W
roku 2005, podczas dyskusji panelowej wieńczącej zorganizowaną
przez IBL konferencję naukową poświęconą autorowi Pana
Tadeusza, Jarosław Marek Rymkiewicz mówił o utworach
literackich, że „należą one do życia, są jego rozproszonymi
fragmentami, a zatem mogą być i są tylko tym, czym jest życie –
jak w życiu, wszystko w nich jest zmianą i ruchem, upływem i
przypływem krwi, jej krążeniem, ciemnym pulsowaniem, i jak w
życiu, nie ma w nich nic stałego i wiecznego – nie ma w nich
nawet kawałeczka, nawet ułamka, nawet odrobiny wieczności. Ciemne
fragmenty życia, należące do życia i odłączające się od
życia, ich ciemne pulsowanie – to są właśnie dzieła
literackie”.
Zastanawiałem
się, czy (i jak) słowa Poety można by odnieść do jego
najnowszego tomu wierszy, do znakomitego Końca lata w zdziczałym
ogrodzie. Bo że wiersze te należą do życia, że z
indywidualną, konkretną ludzką egzystencją, z egzystencją
Rymkiewiczowską, łączy je ścisły, nierozerwalny związek, nie
ulega wątpliwości. Są jednak przecież czymś więcej – próbą
zmierzenia się z pełnią, lirycznym zamachem na całość, swoistym
poetyckim traktatem o istnieniu i literaturze.
Dystych,
czyli precyzja
Uważny
czytelnik poezji Jarosława Marka Rymkiewicza powie: to nic nowego,
jego wiersze od zawsze, co najmniej zaś od chwili wydania zbiorów
Co to jest drozd (1973) i Thema regium (1978), były
właśnie tym: dążeniem do ogarnięcia, pojęcia, zrozumienia.
Chciały opisać cały świat, nazwać jego fenomeny, dotknąć
istoty bytu i nicości. Komuś takiemu odpowiem: rzeczywiście,
tematy i sposoby wysłowienia, które stanowią dominantę nowej
książki, od czterdziestu lat są obecne w twórczości autora
Metafizyki. W Końcu lata w zdziczałym ogrodzie
uzyskują one jednak swój kształt ostateczny i esencjonalną
głębię. A wszystko to za przyczyną precyzyjnej formy, jaką Poeta
nadał swoim wierszom.
Nowe
liryki Rymkiewicza to oktostychy, utwory ośmiowersowe złożone z
czterech strof dystychicznych. Poeta najchętniej spina rymem oba
wersy każdej ze strof (jedyny wyjątek stanowią tu dwa początkowe
dwuwersy liryku Tetmajer). Forma dystychiczna pojawiła się
po raz pierwszy bodaj w tomie Co to jest drozd, w Thema
regium uzyskała pozycję dominującą, tzn. - jak wolno
przypuszczać – autor uznał, że w sposób najbardziej adekwatny
ujmuje ona jego postrzeganie świata, współgra ze „zmianą i
ruchem, upływem i przypływem krwi”, z „ciemnym pulsowaniem”
życia. Z takim stanowiskiem nie sposób się nie zgodzić –
rymowany dystych to kwintesencja poezji, jej forma pierwotna,
źródłowa, uwypuklająca fundamentalną rolę rytmu i rymu. Bo, jak
przekonuje autor Zachodu słońca w Milanówku, początkiem
poezji jest śpiewanie: „zaczyna się śpiewać i od tego wszystko
się zaczyna” (Rozmowa Bohdana Pocieja z Jarosławem Markiem
Rymkiewiczem..., w: J. M. Rymkiewicz, Rozmowy polskie w latach
1995–2008). W dystychu najdoskonalej współpracują ze
sobą to, co zewnętrzne i to, co wewnętrzne, element
racjonalno-pojęciowy, którego nie da się całkiem usunąć z
wiersza, związany z poszczególnością postrzegającą świat,
zdolną do myślenia analitycznego i syntetycznego, oraz element
pozaracjonalny, wymykający się siatkom pojęć, niemożliwy do
zwerbalizowania. Strofa dwuwersowa przypomina dwa lustra ustawione
naprzeciw siebie, bo pozwala odbijać się i przeglądać w sobie
dwóm odrębnym rzeczywistościom, zarazem zaś wiąże je
nierozerwalnym węzłem, splata ze sobą, czyni jednością.
Oktostych
to wiersz krótki, domagający się precyzji wysłowienia,
wyrazistości obrazu, ścisłej proporcji składników. Poeta, który
sięga po ten gatunek, musi po mistrzowsku operować środkami
wyrazu. Nie dziw, że Koniec lata w zdziczałym ogrodzie jawi
się jako przykład poetyckiej maestrii i najwyższej artystycznej
dojrzałości, której znamionami są lekkość, przewrotne zderzanie
tonacji serio i tonacji buffo, a także (pozorny)
kontrast między materialnym konkretem i rozległą metafizyczną
perspektywą.
Bezwzględność
wiersza
Bywa,
że poezja przemawia do odbiorcy językiem nie do końca zrozumiałym,
że jej działanie jest działaniem trudnym do opisania, objaśnienia,
wytłumaczenia. Porywa, wprawia w osłupienie, a mimo to (lub właśnie
dlatego) na próżno szukamy ukrytej w tekście przyczyny stanu
wywołanego w nas przez ten a nie inny szereg słów, obrazów czy
dźwięków. Z takim właśnie doświadczeniem zostałem
skonfrontowany w trakcie lektury nowego tomu Jarosława Marka
Rymkiewicza. Szczególnie jeden wiersz wciąż domagał się
czytania, wciąż dźwięczał w uchu i wracał przyzywany przez
pamięć:
Śniło
mi się, że idę do szkoły – jak co dzień.
–
Gdzie
idziesz? – przy Piotrkowskiej spytał mnie przechodzień.
W
szkole woźny Maciaszczyk na podeście stoi.
–
A
ty, chłopcze, gdzie idziesz – Boga się nie boisz?
–
Jak
to gdzie? Ja do szkoły. Już ósma godzina!
–
A po
co ty tam idziesz – w imię Ojca, Syna?
I
krzyknął – a już z miotłą znikał pod podłogą:
–
Oni
wszyscy umarli – tam nie ma nikogo.
Dlaczego
właśnie przytoczony utwór? Może dlatego, że
jedenasto-dwunastoletni Jarek Rymkiewicz z tornistrem na plecach
przechodził obok łódzkiej kamienicy, w której dziś, w roku 2015,
mieszkam z moją rodziną? Wychodził z domu na rogu Żeromskiego i
Więckowskiego (ta moja ulica nazywana była wtedy Śródmiejską),
mijał Liceum im. Kopernika, neorenesansowy pałac Maurycego
Poznańskiego, gdzie od 1947 roku mieści się Muzeum Sztuki,
przechodził przez Gdańską i Wólczańską, by dotrzeć do
Zachodniej; biegł wzdłuż żydowskich sklepików z napisami w
języku jidysz (dziś są tu sklepy z innymi szyldami i przedszkole
miejskie), wpadał na Piotrkowską i biegł dalej, aż do Wschodniej;
tutaj musiał przejść na drugą stronę, bo jego szkoła mieściła
się w tym samym budynku, w którym mieści się dzisiaj gimnazjum
im. Królowej Jadwigi – naprzeciwko teatru. Wtedy ulica nazywała
się Cegielniana, dziś – Jaracza.
W
tym przejmującym wierszu coś (o wiele istotniejszego niż
przedstawienie rzeczywistej/symbolicznej przestrzeni łódzkiego
śródmieścia) porusza w odbiorcy ukryte struny, domaga się
objaśnienia i opisu. Myślę o sposobie wiązania słów i zdań, o
wewnętrznym rytmie kropek, myślników, wykrzykników i znaków
zapytania, a także o tym, jak zapis pozornie banalnego snu
przemienia się w śmiertelnie poważną – dotkliwą również dla
czytelnika – opowieść o życiu i umieraniu, o trwaniu i
przemijaniu, o tym, co istnieje, i o tym, co istnieć przestaje.
Dystych – z jego paradoksalną tendencją do podziału i syntezy.
Po stronie podziału: narracja lub dialog, kwestie „ja” lub słowa
wypowiadane przez interlokutorów (przechodnia i woźnego), naiwna
perspektywa dziecięca lub definitywność spraw ostatecznych. Po
stronie syntezy: dialog, rym i rytm. Na koniec: ogłuszająca
nieuniknioność wyroku.
Trzynastozgłoskowiec,
ze średniówką najczęściej po siódmej sylabie, rymy parzyste –
jak w Mickiewiczowskim Panu Tadeuszu (ten rozmiar wiersza
Jarosław Marek Rymkiewicz szczególnie sobie upodobał). Wyjątki od
reguły średniówkowej: wersy pierwszy i drugi, jakby pozytyw i
negatyw (10+3 i 3+10), rytm zmienny, dynamiczny, oddający
bezpośredniość mowy, potoczystość narracji. W kolejnych wersach
miarowe, klasyczne 7+6, z podkreślaną przez porządek składniowy
przerwą między dwiema składowymi wersu. Regularny rytm zawieszony
w przedostatniej linijce, by dobitniej wybrzmiała informacja o
krzyku „woźnego Maciaszczyka” zstępującego w ziemię, a
następnie bezwzględność finalnej konstatacji, rozbitej na dwie
niemal równe części: [głos:] „Oni wszyscy umarli” [i jego
echo; repetycja, niczym ponowne odczytanie sentencji wyroku:] „tam
nie ma nikogo”.
Arcywiersz.
Wiązania
W
krótkim artykule prasowym nie da się przedstawić całego bogactwa
tematów, języków i środków wyrazu, jakimi posłużył się
Poeta. Jedyne, co można uczynić, to wskazać podstawowe elementy,
sporządzić suchy rejestr tego, co składa się na wielką Rozmowę
odbywającą się w tych wierszach. Koniec lata w zdziczałym
ogrodzie jest wszystkim po trosze – rozprawą historiozoficzną,
lirycznym studium tradycji polskiego wiersza, traktatem de rerum
natura, unieważniającym czas dialogiem z wielkimi poprzednikami
(Mallarmé, Staff, Lechoń, Iwaszkiewicz, Tetmajer, Naborowski i
in.), zbiorem gier i zabaw literackich, cyklem trenicznym, a nawet –
tak sądzę – swoistym, rozpisanym na niewielkie cząstki,
polifonicznym (tropy muzyczne: Händel, Schumann, Karłowicz,
Debussy, Puccini, ) i (auto)ironicznym poematem dygresyjnym. Uważny
czytelnik wychwyci tu aluzje do najsłynniejszych zbiorów lirycznych
w naszej poezji – do Trenów Jana Kochanowskiego (Śniła
mi się moja babka Irena) i Sonetów krymskich Mickiewicza
(Okręt), odnajdzie liczne wątki z mistycznej literatury
polskiego romantyzmu (ze szczególnie uprzywilejowaną postacią i
twórczością Juliusza Słowackiego), z mitologii greckiej i
prasłowiańskiej, ale także z popularnej literatury dziecięcej
(Konopnicka, bracia Grimm).
Wszystko
to w tonacji słodko-gorzkiej, bo patos łamany jest żartem, a
niejedno liryczne scherzo kończy się inicjalnymi taktami
funebralnego marsza (vide niezwykła – ironiczna czy
elegijna? – Śmierć Koszałka Opałka). Mamy bowiem do
czynienia z poezją semantycznej migotliwości, poezją najwyższych
lotów – jakby Stary Mistrz w przypływie dobrego humoru postanowił
ukazać każdą z możliwości swego warsztatu. Co prawda,
Rymkiewiczowski ogród wierszy zostaje przez samego Poetę nazwany
„zdziczałym”, ale chodzi o „dzikość” rodem z ogrodu
angielskiego, tzn. nieporządek markowany, nieład pozorny, bo
planowy.Wybór oktostychu jako formy równoznaczny jest wszakże z
wykonaniem gestu elementarnego porządkowania.
W
szkole polskiej poezji
Jest
w nowym tomie Jarosława Marka Rymkiewicza miejsce dla piszącego te
słowa – wyjątkowe. Miejsce, w którym Sędziwy Poeta podejmuje
rozmowę z poetą o dwa pokolenia młodszym. Jako historyk literatury
stwierdzić mogę, że w kulturze to gest rzadki, gest nietypowy.
Mistrzowie poetyckiego rzemiosła zazwyczaj strzegą zazdrośnie
swojej uprzywilejowanej pozycji, a na młodość uwijającą się w
warsztatach wiersza spoglądają z wyżyn własnego doświadczenia.
Uśmiechają się ironicznie. Czasem miotają gromy. Mnie przydarzyło
się coś niezwykłego – Poeta poświęcił mi wiersz.
Chciałbym
być dobrze zrozumiany – wolałbym tu nie mówić o sobie. Pragnę
jedynie podkreślić szczodrość tego niespodziewanego daru. Przede
wszystkim zaś: chcę zrozumieć jego sens, ujrzeć go jako
najistotniejszy fragment, jako zwieńczenie, prowadzonego od kilku
lat, utajonego dialogu z autorem Kinderszenen.
To
prawda – chciałem tej rozmowy, dążyłem do niej. Kiedy pisałem
o Reytanie, gdy interpretowałem tom Pastuszek
Chełmońskiego, nadawałem moim tekstom formę quasi-listu –
zwracałem się bezpośrednio do Profesora Rymkiewicza, zadawałem
pytania, niekiedy także udzielałem odpowiedzi. Zmartwychwstanie
Ossendowskiego z tomu Łączka dedykowałem Poecie. Czy
liczyłem na odpowiedź? Raczej nie. Choć przecie zdawałem sobie
sprawę, że literatura to przestrzeń, w której wszystko jest
możliwe – nawet to, czego nie da się pomyśleć. Ów wiersz z
Końca lata w zdziczałym ogrodzie ważny jest dla mnie
podwójnie – jako znakomita poezja, ale także (a może nawet:
przede wszystkim) jako wielopoziomowa, poważna i głęboka odpowiedź
na kwestie stawiane przeze mnie w tekstach Linia i koło oraz
Piękna jak we śnie (oba weszły do książki Afazja
polska): Gdzie szukać początków Polski współczesnej? Do
jakich źródeł się odwoływać? Kim jesteśmy po komunizmie? Czy
na pogrzebie wielkiego zdrajcy, który w jednym z utworów Końca
lata... porównany został do krawego króla Popiela, godzi się
śpiewać starą pieśń powstańczą: „Śpij, kolego, w ciemnym
grobie, / Niech się Polska przyśni tobie”?
Wreszcie:
Jaka Polska powinna nam się przyśnić? Jaką wznosić nam trzeba po
przebudzeniu?
*
Nad
Łodzią wstaje dzień. Wychodzę z bramy i rozglądam się po
świecie. Po drugiej stronie ulicy tłumy dorosłych śpieszących do
pracy i dzieci wędrujących do szkoły. Jakiś chłopiec z
tornistrem na plecach macha do mnie, daje znaki. Zaczyna biec, a ja
puszczam się za nim w pościg. Pędzimy dwoma chodnikami tej samej
ulicy – on Śródmiejską, ja Więckowskiego. Po jego prawej
stronie przesuwają się sklepiki z szyldami w jidysz, po mojej lewej
migają Żabka, kiosk „Ruchu” i McDonald's. Mijamy Piotrkowską;
on wpada na trotuar Cegielnianej, ja ruszam Jaracza – ale to wciąż
ta sama ulica. Spotykamy się pod numerem 26, pod ciemnym budynkiem
naprzeciwko teatru. Chłopiec ma szarą marynarkę w pepitkę i nie
jest już chłopcem. Na jedno mgnienie obraca ku mnie twarz,
szaroniebieskie oczy patrzą badawczo spod nastroszonych siwych brwi.
Teraz naciska ciężką mosieżną klamkę i drzwi się uchylają.
Czekają na nas. Na podeście stoją woźny Maciaszczyk i pani
Leonia, wychowawczyni z mojej zerówki (ta sama, która poparzyła
się dotkliwie, kiedy dźwigała gar gorącego mleka dla nas,
sześcioletnich nowosądeckich urwisów). Maciaszczyk pracuje miotłą,
wzbijając tumany kurzu. Skrzypią drewniane schody. Poza tym w całym
budynku panuje doskonała cisza. Dociera do mnie, że właśnie
zostałem przyjęty do szkoły, że będę tu pobierał lekcje,
słuchał głosów, których nie wszyscy chcą słuchać.
Szanowny
Panie Profesorze, Drogi Jarosławie – wiem, jak wiele jest do
zrobienia, jak wielu rąk, umysłów i serc potrzeba, by wielka praca
została ukończona. Będę się starał być czynny – obiecuję.
Ja i zastęp innych, godniejszych i gorliwszych ode mnie.