piątek, 30 maja 2014

Nowa książka poetycka - już za dwa tygodnie


10 czerwca do sprzedaży trafi nowy zbiór wierszy Boże klauny. Książka zostanie dołączona do dwumiesięcznika literackiego "Topos". Wraz z czasopismem będzie dostępna w salonach EMPiK.

Niżej prezentuję okładkę tomu.



wtorek, 27 maja 2014

Wziernik Bociańskiego








[artykuł z cyklu Afazja polska]



Zwłoki wrzucono do samochodu. Słowo „zwłoki” nie jest tu może najodpowiedniejsze. Lepiej byłoby powiedzieć: ciało. Dlaczego? Ponieważ Bociański nie był całkiem martwy. Żył, ale wtedy, w środku nocy z 17 na 18 września 1939 roku, na moście w Kutach, nikt nie miał czasu tego sprawdzać. Pułkownik strzelił do siebie, myśleli więc, że wiozą zwłoki, że to, co im towarzyszy, ten ich niechciany a przeraźliwy towarzysz podróży, to trup.
Sceny tej nie sposób sobie wyobrazić inaczej: wrzucali ciało do środka w pośpiechu i pomieszaniu. Pozwolić, by sprawa się rozniosła, by dowiedział o niej ktoś spoza grona osób poruszających się samochodem naczelnego wodza — to byłoby propagandowo bardzo szkodliwe. Niewykluczone wszakże, że wszystkich ich krzywdzę, że nikt nie miał wtedy czasu i ochoty myśleć o propagandzie i wizerunku. Zareagowali automatycznie — strzelił, padł, wybiegli więc i podnieśli ciało, jeden chwycił je za nogi, drugi ujął je pod pachy, ktoś trzeci musiał otworzyć bagażnik. Głuchy, stłumiony odgłos rozległ się, kiedy układali je w bagażniku. Domyślam się, że nie bagażnik chciał się zamknąć, trzeba było, w ciemności, jakoś zmienić ułożenie ciała — zgiąć mu nogi w kolanach, oprzeć plecami o boczną wewnętrzną ścianę samochodu. Wreszcie udało się. Trzaśnięcie drzwi, trzykrotne (bagażnik i para przednia, od strony szofera i strony pasażera) albo pięciokrotne (bagażnik, para przednia i para tylna, więc także drzwi od strony marszałka Śmigłego-Rydza i towarzyszącej mu osoby).

Cisza po burzy

Czy świadkowie chcieli ukryć tamto niespodziewane zdarzenie? Czy prawda o czynie zdesperowanego oficera miała zostać przykryta milczeniem doskonałym? Dość rzec, że w żadnym z pisanych świadectw tamtego czasu nie znajdziemy nawet wzmianki na temat samobójczego strzału Bociańskiego.
Premier Składkowski przekroczył granicę wcześniej niż Śmigły, ale był z wodzem w stałym kontakcie. W jego notatkach jest tylko tyle: „Zaraz po przejeździe mostu Marszałek w towarzystwie attaché rumuńskiego kieruje się na rumuńską komorę celną, będącą paręset kroków od mostu”. Z dwudziestu słów wynika, że Składkowski albo nic nie wiedział o zatrzymaniu kolumny samochodów i dramatycznej wymianie zdań zakończonej strzałem, albo postanowił na ten temat milczeć. Najmniejszą wiedzą dotyczącą demonstracji Bociańskiego nie dysponuje Józef Jaklicz — wieczorem 17 września rozmawiał przed zajazdem w Kutach z generałem Sikorskim, kiedy przejechał obok „krótki orszak wozów”. Rozpoznał samochód Rydza „po specjalnym dźwięku syreny wozu, który go stale eskortował. Marszałek zdążał na most na Czeremoszu”. Eugeniusz Kwiatkowski notuje wiadomości z drugiej ręki: „Około północy zajechał na most w Kutach samochód premiera Składkowskiego. Zbliżył się wyższy urzędnik rumuński celem powitania. Pan premier miał powiedzieć: »Ja tu nic nie znaczę. Proszę przyjąć naczelnego wodza, który podjeżdża następnym samochodem«. Wysiadł marszałek Śmigły i oddał broń”.
Adiutant marszałka, major Jerzy Krzeczkowski, poświęcił przejazdowi przez most dwa zdania swoich wspomnień: „Nie będę opisywać tragicznych chwil przekraczania granicy rumuńskiej. Opisały je i jeszcze opisać mogą pióra lepsze od mojego”. Zastanawiająca jest ta adiutancka lakoniczność. Czy jednak człowiek będący tak blisko Śmigłego, mógł napisać choćby słowo więcej, jeśli na moście w Kutach pułkownik Bociański rzeczywiście próbował powstrzymać naczelnego wodza przed opuszczeniem kraju? Dramatyzm takiej sceny, jej symboliczna wymowa unieważniałyby wszystkie racjonalne tłumaczenia. Głównodowodzący opuszczający pole walki i jeden z jego podwładnych, który na hańbę dezercji nie może się zgodzić — toż to para bohaterów doskonale różnych: czerń przeciwstawiona bieli, tchórzostwo skonfrontowane z bohaterstwem, przeniewierstwo kapitulujące w obliczu wierności. (Chciałbym być dobrze zrozumiany — nie twierdzę, że marszałek był tchórzem i przeniewiercą; świadectwa z września 1939 roku i dalsze koleje życia Śmigłego-Rydza, jego ucieczka z Rumunii i powrót do Polski, po śmierć, nie dają asumptu do tak ciężkich oskarżeń. Mam na myśli jedynie to, że szczegółowa relacja z wydarzeń owej wrześniowej nocy, uwzględniająca desperacki czyn Bociańskiego, ukazałaby „ewakuację” w zdecydowanie negatywnym świetle, pozbawiając obraz półcieni i unieważniając wszelkie racjonalne argumenty.)

Honor hetmana

Prawdę o nocy z 17 na 18 września 1939 poznaliśmy kilkadziesiąt lat później — dzięki Dariuszowi Baliszewskiemu, który próbował dowiedzieć się czegoś od świadków tamtych wydarzeń.
Starosta kaliski, pułkownik Stanisław Soboniewski, nadzorował przejazd samochodów przez most w Kutach. Po latach relacjonował tamte wydarzenia w programie Rewizja nadzwyczajna. Kiedy otrzymał informację o zbliżaniu się kolumny naczelnego wodza, był pewien, że zaszła pomyłka. „Czy pan oszalał — zrugał policjanta przybyłego z wiadomością. — Każę pana oddać pod sąd wojenny za sianie paniki. To się nie może zdarzyć. Hetman nigdy nie opuszcza swoich wojsk!”. Co prawda, wspomnienie nic nie mówi o Bociańskim, daje jednak wgląd w postrzeganie tamtej decyzji Śmigłego-Rydza przez osoby niezwiązane z jego sztabem. Takiej ewentualności, że głównodowodzący wyjedzie z kraju, pozostawiając wojsko własnemu losowi, nikt, oprócz tzw. czynników najwyższych, nie brał pod uwagę.
Do demonstracji Ludwika Bociańskiego zdaje się odnosić relacja podporucznika Józefa Borkowskiego, który miał być świadkiem zatrzymania kolumny samochodów naczelnego wodza i jego świty. Według jego opinii, pojazdy stały u wjazdu na most przez pięć do dziesięciu minut. Jacyś ludzie w mundurach gwałtownie gestykulowali, następnie rozległy się strzały. Żołnierze mieli załadować na samochód ciężarowy dwa ciała (czyje było drugie ciało, nie wiadomo; czy był to człowiek postrzelony przez eskortę naczelnego wodza, czy też kolejny samobójca — trudno rozstrzygnąć).
Najpełniejszy opis pochodzi jednak od krewnej Bociańskiego, Elżbiety Błockiej — daję go tu za artykułem Dariusza Baliszewskiego pt. Most honoru: „Teraz — być może niezgodnie z regulaminem, ale w zgodzie z własnym sumieniem — stanął przed samochodem Śmigłego, uniemożliwiając dalszą jazdę. Śmigły wysiadł i zapytał, o co chodzi. — Chodzi o honor wojska — miał powiedzieć płk Bociański. Nikt nie słyszał ich dalszej rozmowy prowadzonej przyciszonymi głosami. Faktem jest, że w pewnym momencie Śmigły ręką odsunął na bok Bociańskiego. Ten wyjął z kabury pistolet i strzelił sobie w pierś, mierząc w serce. Po chwilowej konsternacji marszałek rozkazał wrzucić ciało na samochód i ruszać. Już w Rumunii okazało się, że Bociański żyje. Kula przeszła obok serca. Następne pół roku miał spędzić w szpitalach i nikomu poza najbliższą rodziną nie przekazać relacji o tym zdarzeniu”.



Pełny tekst w książce Afazja polska (wyd. "Sic!", Warszawa 2015) 

http://www.ceneo.pl/Historia_i_literatura_faktu;szukaj-afazja+polska

piątek, 23 maja 2014

Mały traktat o znikaniu (3)






[artykuł z cyklu Afazja polska]


Wszystko miało się wypełnić jak w tragedii greckiej. Na chwilę przed katastrofą, przed ostatecznym upadkiem głównego bohatera następuje nagłe zatrzymanie wydarzeń i przeorientowanie perspektywy. Do Edypa, władcy Teb, zabójcy Lajosa i męża Jokasty, który bliski już jest odkrycia swojej prawdziwej tożsamości, przybywa posłaniec z Koryntu i obwieszcza mu śmierć jego „rodziców”. Dręczące Edypa pytania, podejrzenia i obawy wydają się odchodzić w przeszłość, unieważnione nieoczekiwaną nowiną. To tylko pozory. Perspektywa ocalenia ma jedynie pogłębić rozpacz, uczynić klęskę dotkliwszą. Grecy nadali takiemu zabiegowi kompozycyjnemu nazwę peripéteia.
Ucieczka polskich władz z pogrążonego w wojnie kraju również miała swoją perypetię.
„Dziś rano radosna wiadomość — pisał 17 września Felicjan Sławoj Składkowski, Prezes Rady Ministrów prędko przemieszczającej się ku południowym rubieżom Rzeczypospolitej — po której granica rumuńska wydaje się dalsza: gen. Sosnkowski w kilku atakach nocnych rozbił niemieckie oddziały pancerne, walcząc na zachód od Lwowa. Nasi zniszczyli około 100 czołgów i Lwów znów jest uwolniony od najazdu niemieckiego. Tak więc będziemy się bronić być może na zachód od Rzeki Stryj, gdyż Niemcy mają duże straty. Nareszcie coś dobrego w tej wojnie”.

Zupełnie zaskoczeni

Około godziny dziesiątej sytuacja zmienia się diametralnie — nadchodzi informacja o przekroczeniu wschodniej granicy Rzeczypospolitej przez Armię Czerwoną. Nadzieja na obronę ostatniego skrawka polskiej ziemi kontrolowanego przez rząd pryska jak bańka mydlana. Całą bezradność władz oddają dwa zdania z notatek premiera Składkowskiego: „Jesteśmy tym zupełnie zaskoczeni. Taki cios nieoczekiwany”.
Usiłuję sobie wyobrazić tamten czas i ich wszystkich — prezydenta, marszałka, premiera, ministrów, sekretarzy i podsekretarzy stanu. Wydają się mniej materialni, jakby roztapiali się w powietrzu. Podobnie otaczające ich przedmioty. Słuchawka aparatu telefonicznego, za którą chwyta Składkowski, jest lżejsza niż zwykle, a głos dobiegający z drugiej strony od czasu do czasu niknie, zagarniany przez szumy i trzaski. Warszawa pod gradem bomb — czy jeszcze istnieje? Drogi, po których się poruszali, pola i lasy, które mijali — nie można ich dostrzec w mlecznej mgle. Polska — może im się przyśniła? Może te dwadzieścia jeden darowanych lat był to jedynie upiorny teatr cieni, w którego realność uwierzyli na przekór naukom, jakich przez sto lat z okładem udzielała im historia? Nie ma nas, nie ma i nigdy nie było, śniliśmy piękny sen, ale właśnie przyszła chwila przebudzenia. We wnętrzu snu byliśmy kimś innym, niż jesteśmy naprawdę. A kim jesteśmy? Przeszłością raz na zawsze domkniętą? Produktem zbiorowej halucynacji?
Jeszcze się nie poddają. Sięgają po stare rytuały — rytuał przywraca poczucie realności, pomaga wyzwolić się od ciężkiego brzemienia minut i godzin, zbyt prędko następujących jedna po drugiej. Kurczy się przestrzeń. Kończy się czas. A oni zbierają się na naradę, składają ostatnie raporty, debatują i roztrząsają — jakby było nad czym radzić. W nocie sowieckiej słowa o tym, że rząd polski uciekł i nie daje znaku życia. Więc jesteśmy tylko odległym wspomnieniem przeszłości? Dłoń trzymająca plik papierów właśnie teraz, kiedy palce zaciskają się na trupiej bieli kartek, obraca się w nicość?
Trzeba jechać, jechać, byle dalej — do Rumunii, do Francji, tam, za górami, za lasami, tworzyć nową Polskę. Nic tu po nas, w tej mgle, pośród cieni bez słów przesuwających się w stronę kulis. Nic po nas na tej scenie spowitej w upiorne światło pogodnego wrześniowego przedpołudnia.



Pełny tekst w książce Afazja polska (wyd. "Sic!", Warszawa 2015) 

http://www.ceneo.pl/Historia_i_literatura_faktu;szukaj-afazja+polska

wtorek, 20 maja 2014

Notatnik smoleński - fragmenty w dwumiesięczniku "Arcana", książka niebawem


Na łamach krakowskiego pisma "Arcana" ukazały się fragmenty przygotowywanej do druku książki Przeklęte continuum. Notatnik smoleński.
Niżej jeden z zapisków, pochodzący z 26 listopada 2012 roku.




Rok 1905 był rokiem rozruchów. Ulicami miast nieistniejącego państwa przetaczały się demonstracje. W styczniu ogłoszono strajk powszechny. Radykalizm społeczeństwa wzrastał.
Władze pruskie, rosyjskie i austriackie postanowiły działać. Lista najaktywniejszych działaczy podziemia była od dawna gotowa. W szeregi konspiratorów przeniknęły tysiące tajnych agentów, którzy informowali władze o planach organizacji niepodległościowej. Od kilku lat specjaliści pracowali nad portretami psychologicznymi jej przywódców — szukano „najsłabszych ogniw”. Z archiwów państw zaborczych wydobyto dokumenty tajne specjalnego znaczenia. Szczególną uwagę zwracano na teczki tych, którzy niegdyś podjęli współpracę, teraz zaś, pragnąc odkupić winy przeszłości, przeistoczyli się w konspiratorów.
W listopadzie car Mikołaj II wprowadził na terenie Królestwa Polskiego stan wojenny. Podobnie uczynili władca austriacki i pruski. Tej samej do nocy do mieszkań konspiratorów w trzech zaborach wkroczyły służby specjalne. Podejrzani mieli kwadrans na spakowanie najpotrzebniejszych rzeczy. Osadzono ich w miejscach odosobnienia. Obserwowano, podsłuchiwano, notowano. Prowadzono rozmowy, proponowano rozwiązania kompromisowe.
Duch w społeczeństwie upadł. Wojsko rozpalało na ulicach ogniska, patrole patrolowały. Wprowadzono godzinę policyjną. Brakowało żywności, ludzie ustawiali się w ogromnych kolejkach, mówili do siebie: „trzeba zająć się życiem, nie narażać się, oni są zbyt silni, nic przeciw nim nie zdziałamy”.
Minęło kilka lat. Internowani wrócili do domów. Początkowo siedzieli cicho, zaciskali usta z dziwnym grymasem, na świat patrzyli spod półprzymkniętych powiek. Po pewnym czasie zaczęli się spotykać, szeptać, gestykulować. Rozpalali się, rumienili, podnosili głos. W kościołach śpiewali donośnie: „Ojczyznę wolną racz nam wrócić, Panie”.
W 1917 wybuchł strajk generalny. Zagotowało się. Ludność zaczynała wierzyć w zmianę. Słowo „rewolucja” było odmieniane przez wszystkie przypadki.
Wtedy gruchnęła wieść: władze trzech państw proponują rozmowy. W Pałacu Namiestnika na Krakowskim Przedmieściu ustawiono już wielki Trójkątny Stół.
Z Magdeburga wrócił właśnie Józef Piłsudski. Tłumy witały go na Dworcu Wiedeńskim w Warszawie. Spodziewano się zdecydowanych działań, rozbrojenia oddziałów nieprzyjacielskich. Co prawda, niektórzy szeptali o jakichś dokumentach, zobowiązaniu do współpracy rzekomo podpisanym przez Komendanta. Były to jednak wieści tak nieprawdopodobne, że nikt nie dawał im wiary.
Piłsudski zamknął się z doradcami — profesorami i działaczami koncesjonowanych organizacji patriotycznych. Potem wszyscy ruszyli do Pałacu Namiestnika.
Rozmowy trwały czterdzieści dni i czterdzieści nocy.
Wreszcie Piłsudski wyszedł do tłumów i ogłosił powstanie wspólnego rządu — polsko-austriacko-rosyjsko-pruskiego. „Odkreślamy przeszłość grubą kreską” — powiedział. — „Kochajmy się!”

sobota, 17 maja 2014

Mały traktat o znikaniu (2)





[artykuł z cyklu Afazja polska]



W historiach dla dorosłych, podobnie jak w baśniach dla dzieci, znikanie bywa zjawiskiem momentalnym. Coś zostaje „wywabione” z rzeczywistości natychmiast — w jednym momencie istnieje w pełni, w drugim zupełnie go nie ma. Napisałem: znikanie to „zjawisko” i od razu zauważyłem (pozorną) alogiczność, paradoksalność tego określenia. Mimo wszystko pozostawiam je tutaj — czy nie jest bowiem tak, że w chwilach, o których piszę, kiedy coś znika momentalnie, nicość objawia nam się w całej swojej niepojętości, niebyt zjawia się nam? Szczególnie dotkliwie odczuwamy wtedy stratę, doświadczamy smutku i żalu, dostrzegamy bowiem istotową różnicę między istnieniem a nieistnieniem.
Tam, gdzie historia styka się z polityką, znikanie momentalne mniejsze ma zastosowanie, jego skuteczność jest niższa. Najlepszym rodzajem znikania jest tu, by tak rzec, znikanie procesualne, stopniowe, etapowe — tzn. takie, którego znikający nie zauważa, którego symptomy skłonny jest interpretować inaczej niż powinien. Choć znika, uparcie twierdzi, że istnieje — i, ostatecznie, ma rację. Właśnie o to chodzi temu, kto proces znikania uruchomił. Zależy mu na tym, by znikający nie dostrzegał, co się z nim dzieje, by nie przyjmował do wiadomości zmian zachodzących w strukturze rzeczywistości, aż ta nie przemieni się ostatecznie.

Znikanie, którego nie widać

Wrzesień 1939 roku był miesiącem, w którym proces znikania polskiej państwowości wkroczył w fazę decydującą. Rozpoczęty został znacznie wcześniej, na Zachód i na Wschód od Polski, bo od kilku wieków właśnie tam, w Prusiech i Niemczech, w Rosji i w Związku Sowieckim, stale przemyśliwano nad tym, jak by tu Polskę zlikwidować, i wytrwale opracowywano sposoby skutecznego wywabienia Rzeczypospolitej Polaków z mapy Europy.
Najwcześniej ów, wdrożony już i konsekwentnie realizowany, proces znikania, cofania się rzeczywistości polskiej zauważyli poeci, poezja ma bowiem pewną szczególną właściwość — niedostrzegalną dla tych, którzy nie rozumieją jej praw, którzy nigdy nie dotknęli jej tajemnicy: ona wyprzedza fakty, wyławia z tego, co jest, i interpretuje wszystkie, nawet najdrobniejsze, symptomy zmiany. (Politycy powinni czytać poezję, by wiedzieć, jak postępować, co czynić, by istnienie trwało, by mogło ocaleć w okolicznościach niesprzyjających istnieniu.)
W wierszu Fragment z roku 1935 dwudziestoczteroletni Czesław Miłosz pisał: „Zam-
knij okno, tam idą germańskie Junony / I skaczą w moje rzeki, senne tonie burzą, / Gdzie 
przedtem tylko rybak nad siecią niedużą / Stał w czajek i jaskółek goniących się kole. / 
Czarne, wojenne wozy zorały pastwiska, lecą ognie chorągwi, aż czerwono błyska / Ściana 
nad łóżkiem, szklanki dygocą na stole”. Jerzy Zagórski, kolega Miłosza z wileńskiej grupy 
Żagary, w wydanym w 1934 roku profetycznym tomie Przyjście wroga malował swoje 
ciemne wizje: „Jordan wystąpi z brzegów. Potem opadnie para: / aryjczyk pan nad Żydami 
w potrójnej koronie Cezara. // Duch Święty drugiego grudnia drżał, pocił się, płakał, jeżył / 
i błagał raz jeszcze złego, by władzę jego rozszerzył. // A litościwy szatan skrzydłem otoczył 
mu skroń / i wyjął z sakwy przepaskę, jedzenie, napój i broń. // Grzmiały w powietrzu 
trąby i kule biegły naprzeciw / gdy Bóg do kolan szatana przypadł raz trzeci. //A szatan 
zaśpiewał zwycięsko spowity ciemnymi chmurami, / święty Ryszardzie grzeszniku, przestań 
się modlić za nami”. 
Zdaje się jednak, że ci, którzy rządzili Polską w latach 30. ubiegłego wieku, nie czytali poezji albo czytali ją nieuważnie.

Odwrót

W pierwszych godzinach wojny nikt spośród sprawujących władzę nie myśli o tym, by opuszczać stolicę — wszyscy mają nadzieję na zatrzymanie lub znaczące opóźnienie ofensywy niemieckiej. Rząd działa w warunkach wojennych, w trakcie bombardowań trwają obrady Rady Ministrów. Na 2 września zwołane zostaje posiedzenie Sejmu, podczas którego premier Składkowski przedstawia treść oficjalnego stanowiska władz wobec napaści III Rzeszy na Polskę. Tuż przed otwarciem posiedzenia Niemcy przeprowadzają nalot, bomby padają w okolicy budynków sejmowych. Mimo to obrady rozpoczynają się punktualnie. Obecni są wszyscy posłowie, rząd i prezesi urzędów centralnych. „Huk bomb — notuje Felicjan Sławoj Składkowski — [...] sprawia wrażenie, że za chwilę szklany dach runie na zebranych, co oczywista sprawiłoby pewne zamieszanie w sprawach państwowych, nie mówiąc już o osobistych”. Wkrótce potem odbywa się posiedzenie Senatu. Wieczorem premier jedzie na Dworzec Wschodni, który poważnie ucierpiał w trakcie nalotu — niemiecki lotnik zrzucił bombę wprost na halę oznaczoną znakiem Czerwonego Krzyża (zginęło wielu rannych, których rozlokowano w budynku dworca).
Zniszczenia tkanki architektonicznej miasta i straty w ludziach to pierwsze symptomy nadciągającej katastrofy. Uczestnicy wydarzeń jeszcze nie zdają sobie sprawy z powagi sytuacji. Co prawda, 3 września marszałek Rydz-Śmigły po raz pierwszy wspomina o ewakuacji urzędów, mówi o tym, że konieczne może się okazać wycofanie za linię Wisły, ale nastroje są dobre, tym bardziej że tego samego dnia Anglia i Francja wypowiadają wojnę Hitlerowi. Ludność Warszawy wiwatuje, tłum śpiewa Marsyliankę — nie wie, że ma do czynienia z pustym gestem zachodnich mocarstw, że odchodzenie w przeszłość Polski w jej dotychczasowej postaci rozpoczęło się i nikt nie zdoła go powstrzymać. Most w Kutach, most na Czeremoszu, jest bliżej Nowego Światu, niż to się komukolwiek wydaje.
Trzeba tu poczynić uwagę o charakterze zasadniczym: proces znikania nie może się wypełnić, jego pełna realizacja niemożliwa jest do pomyślenia bez udziału pomocników. To oni zapewniają skuteczność działaniom Hitlera — akolici, obserwatorzy, pomocnicy czynni (Słowacja, Związek Sowiecki) i bierni (Anglia, Francja). Są jeszcze ci, którzy we właściwym momencie wtrącą swoje trzy grosze, odbierając polskim politykom zdolność wpływania na przebieg wydarzeń. Myślę tu o władzach Rumunii, które — łamiąc międzynarodowe umowy — internują rząd Rzeczypospolitej i naczelnego wodza.
Na razie jesteśmy jednak w Warszawie. 6 września po południu premier Składkowski udaje się na objazd miasta. Ewakuacja jest już postanowiona — ma zostać przeprowadzona najbliższej nocy. Premier wie to, czego nie wie ludność stolicy, która buduje barykady i wiwatuje na cześć władz, kiedy tylko zobaczy rządowy samochód. „A może utrzymamy się w Warszawie i nie trzeba będzie uciekać?” — zapisuje w notatniku Składkowski. Wieczorem okazuje się jednak, że oddziały niemieckie zbliżyły się do Raszyna.
Marszałek Śmigły wyjeżdża do Brześcia. Rząd kieruje się w stronę Łucka. „Ludność nie wie jeszcze o bliskości Niemców i nastroje są dalej doskonałe”.



Pełny tekst w książce Afazja polska (wyd. "Sic!", Warszawa 2015) 

http://www.ceneo.pl/Historia_i_literatura_faktu;szukaj-afazja+polska