwłoki więźniów zabitych w więzieniu mokotowskim. W prostokącie, którego boki mają po kilkanaście metrów długości, spoczęły ciała 300–400 skazańców lub aresztantów zakatowanych w trakcie przesłuchań. W znakomitej większości byli to bohaterowie okresu okupacji i pierwszych lat powojennych, m.in. generał August Emil Fieldorf „Nil”, major Hieronim Dekutowski „Zapora”, rotmistrz Witold Pilecki, major Zygmunt Szendzielarz „Łupaszko”, podpułkownik Stanisław Kasznica. Ekshumacja to jedynie pierwszy etap prac prowadzonych w kwaterze „Ł”, zwanej także Łączką (w okresie, kiedy grzebano ciała skazańców, była tam łąka — bliscy zamordowanych nie mieli pojęcia, że na tym terenie, który wkrótce zamieniono w cmentarny śmietnik, chowa się zmarłych) — w kolejnej fazie badań ze szczątków pobiera się materiał genetyczny służący identyfikacji ofiar.
Łączka jest dziś najważniejszym miejscem w Polsce, samym centrum polskiej przetrąconej tożsamości. To ziemia, która woła o naszą pamięć. Perfidia władzy komunistycznej sprawiła, że w latach osiemdziesiątych, po wyrównaniu terenu, na miejscu dawnych tajnych pochówków zaczęto wznosić grobowce partyjnych dygnitarzy i oficerów Ludowego Wojska Polskiego. Bezpośrednio nad dołami z anonimowymi ofiarami komunistycznych katów został wymurowany m.in. grób jednego z najbardziej dyspozycyjnych sędziów stalinowskich, podpułkownika Romana Kryże. W bliskim sąsiedztwie kwatery „Ł” stoi grobowiec Julii Brystiger, szefowej V wydziału Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, funkcjonariuszki wyjątkowo inteligentnej i okrutnej, odpowiedzialnej m.in. za prześladowanie Kościoła w pierwszych latach powojennych.
Przyjechałem na Powązki w przeddzień uroczystego odprowadzenia na miejsce tymczasowego spoczynku szczątków wydobytych z głębi ziemi na przełomie maja i czerwca. By dostać się do śmiertelnych dołów, zerwano asfalt cmentarnych alejek, rozebrano także pomnik ofiar stalinowskiego terroru. Teren był już uprzątnięty, powierzchnia ziemi wyrównana. Profesor Krzysztof Szwagrzyk opowiedział mi o ostatnich pracach, jakie tego dnia wykonano — poczyniwszy kilka odwiertów na ścieżkach między grobowcami, naukowcy natrafili na fragmenty kości.
Kilkanaście metrów dalej, w cieniu drzew, mieści się punkt poboru materiału genetycznego. Jeszcze kilka dni wcześniej na stołach pod zadaszeniem spoczywały fragmenty ludzkich szkieletów. Archeolodzy i lekarze pieczołowicie sklejali fragmenty czaszek, badali ślady po kulach (część wlotowa najczęściej z tyłu głowy, w okolicy potylicznej; część wylotowa z przodu — stąd poważne ubytki kości twarzowych). Z większości ciał pozostało kilka kilogramów szczątków, z niektórych tylko kilogram.
Tysiąc gramów pamięci. Tysiąc gramów żalu. Tysiąc gramów milczenia.
W punkcie poboru materiału genetycznego spotykam panią Grażynę Chojecką, córkę siostrzenicy Hieronima Dekutowskiego „Zapory”, jednego z najbardziej bohaterskich dowódców podziemia antykomunistycznego, straconego wraz z kilkoma podkomendnymi bezpośrednio po tym, jak udaremniono ich ucieczkę z mokotowskiego więzienia. Rozmawiamy o zmarłych, o śladach relacji i wspomnień rozsypanych po niskonakładowych książkach napisanych przez nielicznych ocalonych (mówimy m.in. o mecenasie Władysławie Sile-Nowickim). W pewnym momencie pani Grażyna wydobywa z torebki kopertę. Są w niej rodzinne pamiątki — fotografie majora Dekutowskiego z lat czterdziestych. Uśmiechnięta twarz zwykłego dobrego chłopaka, który dostał się między tryby historii. Jako cichociemny zrzucony nad Polską, walczył z Niemcami, a następnie z Sowietami i ich rodzimymi sojusznikami (m.in. z oddziałami KBW). Został ujęty w trakcie próby przekroczenia granicy, w wyniku ubeckiej prowokacji. Wyrok dla niego i towarzyszy: kara śmierci. Metoda katyńska — strzał w potylicę.
Wszyscy ludzie, których spotykam na Łączce, są jakby z innego czasu, z innego świata. Serdeczni i otwarci. W ich oczach smutek i gorycz, ale także światło — wiedzą, że wykonali swoją pracę najlepiej, jak potrafili. Jeszcze dzisiaj myli groby komunistycznych dostojników. W trakcie jutrzejszej uroczystości wszystko musi lśnić, nawet grobowiec sędziego Romana Kryże.
Profesor Szwagrzyk uchyla drzwi plastikowego kontenera i wpuszcza mnie do środka. Panuje tu półmrok. Pod jedną ze ścian rząd skrzynek z sosnowego drewna. Klękam. Zostaję sam. Jest ich osiemdziesiąt dwie. Osiemdziesiąt dwie trumienki — 40 na 60 centymetrów, jak dla niemowląt. To się zgadza, przecież urodzili się na nowo. Wyjęto ich z łona ziemi, ale nie krzyczą, są niemi.
Dotykam dłonią gładkiej powierzchni drewna.
Ja, żywy.
W słowach modlitwy, niezbornych, bezładnych, zawarta jest prośba, byśmy potrafili sprostać nauce, której udzielają nam nieme kości. Byśmy zdołali zrekonstruować, posklejać to wspólne zgruchotane ciało.
„To co nas podzieliło — to się już nie sklei”, napisał Jarosław Marek Rymkiewicz w swoim głośnym wierszu. Reytan przynosi kontynuację tej myśli, jest jej rozwinięciem i objaśnieniem. Poeta z Milanówka zdaje się postrzegać polską historię i politykę jako przestrzeń nieustannego, przynajmniej od drugiej połowy XVIII stulecia, ścierania się dwóch postaw, dwóch sposobów postrzegania świata, dwóch wzorców cywilizacyjnych (i ja, trzydziestopięciolatek z początku XXI wieku, skłonny jestem rozumować podobnie). Zwolennicy pierwszego z owych wzorców mają oblicza janusowe — patrzą przed siebie, ale zarazem nie tracą z oczu tego, co minione, a co stanowi ich dziedzictwo. Chcą mieszkać jednocześnie w przeszłości i teraźniejszości, chcą wiedzieć, kim są i skąd przyszli, bo — jak sądzą — będzie im wtedy łatwiej odpowiedzieć nie tylko na pytanie o to, co mają do roboty tu i teraz, ale również ku czemu chcą zmierzać, jaki jest ich ostateczny cel. Ów cel traktują jako wypadkową minionego i obecnego. Przeszłość zobowiązuje ich do wierności, nawet kiedy upadają, każe im się podnosić, przeszłość zmusza ich, by szanowali sami siebie, by nie schodzili poniżej poziomu wyznaczonego przez przodków, do których dziedzictwa wciąż się odwołują. Propagatorzy postawy przeciwnej wołają wciąż: „wybierzmy przyszłość”; oni obawiają się przeszłości, zdając sobie sprawę, że gdzieś tam, u ich zarania, jest hańba. Dlatego wolą, jak Poncjusz Piłat, wyjść nie czekając na odpowiedź. Prawda jest dla nich nieodmiennie zakładniczką okoliczności, uzgadniają ją z trendami i kursami, sprawdzają, skąd wieje wiatr. Nie dziw, że to właśnie oni jawią się jako bardziej błyskotliwi i nowocześni: wszystko płynie — płyną i oni.
         Jakie to proste — zakrzyknie czytelnik — zbyt proste, przecież życie jest bardziej skomplikowane, dominują w nim nie czerń i biel, ale rozmaite odcienie szarości. Człowiek jest zarazem zły i dobry, dobry i zły. Odpowiem: zgoda, ale nie każdy (przykłady? Łukasz Ciepliński, Witold Pilecki). Powiem także: nie jest sztuką błądzić, sztuką jest przyznać się do błędu. Może w odniesieniu do polityki to jednak rzeczywiście naiwność. Dzieje powązkowskiej Łączki dostarczają w tej materii wiedzy bolesnej i jednoznacznej. Ci, których ciała zrzucano w tę ziemię z drewnianych plandek, byli sądzeni za „zdradę”. Jako „zdrajcom” odmówiono im pamięci. Zwolennicy prawdy względnej tak zdefiniowali prawo, że ich własny sąd dało się jakoś uzasadnić. Oni zwyciężyli, przynajmniej w oczach tego świata, oni, którzy mają groby i pamiątkowe tablice, zapewnili sobie — tu posłużę się sformułowaniem teoretyka i praktyka Zygmunta Baumana — „nieśmiertelność”, to znaczy „zwolnili własną grupę z warunku przemijalności”. Ich obrońcy, ich spadkobiercy nie przestają powtarzać (na razie jeszcze szeptem): „zdrada! zdrada!”… 
         Słyszycie?


18 czerwca 2013 r.


[1] Z. Bauman, Śmierć i nieśmiertelność.  O wielości strategii życia, przeł. N. Leśniewski, Warszawa 1998, s. 141–142.
[2] Tamże, s. 143.
[3] Tamże, s. 146–147.
[4] Por. P. Gontarczyk, Towarzysz „Semjon”, „Ozon” 2006, nr z 14 czerwca 2006 r., s. 16–17.
[5] Konfesjonał bez mikrofonów. Bauman odpowiada „Ozonowi”, tamże, s. 17.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz