piątek, 21 października 2011

A. Franaszek, "Miłosz. Biografia" - noty o książce (2)

Druga część tekstu opublikowanego w najnowszym, miłoszowskim numerze "Toposu"



4

Franaszkową opowieść o Miłoszu charakteryzuje szeroki epicki oddech. Autorowi udało się go uzyskać dzięki rzadko spotykanej dbałości o szczegół. Przykłady owego błogosławionego „szczególarstwa” można by mnożyć — w detale obfitują zwłaszcza przypisy do książki, zajmujące — bagatela! — bez mała sto pięćdziesiąt stron. By nie psuć przyjemności lektury tym z czytelników, którzy zechcą sięgnąć po biografię autora Szukania ojczyzny, ograniczę się tutaj do trzech przykładów. 

Detal gastronomiczny. W toku narracji nie mogło zabraknąć obszernej rekonstrukcji relacji Miłosz–Herbert. Andrzej Franaszek pieczołowicie odtwarza wydarzenia, ukazując je w porządku chronologicznym (przerwie tę relację we właściwym momencie, by w jednym z ostatnich rozdziałów podjąć wątek i omówić dzieje słynnego konfliktu poetów), pisze o spotkaniach, cytuje listy, wspomina o dedykowaniu Miłoszowi jednego z najwspanialszych wierszy Herberta — Trenu Fortynbrasa, by dość nieoczekiwanie poinformować nas, że wiosną 1959 roku Miłosz zaprosił Herberta na bouillabaisse „do knajpki koło Odeonu”. Natychmiast dodaje też uwagę o „ironii historii: właśnie bouillabaisse będą jedli razem dekadę później na kolacji, po której Herbert obrzuci Miłosza oskarżeniami o wynarodowienie i zdradę” (s. 559). 

Detal historyczny. W roku 1937 Miłosz i Byrski zostali wyrzuceni z wileńskiej rozgłośni radiowej. Franaszek w kilku zdaniach opisuje politykę narodowością pułkownika Ludwika Bociańskiego, ówczesnego wojewody wileńskiego, który walnie przyczynił się do zwolnienia z pracy autora Trzech zim. Ocena działań wojewody wypada krytycznie, autor dodaje tu wszak jeden szczegół, bez którego biografia Miłosza mogłaby się obyć, nie mając jednak prawa pretendować do miana swoistej kroniki czasów i obyczajów (recenzowany tom za tego rodzaju kronikę może uchodzić). „Na moście w Kutach [we wrześniu 1939] — cytuje Franaszek fragment artykułu Dariusza Baliszewskiego — płk Ludwik Bociański postanowił nie dopuścić do hańby, jaką w jego pojęciu była ucieczka naczelnego wodza z pola bitwy. […] stanął przed samochodem Śmigłego, uniemożliwiając dalszą jazdę. […] wyjął z kabury pistolet i strzelił sobie w pierś, mierząc w serce. Po chwilowej konsternacji marszałek rozkazał wrzucić ciało na samochód i ruszać. Już w Rumunii okazało się, że Bociański żyje. Kula przeszła obok serca” (s. 792).

Detal profesjonalno-rodzinny. Kilka miesięcy temu zasłyszałem anegdotę, której bohaterem miał być Czesław Miłosz. Powtórzył mi ją prezes Stowarzyszenia Pisarzy Polskich p. Sergiusz Sterna-Wachowiak, któremu całe zdarzenie opowiedział Janusz Odrowąż-Pieniążek. Dykteryjkę tę chowałem w zanadrzu, mając nadzieję, że w trakcie pisania recenzji trafi się sposobność, by ją wyzyskać. Zagaiłbym wtedy zapewne mniej więcej tak: „Wiele niezwykłych historii przedstawił w swojej księdze Andrzej Franaszek, a jednak to i owo zostało jeszcze do opowiedzenia”. W tym miejscu zręcznie wprowadzona zostałaby rzeczona anegdota. Niestety, zdaje się, że nie ma materiałów, do których autor biografii by nie dotarł — na stronie 551. natrafiłem na następujący passus, który polecam uwadze poetów i ich żon: „We wrześniu 1957 roku do Montgeron dotarł Janusz Odrowąż-Pieniążek, później wieloletni dyrektor Muzeum Literatury […]. Miłosz czytał wiersze, spragniony był też warszawskich plotek, tak więc wizyta się przedłużyła i gość spędził noc na kanapie przykryty kożuchem gospodarza. Nazajutrz jednak dalszy ciąg pogwarek przerwała Janka, pytając teatralnie: »Czesław, nie idziesz do pracy?«, a poeta wycofał się do gabinetu”.

5

Nie można mieć wątpliwości, że Franaszkowi udało się dotknąć Miłosza żywego. Sąd ten wypowiadam z radością, do lektury książki przystępowałem bowiem z obawami. Pora na osobiste wyznanie: moja świadomość literacka rodziła się w dużej części pod wpływem autora Światła dziennego. To jego wiersze (mam na myśli szczególnie późne tomy) kształtowały mój poetycki słuch, uczyły postrzegania literatury jako przestrzeni, w której sięga się po najwyższe cele — definiując własne miejsce w świecie, dążąc do wypowiedzenia prawd podstawowych, ważnych nie tylko w granicach zakreślonych przez sztukę, ale w istotny sposób modelujących postrzeganie jednostkowej egzystencji (również w perspektywie tego, co wymyka się językowi, czyli rozumieniu). 

Z kart Franaszkowej księgi wyłania się postać człowieka, który wszystko podporządkował irracjonalnemu wewnętrznemu głosowi, dyktującemu mu kolejne frazy. Wielu powiedziałoby: retoryczny zabieg, nie istnieją „głosy”, poeta stwarza sam siebie, wiersz jest tylko wierszem, czyli konstrukcją językową, ze słów zrodzoną i na słowach się kończącą. Nie zamierzam wdawać się tu w dyskusje z pogranicza językoznawstwa, psychologii twórczości, filozofii i teologii, chcę tylko, by wystarczająco jasno została sformułowana konstatacja dotycząca odmienności Miłosza na tle poezji polskiej (i światowej) drugiej połowy XX i początków XXI wieku. I myślę, że nie jest to tylko kwestia zamknięcia twórczości poety z Szetejń w granicach refleksji literaturoznawczej, sytuującej go w obrębie kultury modernistycznej, ale jedno z zasadniczych pytań, na które musi sobie odpowiedzieć każdy poeta: czy istnieje coś, co wykracza poza świat dotykalny, percypowany czterema zmysłami? czy istnieje coś poza językiem? 

W swoim dziele Miłosz nieustannie wyraża pogląd, że wiara w porządek supranaturalny jest nierozerwalnie spleciona z ludzką kondycją i powinna stanowić niezbywalny składnik tworzonej przez człowieka kultury. Przekonanie tego rodzaju bywa dziś traktowane ironicznie i wielu twórców młodego i średniego pokolenia całkowicie by się z nim nie zgodziło (może raczej: demonstracyjnie okazałoby własną obojętność w tej materii). Miłosz jest wszak pisarzem chrześcijańskim, religijnym, a znaczy to także: przedstawicielem formacji odchodzącej, skazanej na postawę defensywną — dlatego oczekiwanie, że w poezji polskiej uformuje się na nowo „biegun Miłosza”, ocenić należy jako wysoce nierealistyczne. Nie znaczy to jednak, że autor Ziemi Ulro nie będzie patronował niepostrzeżenie kurczącej się garstce tych, którzy zakładają protest przeciwko celom, ku jakim prze współczesna kultura.

6

Andrzej Franaszek woli stawiać pytania niż formułować jednoznaczne tezy. Służy to jednorodności opowieści biograficznej, pozwala także uniknąć wikłania się w spory, które obraz Miłoszowskiej twórczości mogłyby zaciemnić czy zniekształcić. Niebezpieczeństwo utracenia owej obiektywistycznej perspektywy pojawia się tam, gdzie jako jedyny komentarz służą słowa samego poety (wsparte parafrazą lub uogólnieniem sformułowanym przez biografa).

Można się jedynie domyślać, jak trudne było uniknięcie wszystkich pułapek i mielizn. Ze znakomitej większości sytuacji kłopotliwych biograf wyszedł obronną ręką. Zdarza się mu przecie być sceptycznym wobec bohatera książki (np. gdy nie daje wiary w relację Miłosza dotyczącą awantury, jaką rzekomo zrobił Borejszy, kiedy przed wyjazdem poety do Nowego Jorku cofnięto mu paszport — s. 388) oraz zadawać niewygodne pytania (np. kiedy analizuje odnaleziony w archiwum pisarza fragment wiersza zapisany na tej samej kartce, co początek Warsztatu grafiki ludowej — s. 435). Mimo wszystko można jednak odczuwać pewien niedosyt, jeśli idzie o sposób przedstawienia ideowych, politycznych i osobistych wyborów Miłosza tuż po wojnie. Byłoby cenne dla książki, gdyby autor zechciał zobaczyć zagadnienie w nieco szerszej perspektywie — a to dzięki przedstawieniu czytelnikowi większej ilości danych dotyczących okresu przejmowania władzy przez komunistów (również w sferze kultury). Mam świadomość, że pracy Franaszka nie zrobiłoby dobrze, gdyby zamieniła się w studium na temat związków między literaturą a polityką kulturalną Polski Ludowej, sądzę jednak, że nie byłoby rzeczą szczególnie szkodliwą, gdyby źródłem odniesienia dla rozważań o uwikłaniach polskich pisarzy w relacje z władzą (szczególnie w okresie stalinizmu) nie była niemal wyłącznie książka Anny Bikont i Joanny Szczęsnej.

7

Miłosz jako histrion — taki obraz poety wyłania się z kart Franaszkowej księgi. Ma rację Stefan Chwin, kiedy pisze, że „wzmianki o niedobrych rzeczach w życiu Miłosza są uzasadnione, bo oświetlają jego twórczość w miejscach newralgicznych, szczególnie gdy objaśniają poczucie winy i grzeszności, którego liczne świadectwa bez odniesień biograficznych, rozproszone w jego wierszach, brzmią czasem dość retorycznie, a teraz — w świetle rozpoznań Franaszka — nabierają bolesnej konkretności. Trzeba znać »grzechy« Miłosza, jego »namacalne winy«, by naprawdę chwycić to, co w tej poezji istotne”[1]. Od chwili mojego pierwszego zetknięcia z tą twórczością problem przebrań, masek, tracenia i odzyskiwania tożsamości, który jest w niej niezwykle mocno akcentowany, stanowił przedmiot refleksji i niepokoju. Śledztwo biografa wiele wyjaśniło, pokazując, jak głęboko poezja Miłosza jest zrośnięta z jego życiem, jawiącym się jako wędrówka przez kolejne — by posłużyć się formułą z ostatniej książki Michała Głowińskiego — „kręgi obcości”. Miłoszowska niemożność identyfikacji, kondycja wiecznego wygnańca, kogoś, kto sam skazuje się na pozostawanie poza wspólnotą (narodową, kulturową, religijną), to temat, który musi jeszcze zostać rozjaśniony.

8

Praca Franaszka uświadamia, jak wiele materiałów pomocnych w interpretacji twórczości Miłosza wciąż zalega w archiwach. Byłoby dobrze, gdyby jubileuszowe obchody nie przysłoniły nam konieczności prędkiego edytorskiego opracowania i wydania obfitej korespondencji poety (część olbrzymiej pracy już wykonano, by wspomnieć zbiory listów do Giedroycia, Herberta, Oli Watowej i Konstantego A. Jeleńskiego i mający się lada chwila ukazać Portret podwójny Miłosza i Iwaszkiewicza), a także rzeczy tak z pozoru nieistotnych, jak felietony Miłosza dla rozgłośni BBC. Czytelnicy Dzieł zebranych z największą niecierpliwością czekają nie tyle na kolejne wydania tytułów już znanych (i niekiedy kilkakrotnie wznawianych), ile właśnie na owe cenne inedita, z których tak znakomity użytek zrobił autor tomu Miłosz. Biografia.



[1] S. Chwin, Nieczułe dziecko, „Tygodnik Powszechny” 2011, nr 24, s. 37.

środa, 19 października 2011

A. Franaszek, "Miłosz. Biografia" - noty o książce (1)

Pierwsza część tekstu opublikowanego w najnowszym - miłoszowskim - numerze "Toposu".



1

Casus Czesława Miłosza pokazuje, jak przemożny wpływ na życie literackie może wywierać czynna obecność wybitnego poety. Kiedy autor Trzech zim żył, mieliśmy świadomość, że wyrasta ponad nas wszystkich, że jest jak wiekowy dąb, w którego cieniu chronią się pomniejsze drzewa, drzewka i krzaczki. Koncentrował na sobie uwagę, proponował tematy do dyskusji. Nawet kiedy wzbudzał kontrowersje i irytował swoją matuzalemową godnością, jego dzieło zmuszało do refleksji nad kształtem współczesności, stawiało przed oczy tradycję, przynaglało do określenia się wobec przeszłości. Gdy go zabrakło, zdawało się, że w polskiej literaturze powstała wyrwa nie do zasypania. Tymczasem, niemal niezauważalnie, rozpoczął się, zrozumiały i naturalny, proces zapoznawania Miłoszowego dziedzictwa. Trzeba było przyjąć do wiadomości, że w panteonie wielkich postaci dwudziestowiecznej poezji kolejny pomnik zastygł w bezruchu, że nie zejdzie już do nas z cokołu jak Komandor, kamienny gość z dramatu Tirso de Moliny.

A jednak wielu z nas (nawet ci, którzy — jak piszący te słowa — zajmują się literaturą od niedawna) może powtórzyć za Jerzym Illgiem: „jesteśmy niezwykle uprzywilejowanym pokoleniem — jak ci, co kiedyś wspominali kolacje u Mickiewicza, myśmy mieli okazję obcować nie z papierem, nie z książką, lecz z żywym człowiekiem”[1]. Mimo że nigdy nie zetknąłem się z Miłoszem twarzą w twarz, podpisuję się pod zdaniem wypowiedzianym przez redaktora „Znaku”. W biografii czytelniczej moich rówieśników, tzw. roczników siedemdziesiątych, autor Na brzegu rzeki był nie literackim tetrykiem, powtarzającym wciąż te same anegdoty dziadkiem, na którego z lekceważeniem macha się ręką, ale poetyckim Bogiem Ojcem albo — jeśli kto woli — litewskim Perkunem, bóstwem niebios i ognia. W nim się przeglądaliśmy, jego dłoni poszukiwaliśmy, kiedy przyszło nam postawić w poezji pierwsze własne kroki.

W czwartym numerze „Dekady Literackiej” z roku 2009 wydrukowana została rozmowa redakcyjna Jednym kopnięciem strącony w limbo? O recepcji twórczości Czesława Miłosza w latach 2004-2009. Przeczytałem ją wtedy z zainteresowaniem, zastanawiając się, czy słuszne jest przebijające z wypowiedzi dyskutantów przeświadczenie o faktycznej nieobecności Miłosza zarówno w dyskursie historycznoliterackim ostatnich lat, jak i w poetyckich propozycjach młodych twórców. Wszystko wskazuje na to — myślałem — iż rzeczywiście mamy do czynienia ze stanem swoistej recepcyjnej „hibernacji” Miłosza, jego poetycki idiom przestał być bowiem produktywny, a dla wyrażenia własnych pokoleniowych problemów młodzi poeci wybierają inne języki.

Rok Miłosza, celebrowany w stulecie urodzin poety, obfituje w wydarzenia kulturalne, inicjatywy edukacyjne i naukowe, które ową negatywną tendencję mają zatrzymać, po raz kolejny koncentrując uwagę czytelników na dziele autora Rodzinnej Europy. Bo, śmiem twierdzić, im więcej czasu od jego śmierci mija, tym dobitniej uświadamiamy sobie, ile wniósł Miłosz do polskiej refleksji humanistycznej również w ostatnich dziesięcioleciach ubiegłego wieku. Jego twórczość była, by tak rzec, skutecznym antidotum na postmodernistyczne trucizny, uświadamiała, jak doniosła pozostaje rola kulturowego dziedzictwa Europy — z jej chrześcijańskimi korzeniami, których nie zastąpią nawet najbardziej błyskotliwe projekty współczesnych myślicieli. Uczył nas, że poezja jest przestrzenią tajemnicy, w której to, co niewyrażalne domaga się głosu, wierzyliśmy dzięki niemu w możliwość walki o cele najwyższe.

„Kto z nas potrafi podjąć tę pasję?” — pyta w swojej imponującej biografii Miłosza Andrzej Franaszek i dodaje: „Jesteśmy już inni”[2], by następnie zacytować Stefana Chwina, który o poecie z Szetejń pisał: „On należał do epoki utopii i nadziei. My należymy do świata bez utopii, w którym nadzieja przybiera co najwyżej formę dążenia do osiągnięcia odmiennych stanów świadomości. […] Nosił w sobie niezagojoną ranę i piękny ślad tej rany pozostawił w swoich wierszach. Nie był zdolny do groteski, absurdalnego szyderstwa i zwariowanej gry słowami, która dla nas jest czymś tak naturalnym jak powietrze, którym oddychamy”[3]. Czy rzeczywiście „po Miłoszu” jesteśmy inni? Zapewne tak. Książka Franaszka pozwala nam przypomnieć sobie, jacy byliśmy, zanim odszedł, daje także cień wiary w to, że literatura dwudziestego pierwszego stulecia nie jest skazana na karmienie się samą sobą, że w kulturze nie wszystko musi być podporządkowane przemijającym intelektualnym modom.

2

Każda opowieść biograficzna jest konstrukcją do pewnego stopnia sztuczną, której autor usiłuje wprowadzić ład tam, gdzie rządzi życie, czyli chaos. Nie jest w stanie uniknąć wszystkich pułapek, jakie zastawia nań heterogeniczna, wymykająca się schematom i wykoncypowanym przyporządkowaniom materia jednostkowej egzystencji. Franaszek wybrał, jak sądzę, rozwiązanie najszczęśliwsze, bazując na elementarnym szacunku dla bohatera książki (jako człowieka i artysty) — istotnym, by nie rzec: podstawowym, budulcem opowieści stają się tu teksty samego Miłosza (eseje i szkice autobiograficzne, wspomnienia, listy, autokomentarze). Autor biografii pisze:

Czasem nie zgadzam się z Czesławem Miłoszem, jednak bez zamiaru „osądzania” go, mając świadomość, że nic łatwiejszego niż komentować czyjeś decyzje z bezpiecznego dystansu. Zresztą najtrudniejsze wydaje mi się co innego. Łatwo odnaleźć potknięcia, jak jednak oddać geniusz? Ten moment, gdy nad niepewnością, udręką, pokusami zawisa niedosiężna nuta, linia słów? Może nie da się go opisać, można tylko odkrywać na własną rękę. Także dlatego jak najobficiej starałem się cytować utwory Miłosza. (s. 754)

Konsekwencje decyzji podjętej przez badacza są łatwe do przewidzenia: odbiorcy stosunkowo łatwo przychodzi utożsamić się z bohaterem, niekiedy uwiera go jednak niedostatek komentarza (zmuszony jest wtedy do podjęcia osobistego trudu interpretacyjnego).

3

Książka powstawała dziesięć lat. Był to czas wypełniony podróżami w miejsca związane z Miłoszem, rozmów z żyjącymi przyjaciółmi i znajomymi poety, wreszcie — jak wolno się domyślać — mozolnej, wymagającej niezwykłej cierpliwości kwerendy bibliotecznej. Efekty tej pracy są znakomite. Otrzymujemy całość, którą można by nazwać Miłosza portretem wielokrotnym.

Podczas lektury kolejnych partii opowieści Franaszka nieodmiennie brzmiała mi w uszach słynna fraza Jana Błońskiego: „Miłosz jak świat”. Biograf mógł potraktować własne zadanie minimalistycznie, zdecydował się jednak uczynić zamach na całość. Ta sztuka się powiodła. Sądzę, że dzieje miłoszologii będziemy odtąd dzielić na dwa okresy — „przed Franaszkiem” i „po Franaszku”. Autor każdej kolejnej książki o życiu i twórczości poety z Szetejń będzie musiał sięgać do wydanej przez „Znak” biografii i obficie ją cytować.

Ileż tu źródeł dotychczas nieznanych lub nigdy nie cytowanych w pracach poświęconych Miłoszowi! Autobiograficzne szkice poety pozostawione w rękopisie, nieukończone opowiadania i powieść przechowywane w Beinecke Library na Uniwersytecie w Yale, materiały z archiwów Ministerstwa Spraw Zagranicznych, a w ich liczbie szyfrogramy nadawane ze Stanów Zjednoczonych i Francji, zbiory Instytutu Polskiego i Muzeum im. Gen. Sikorskiego w Londynie, Lietuvos Centrinis Valstybės Archyvas, Archiwum Emigracji, Archiwum Instytutu Literackiego, listy autora Ocalenia do Alberta Einsteina wydobyte z The Albert Einstein Archives at The Hebrew University of Jerusalem, korespondencja rozproszona po archiwach prywatnych (m.in. list Miłosza i Telakowskiej do prezesa „Czytelnika” udostępniony Franaszkowi przez prof. Jerzego W. Borejszę czy kopia listu Różewicza do Miłosza, będąca w posiadaniu Krystyny Czerni, biografki Jerzego Nowosielskiego), artykuły z australijskich „Wiadomości Polskich” i… „Podkowiańskiego Magazynu Kulturalnego”, notatki Franaszka z rozmów z Tomasem Venclovą, Robertem Pinskym, Lillian Vallee, Aleksandrem Schenkerem, Leonardem Nathanem, Miriam Rosenthal Chiaromonte, Agnieszką Byrską-Zaczyk i Krzysztofem Byrskim, Januszem Odrowążem-Pieniążkiem, Ignacym Święcickim i innymi, dzienniki, wspomnienia i listy Dąbrowskiej, Gorczyńskiej, Górskiej-Damięckiej, Gombrowicza, Bobkowskiego, Giedroycia, Lechonia, Stommy, Czapskiego, Vincenza, Jeleńskiego, Andersa, Święcickiego i wielu, wielu innych.

Możemy sobie jedynie wyobrazić emocje biografa, kiedy w teczkach MSZ Polski Ludowej natknął się na szyfrogramy z doniesieniami i opiniami formułowanymi przez ambasadora Winiewicza w przełomowym dla Miłosza roku 1950:

Miłosz dostał od Putramenta list, zapowiadający przeniesienie go do Paryża i zareagował negatywnie. Można spodziewać się, że odmówi przeniesienia się nawet do Paryża, gdyż znajduje się pod wpływem wczesnej ciąży żony i jej nastrojów wojennych. Sugeruję więc jeszcze jedną alternatywę, wezwać go do Warszawy w celu omówienia jego przyszłości i zatrzymania go. Wtedy oczywiście ryzykujemy podniesiony tutaj przez żonę wrzask. (s. 446)

 Będę bardzo ucieszony, gdy z ambasady spadnie ten ciężar »polskiej poezji«. Obawiam się wpływu na te typki dalszej atmosfery wojennej” (s. 447)

Tego rodzaju cennych materiałów jest w książce Franaszka bardzo wiele — znaleźć można wśród nich rzeczy dotychczas zupełnie nieznane, ale także informacje pochodzące ze źródeł ogólnie dostępnych, takich jak zbiory korespondencji redaktorów i współpracowników paryskiej „Kultury” czy wspomnienia i listy pisarzy krajowych i emigracyjnych, których część była już przywoływana w pracach o Miłoszu. Różnica między wcześniejszymi publikacjami a wydaną przez „Znak” biografią ma wymiar zarówno ilościowy, jak i jakościowy. Przed Franaszkiem nikomu nie udało się zarysować panoramy tak rozległej — sądy Miłosza uzupełniane są i dopełniane komentarzami osób, z którymi się stykał i z którymi korespondował. Dzięki maksymalnemu wzbogaceniu perspektywy (technikę biografa można by porównać do filmu, w którym operuje się kilkoma kamerami, ukazując na przemian plan totalny oraz liczne zbliżenia i obrazy detali) narracja zyskuje na dynamice, staje się polifoniczna i wielowymiarowa. Dzięki temu chętnie poddajemy się złudzeniu uczestnictwa w historii żywej, w dzianiu się danym na poły bezpośrednio, bo równoległym do lekturowego tu i teraz.



[1] J. Illg, wypowiedź w dyskusji Jednym kopnięciem strącony w limbo? O recepcji twórczości Czesława Miłosza w latach 2004-2009, „Dekada Literacka” 2009, nr 4, s. 22.
[2] A. Franaszek, Miłosz. Biografia, Kraków 2011, s. 735.
[3] Tamże.
 

poniedziałek, 17 października 2011

Fotorelacja z Festiwalu Poezji w Sopocie

Fragment wystawy "Miłosz w Sopocie"
Dworek Sierakowskich - redakcja "Toposu"



Wojciech Kudyba i Wojciech Kass
Jarosław Jakubowski i Krzysztof Kuczkowski

Z Janem Stolarczykiem i Krzysztofem Karaskiem
Teatr przy Stole - czytanie sztuki Jarosława Jakubowskiego
K. Karasek i W. Kass


Czytanie wierszy; od lewej: Wacław Tkaczuk, Zbigniew Jankowski
Spotkanie zapowiada dyr. Krzysztof Kuczkowski
Wojciech Gawłowski i Czesław Miłosz

K. Kuczkowski, A. Gleń, Sz. Babuchowski, A. Nowaczewski
Adrian Gleń i Szymon Babuchowski
Laureaci konkursu im. R. M. Rilkego i jurorzy
"Sto lat" dla prof. Edwarda Balcerzana
Krzysztof Karasek
Wojciech Kass i Adrian Gleń
B. Gruszka-Zych, T. Burek, W. Tkaczuk, W. Kudyba
Promocja "Zapisków Maltego Lauridsa Brigge", po prawej tłumacz - P. W. Lorkowski
Irena Jun w spektaklu "Mam tylko siebie do obrony"

wtorek, 11 października 2011

Tadeusz Różewicz i góry



Tekst ukazał się w albumie p. Zbigniewa Kulika Tadeusz Różewicz w Karkonoszach, wydanym przez Muzeum Sportu i Turystyki w Karpaczu z okazji 90. urodzin Poety.



                                                                                                                  


               



                                                                                                                                                                                                                pośrednicząc 
                                                                                                                                                                                                               między górą i dołem
                                                                                                                                                                                                               wykonuję od wielu lat 
                                                                                                                                                                                                              
ten zawód
                                                                                                                                                                                                              
do którego zostałem wybrany i 
                                                                                                                                                                                                               powołany
                                                                                                                                                                                                              
„a który nazywa się poezją”

                                                                                                                                                                                                                          T. Różewicz, na obrzeżach poezji


„Jestem człowiekiem, który wychował się z dala od gór i od morza. Znałem góry i morze z nauki w szkole, z kolorowych fotografii, z kina i z opowiadań starszego brata. Dopiero po wojnie, jako dojrzały już człowiek, zobaczyłem morze i góry” — pisał Tadeusz Różewicz we fragmencie wspomnieniowej prozy Pani „Marusia” Kasprowiczowa. W latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku, podczas jednego ze spotkań autorskich w Karpaczu, przedstawił się jako „człowiek równiny”. W jego twórczości, jak najdalszej od reprodukowania wzorców przeszłości, góry nigdy nie były tematem uprzywilejowanym. Z uporem ponawiał natomiast próby nazwania i dotknięcia dwudziestowiecznej świadomości, zdegradowanej i na zawsze odłączonej od źródłowego sensu, spośród pejzaży wybierając co najwyżej te, które — w braku lepszego określenia — można by nazwać pejzażami mentalnymi.

Epokę międzywojenną, kiedy młody Różewicz „zdobywał” „»psią górkę« koło Radomska (25 metrów) i »kocią górę« w sosnowym lasku koło Gabrielowa” (Gawęda o spóźnionej miłości), od momentu, w którym miał się wedrzeć na sam szczyt „skały pięknej Kalijopy”, dzieli wiele lat niestrudzonej pracy, przepędzonych w wypełnionych książkami i papierami pracowniach w Krakowie, Gliwicach i Wrocławiu. Rejestr motywów „górskich” pojawiających się przez te lata w twórczości Poety musi tu być — z konieczności — wyrywkowy i skrótowy.

Autor Równiny niechętnie wyprawiał się w poetyckie górskie rejony. W tradycji literackiej góra to miejsce odosobnienia, twórczej izolacji, wyjście na nią równoważne jest z gestem odsunięcia się od ludzi, usadowienia się powyżej przyziemnych zatrudnień zwykłych „zjadaczy chleba”. Tymczasem tuż po wojnie Różewicz pragnął stworzyć nową poezję, wynaleźć język zdolny nazywać rzeczy najpierwsze oraz rekonstruować ład, porządek i hierarchię w świecie, który wyszedł z formy. W myśl owej koncepcji poeta miał stać się uczestnikiem wspólnoty. Autor Niepokoju, atakowany za nihilizm, pesymizm i formalizm, rzekomo obecne w jego wczesnych utworach, decyduje się porzucić temat okupacyjnej traumy i za pośrednictwem poezji wejść w prostą, serdeczną relację z „szarym człowiekiem”. Między rokiem 1950 a 1954 dokonuje się w nim skomplikowany proces odgradzania się od wojennego brzemienia, podjęte zostają poszukiwania nowej materii dla Różewiczowskiego wiersza. Efekty tej pracy stają się widoczne najpełniej w tomie Srebrny kłos, który — nie będąc wolnym od ech przeszłości — przepełniony jest (zdawałoby się, nadzwyczajną u Różewicza) zagarniającą wszystko akceptacją. 

Najdobitniejsze potwierdzenie słuszności powyższej tezy stanowi pointujący książkę wiersz Stałem na stoku góry. Poeta jest w tu obserwatorem, który w akcie percypowania rzeczywistości, w dotknięciu życia w całej jego zwykłości zdaje się odnajdywać najbardziej elementarny sens. Ów stan wewnętrzny pozostaje dlań nie całkiem zrozumiały („spoglądałem […] / z łagodnym uśmiechem / z uśmiechem którego nie mogłem wytłumaczyć / sobie sam”), ale jest faktem („Obraz widziany ze stoku góry / otaczał mnie rósł”). Zejście z góry — skąd ogarnia się świat jednym spojrzeniem, pozostając niejako na zewnątrz — w samo centrum codziennej ludzkiej krzątaniny oznacza fundamentalną zgodę na współuczestnictwo: „kiedy zacząłem schodzić / zwiększały się domy i fabryki / rosły drzewa zwierzęta / rośli ludzie / zbliżałem się”.

Wiara góry przenosi. Lata pięćdziesiąte są jedynym okresem, kiedy Tadeusz Różewicz zdaje się wierzyć w możliwość przenoszenia gór z miejsce na miejsce. Powodowany szlachetną naiwnością i „sentymentalizmem”, przed którym w liście z 1949 roku przestrzegał go Czesław Miłosz — na krótki czas ulega wtedy fascynacji komunistyczną utopią. W wierszu Rzeka światła z 1951 roku pisze: „Powiedziała partia / Tu stanie zapora / Z wiosną / przyszli młodzi / rozkopali ziemię / przenieśli góry / zaskoczyli bystrą wodę / Między lasy zielone / pod niebo wysokie / cisną jezioro ogromne”. Tę fascynację już wkrótce będzie oceniał z całą surowością: „Zasłona młodości / z błyskawic i chmur / ze szklanych gór / zamków na lodzie / z tańczących czerwonych serc / z płonących głów // odkrycie świata // złamane serca / miedziane czoła / zdeptany honor / cuchnące bagno” (Zasłony z tomu Poemat otwarty), a o „przenoszeniu gór” napisze z sarkazmem w Kryształowym wnętrzu brudnego człowieka, wierszu stanowiącym reakcję na odwilżową woltę Adama Ważyka i jemu podobnych partyjnych „ustawiaczy”: „oto on prawdziwy / przenosi góry / nie kopie dołków / pod innymi / oto on drugi / krzak ognisty / sokół nasz”. Utwór ów, z finałem zawierającym mistrzowską parafrazę Mickiewiczowskiego liryku lozańskiego Gdy tu mój trup…, zakończy Poeta ironicznym dystychem: „za siedmioma górami / za siedmioma rzekami”.

Wątek „górski” łączy się w twórczości Różewicza z jednym z naczelnych jej tematów, jakim jest definitywny koniec wiar i religii, śmierć Boga, człowieka i poezji. Wojna zmiotła dawny świat, gdzie „las był lasem / Bóg Bogiem / Diabeł Diabłem / jabłko jabłkiem / łąka łąką / góra górą” (Acheron w samo południe). Sfera metafizyki została nam odjęta, dlatego góra nie może już uchodzić za miejsce spotkania ze Stwórcą, za przestrzeń, w której dokonuje się cud teofanii — Tabor staje norą: „ten którego / szukałem na górze / czeka na dole // w norze przemienienie” (Przesypywanie z tomu Opowiadanie traumatyczne). Miejsce świętych gór zajmują „góry słów” (Komentarz do Spojrzeń z tomu Formy), „góry śmieci” (dramat Stara kobieta wysiaduje) i „góry mięsa” (O tej samej porze z tomu Nic w płaszczu Prospera). Człowieka „pustego” i „martwego”  „nie dotkną […] języki ognia”, ze snu nie zbudzi go „porcelanowy / przeźroczysty dzwoneczek / ani huk przenoszonych / z miejsca na miejsce / gór” (O tej samej porze, z tomu Zielona róża).

Na pytanie Stawrogina: „Jest powiedziane, że wiara góry przenosi. Gdy wierzysz, a każesz górze, aby się ruszyła, to się ruszy… przepraszam, że plączę. A jednak zaciekawia mnie: czy ojciec ruszy z miejsca górę?” (ten fragment Biesów Dostojewskiego został przytoczony w poemacie Spadanie), Poeta odpowiada w późnym wierszu dlaczego piszę?: „Czasem góry zasłaniają / To / co jest za górami / trzeba więc przesunąć góry / ale ja nie mam potrzebnych / środków technicznych / ani siły / ani wiary / która przenosi góry / więc nie zobaczysz Tego / nigdy / wiem o tym / i dlatego / piszę”.

W poezji Tadeusza Różewicza góry występują wszakże nie tylko na prawach metafory. Ten, który pisze o sobie: „Pierwszy raz / zobaczyłem góry / w dwudziestym szóstym / roku życia // Nie śmiałem się / nie krzyczałem / w ich obliczu / mówiłem szeptem” (Złote góry z tomu Poemat otwarty), nie raz przemierzał górskie krajobrazy, a ślady owych wędrówek rozsiane są w wierszach i poematach: Stary Kirkut w Lesku (Góry Słonne), Et in Arcadia ego (Wezuwiusz), Gawęda o poetach (fragment) (Niedźwiedzia Góra, którą Poeta zdobywa, „aby się wesprzeć post-romantycznie na Ajudahu-Skale”), nożyk profesora (Pogórze Śląskie — „góry chmury” „poety Jawienia”, czyli późniejszego papieża Jana Pawła II). 

„Przeszedłem przez / ogień powietrze wojnę // przez lasy nad Wartą i Pilicą / przez Kraków Gliwice Wrocław / przez siedem gór i siedem rzek / i tak wędrując po matce ziemi […] / doszedłem do Gór Olbrzymich” — pisze Różewicz w Gawędzie o spóźnionej miłości, by w jednym z publicznych przemówień dodać, że chodzi o miłość „do Karkonoszy, do krajobrazów, do roślin”. Wśród późnych utworów autora Niepokoju grupa wierszy „karkonoskich” zajmuje miejsce szczególne, ujawnia się w nich bowiem — dotąd skrzętnie skrywana i nie przedostająca się do poezji — fascynacja „człowieka równiny” bujną górską przyrodą, wielością jej form, barw i kształtów.


niedziela, 9 października 2011

Tadeusz Różewicz kończy 90 lat


Koniec i dalej

Tadeuszowi Różewiczowi na dziewięćdziesięciolecie

byli szczęśliwi dawniejsi poeci

świat runął im na głowy
brodzili w gruzowisku
strząsali proch z butów
przecierali twarze
oczy

nie ma boga
mówili
bóg odszedł umarł człowiek

próbowali podnosić
gotyckie katedry
odbudowywać biblioteki
rekonstruować człowieka
w swoim wnętrzu

to się nie składa mówili
to się złożyć nie może

nie ma powrotu
tamto jest martwe
jesteśmy martwi

gliniane garnki miedziane groty
rozpadały się w rękach
ciała obracały się w pył

byli szczęśliwi dawniejsi poeci

to koniec
mogli powiedzieć

nie ma całości
wiecznie fragment
czarny piasek
na klepsydrach

byli szczęśliwi dawniejsi poeci
zobaczyli uwierzyli

nasze ręce
błądzą w pustce

niewidzialna
rana
goreje
w mroku

[pierwodruk: P. Dakowicz, Place zabaw ostatecznych, Sopot 2011]

środa, 5 października 2011

Teresa Rudowicz o "Placach zabaw ostatecznych"

 
Przedruk z Internetowej Gazety Kulturalnej "Salon Literacki"


Masz uszy? Słuchaj 


Place zabaw ostatecznych Przemysława Dakowicza to swoisty traktat filozoficzny, w którym misternie ułożone – niczym w bizantyjskich mozaikach – różne wierzenia, religie, kultury, zjawiska paranormalne i elementy popkultury dają niezwykle sugestywną, głęboką i mądrą opowieść. O życiu, śmierci, kondycji współczesnego człowieka, kosmicznym porządku, w który wpisane są nasze losy.  Motyw koła, boska wieczność jako okrąg o nieskończonym obwodzie.


Cokolwiek jest w jakiejkolwiek części czasu, współistnieje równocześnie z wiecznym, zdaje się powtarzać Dakowicz za świętym Tomaszem. Bliski poecie jest również Dante w swojej wędrówce po Raju:

Natura świata, która wielorakim
sferom ruch daje krążący dokoła
miejsca, co jedno spokoju jest znakiem,
tutaj początek jest i koniec koła:
to niebo w żadnym nie mieści się dalej (…)



Świat to przede wszystkim nasz prywatny mikrokosmos stwarzany wciąż od nowa z rzeczy ważnych takich jak klejenie latawca. Wszak na początku była listewka / długa prosta / lekka jak oddech [ecriture]. Ojciec – nauczyciel świata – rozwija linkę furkotała mu w rękach / wołaliśmy tato tato / zaciskaliśmy dłonie na jego dłoni [tamże], jeszcze nieświadomi przemijania, odejścia, utraty. Szybka zmiana masek w teatrum mundi i oto syn – dziś ojciec – stwarza  świat dla córki, nazywa, objaśnia domy, śnieg, samochody, ludzi. Już wie, że w każdej chwili kryje się wieczność i każda wieczność jest chwilą, a nasze tu i teraz zmienne jak rzeczywistość za szybą, na trzynastym piętrze wieżowca [patrzymy przez okno].


Homo viator – pchany wciąż do przodu – często balansuje na krawędzi, tańczy na linie. Jak w Poemacie echolalicznym. Idź. To niezwykły wiersz, inspirowany poezją Eliota, w którym  wykorzystuje Dakowicz symbol liny. Po niej, według Mahometan, w dniu Sądu Ostatecznego będzie musiał przejść każdy zmartwychwstały.

Motyw liny, mostu, spinającego ziemskie TU i pośmiertne TAM, pojawia się w wielu religiach, wierzeniach, kulturach. Idź –  to nakaz, wewnętrzny głos, imperatyw, siła, coś, co dokona się niezależnie od naszej woli. I choć nić wżyna się w podeszwę stopy, choć czasem tracimy równowagę, przejście jest koniecznością, jedyną drogą, wspólną wszystkim żyjącym.


Masz uszy / słuchaj – powtarza Dakowicz biblijną prawdę. Słuchaj – głosów nocy bębny dudnią i kwilą kościane piszczałki / śpiewa humus bulgoce guano / a tyś jest czółenko / osnowa / i wątek.


Poeta sprawnie żongluje motywami, buduje piętra znaczeń, świadomie łącząc kolejnymi mostami bardzo odległe lądy: głos wołającego, tańczącą Salome, opętaną Anneliese Michel i zahibernowane ciało Disneya. Masz uszy? Słuchaj – głos / jeszcze bełkoce / znika / pod powierzchnią // przyłóż dłoń do ucha// może / coś tam / usłyszysz. 


Owo JA, nasze własne, tak proste do znalezienia, że prawie niemożliwe. Czegokolwiek się nie chwycisz TU jesteś tylko raz. Wybieraj –  GPS -y, gabinety transgresji, selektywne kasowanie pamięci, uzdrawiające seanse, wróżki, karty tarota, magię, próby wychodzenia poza. Kimś innym, kimś innym  chciałbyś być, opuścić / to ciało, cielsko, duszę, duszyczkę, siedzieć na innych / kanapach, jeść nie tego schabowego z inną kapustą / na większym talerzu, patrzeć na inne krajobrazy (…) [Wyrzygnąć. Traktat o całości].


Możesz wspinać się po stopniach pokory, wędrować na swoją górę Karmel. Nie powiększaj ciemności, jest wystarczająco ciemna [tamże]powtarza Dakowicz za świętym Janem od Krzyża. Ciemność/noc –  kategoria teologiczna – wynik odniesienia naszego życia do Boga, jest jednocześnie kategorią psychologiczną, określającą uczuciową oschłość i duchową pustkę. Nie bez powodu mottem Traktatu o całości czyni poeta słowa Josepha Marii Verlinde’a: Odmienność boska zredukowana do minimum nie zagraża zanikającemu podmiotowi osobowemu. 


Ten belgijski duchowny katolicki przeszedł długą drogę, długą noc, poznał prawie wszystkie filozofie i religie wschodu zanim znalazł to, co cały czas było obok.


Przemysław Dakowicz bliski jest pierwotnemu chrześcijaństwu, regułom świętych Bernarda i Benedykta, naśladowaniu Chrystusa. Upodobnienie się do Jezusa cichego i pokornego serca, jest fundamentem duchowości chrześcijańskiej. Religia chrześcijańska, za którą opowiada się poeta, uległa zniekształceniu, zdeformowaniu, a może – jak chciał Nietzsche – Bóg umarł, a jego miejsce zajęły dyżurne bożki. Człowiek współczesny przestał odczuwać obecność Boga, przeniósł go w sferę abstrakcji, stworzył nowe wartości służące łatwemu, wygodnemu życiu, opartemu na przyjemnościach. Może i chciałby widzieć na własne oczy spotkać się z kimś na szczycie drabiny [tamże] Może i chciałby, ale zamknięty w cywilizacyjnej pułapce szuka po omacku, często chaotycznie, albo nie szuka wcale, a kolejni szaleńcy wykrzykują Gott ist tot. Jeśli porzuca się wiarę chrześcijańską – rzecze Nietzsche – to tym samym pozbawia się prawa do moralności chrześcijańskiej. Jeśli wyrywa się z niego [chrześcijaństwa] podstawowe pojęcie, wiarę w Boga, to tym samym rozbija się również całość: wówczas nie pozostaje już nic koniecznego. Nawet śmierć zdaje się nas nie dotyczyć. Gdzieś obok anonsów Kliniki Paznokcia / i Fryzjera Zwierząt Futerkowych [Bardzo dobra jest śmierć] pojawia się i takie: Na podstawie fotografii i daty urodzenia / przewiduję termin i szczegółowo charakteryzuję / okoliczności zgonu (…) [tamże] Przygotujmy się jakoś. Niech przyjdzie bez zaskoczenia. Dobra. Bardzo dobra jest śmierć, która stoi / za plecami, klepie cię po ramieniu / i za każdym razem zanim się obejrzysz / wkłada inną twarz [tamże].


Całe dzieje ludzkości są areną walk dobra i zła. Ujawnia się w nich rozdarcie pomiędzy civitas dei a civitas terrena. Spektakularne objawienia, kręgi w zbożu, efekty specjalne, cuda i nihil novi sub sole. Nie zmieniło niczego wskrzeszenie Łazarza wszyscy zostawili go w spokoju / jak gdyby dopiero po wskrzeszeniu umarł na dobre / zapadł się pod ziemię [Łazarz] A może jest tak jak chce Pelagiusz, może poczęci bez cnoty i bez występku żyjemy tylko tu i teraz. To zaś, czy wybierzemy cnotę czy występek zależy tylko od naszej decyzji i wysiłku. Może nasza natura nie jest skażona przez grzech pierworodny, a życie i męka Chrystusa nie były koniecznym aktem odkupienia.


Jakkolwiek jest, mamy jedną pewność. Wszyscy odpłyniemy na place zabaw ostatecznych. Wszyscy bez przygotowania i treningu przejdziemy po linie.

Teresa Rudowicz