piątek, 30 sierpnia 2013

Rymkiewicz na rydwanie (2)


[Druga część tekstu opublikowanego w najnowszym numerze "Toposu" (4/2013)]




Święty Jerzy a sprawa polska

                           

Dichtung und Wahrheit. Prawda i zmyślenie, które nierozdzielnie się ze sobą wiążą i tylko pozostając w owym paradoksalnym związku czynią możliwym widzenie, pozwalają w wydarzeniach minionych dostrzec ich właściwy sens. Niemiecki czasownik dichten nazywa wszak nie tylko czynność tworzenia, pisania wierszy, zmyślania — jego treść to także: „zagęszczać”, „ściskać”, „wiązać ze sobą”. W prozie Rymkiewicza dokumentalny przekaz, pełen luk i sprzeczności, jawi się właśnie jako struktura niekompletna, jako mapa pełna białych plam, które trzeba wypełnić, by skonfrontować przeszłość z teraźniejszością.

Stawiając rzecz w ten sposób, podejmując takie a nie inne decyzje twórcze, autor Samuela Zborowskiego czyni nas bezpośrednimi świadkami narodzin formy, którą najchętniej nazwałbym traktatem o pamięci. To dzieło rozpisane na odcinki (kolejne tomy tetralogii), niemające w polskiej kulturze odpowiednika, praca olbrzymia i wciąż nieukończona, work in progress, wizja rodząca się na naszych oczach („moja książka — o ta, którą właśnie tutaj piszę”), z którą obcujemy intymnie, dopuszczeni — to jedno ze złudzeń zaprojektowanych i wytworzonych przez poetę — do konfidencji i wspólnictwa.

Panie Profesorze Rymkiewicz, właśnie o to nas Pan pyta (czyż nie?): co macie (mamy) w głowach? co jest materią waszej (naszej) pamięci? jakim obrazom pozwalacie (pozwalamy) wsączać się w wasze (nasze) myśli? Postaram się na to pytanie odpowiedzieć po swojemu, choć przecież odpowiedź jest także — implicite — zawarta w Pańskich książkach.

Konstatacja ta nie będzie szczególnie oryginalna: nasza pamięć ma charakter wybiórczy, to, co ją zaludnia, dostało się tam rozmaitymi kanałami. Czasem decydował o tym przypadek, kiedy indziej był ktoś, kto usilnie dbał o to, by na ekranie naszego mózgu wyświetlały się określone treści. Nikt z nas nie jest w stanie objąć wyobraźnią całej danej nam przeszłości, dlatego tworzymy jej obraz z fragmentów, ścinków. One to, złożone w jakieś prowizoryczne „jedno”, stanowią fundament naszego orientowania się w świecie, decydują o tym, w jaką ziemię zapuszczamy korzenie, z kim współodczuwamy, a kto pozostaje dla nas obcy. Nasza pamięć, nasza świadomość to centon, zlepek obrazów i słów, intuicji i przekonań (próbowałem to pokazać na sposób poetycki w wierszu Centon z książeczki Teoria wiersza polskiego). W głowach większości z nas są one przemieszane w sposób najzupełniej fantastyczny, tworząc całość przypominającą ekstrawaganckie instalacje współczesnych artystów, wielkie kopce śmieci, z których — kiedy nasze oczy lub uszy nie mogą poradzić sobie z materią świata i muszą ją do czegoś odnieść, z czymś porównać, by zrozumieć, by dać sobie radę — wyławiamy naprędce jakiś stary czerep, znoszony but, wygniecioną plastikową butelkę. Większości z nas to wystarcza, większość, przyjrzawszy się czerepowi lub butelce, oddycha z ulgą i wraca do przerwanych czynności. Ale niektórzy patrzą w czerep, przełykają ślinę i mówią: nie pasuje. Rzeczywistość widzialna nie pasuje do czerepu, czerep do rzeczywistości. To nie jest właściwe wytłumaczenie — mówi niektórym ich mózg. Niekiedy żaden z elementów śmietniska wewnątrz głowy nie tłumaczy tego, co znajduje się w przestrzeni zewnętrznej, a wtedy człowiek dociekliwy zaczyna szukać rozwiązania poza sobą. Reytan i wcześniejsze części „tetralogii polskiej” to odpowiedź podsuwana nam, kiedy nie wiemy, co myśleć o własnej historii, o własnym, polskim miejscu w świecie. A często nie wiemy.

Kiedy komuniści rządzili w Polsce, robili wszystko, byśmy część naszej tradycji usunęli na zawsze, uznali ją za niepotrzebną i obciążającą. Polskę położono na stole operacyjnym i otwarto jej głowę, by wyciąć z niej to, co do komunistycznej koncepcji dziejów nie przystawało, co kłóciło się z wizją internacjonalistycznego pochodu „klasy przodującej”. Nie muszę o tym wszystkim mówić, są to rzeczy znane: podmiana elit, dekonstrukcja pamięci, wytworzenie nowych mechanizmów myślenia i rozumienia świata. W ramach tej skomplikowanej operacji, przeprowadzonej z sukcesem, choć nie całkowitym, usiłowano wyrugować m.in. tradycję romantyczną, z właściwym jej patriotyzmem insurekcyjnym, z postrzeganiem wspólnoty narodowej jako wartości nadrzędnej, z przywiązaniem do przeszłości (kult przodków) i chrześcijańskich korzeni kultury europejskiej. Komuniści zdawali sobie sprawę z konieczności takiego doboru elementów konstytuujących wspólnotę, by przeciętny Polak nie dostrzegł zmiany, lecz mimo to mógł stać się człowiekiem nowym, wyzbytym pewnych istotnych cech.

Komuniści zaprogramowali zbiorową amnezję — coś wycięli, coś dokleili, zmienili kontekst, dopisali ciąg dalszy, po czym przez czterdzieści pięć lat wtłaczali tę nową układankę, ten centon, w głowy kolejnych pokoleń. Operacja nie miała charakteru jedynie semantycznego — wycinanie i doklejanie odbywało się także na żywym materiale ludzkim. Ciała tych, którzy dysponowali całkiem inną, niekomunistyczną pamięcią, zaludniły ziemię. Ci, którzy pozostali przy życiu, nierzadko spychali swoje wspomnienia głęboko w podświadomość, by funkcjonować w owym nowym wspaniałym świecie jako widma dawnych ludzi, jako umarli za życia. Niektórzy z nich odżyli na chwilę po Sierpniu. W epoce pookrągłostołowej opowiedzieli swoje historie. Domagali się powrotu prawdy i mieli nadzieję na trwałą zmianę. Ale była to nadzieja płonna, zabrakło bowiem (ktoś zadbał, by zabrakło) woli politycznej, by usunąć wraz z korzeniami kłamstwo krzewiące się przez czterdzieści pięć lat. Zamiast tego zaproponowano Polakom jakąś dziwaczną, wewnętrznie sprzeczną, ufundowaną na aporii mieszankę dwóch wizji świata i dwóch systemów wartości. Pamięci sprzed komunizmu pozwolono się odradzać, ale tylko wśród chaszczy PRL-u. W ten sposób powstała plątanina pojęć, w której przeciętny człowiek — nieczytający książek historycznych, całą swoją wiedzę czerpiący z kolorowych tygodników i wiadomości telewizyjnych — gubi się bezpowrotnie, a wywołany do odpowiedzi, poproszony o jednoznaczną deklarację ideową, wpada w popłoch i krzyczy: „oni wszyscy są warci siebie, oni wszyscy kłamią”. Śmietnisko w jego głowie, śmietnisko przez kogoś zaprojektowane i urządzone, uzasadnia i uprawomocnia ten bezrozumny okrzyk.

Gdy w ostatnich tygodniach byłem w Wilnie, mieszkałem przy Tilto, u polskiej rodziny podnajmującej pokoje turystom. Tilto to mała uliczka w bezpośrednim sąsiedztwie wileńskiej archikatedry, w której spoczywają szczątki św. Kazimierza. Nie chcę tu jednak mówić o św. Kazimierzu, ale o stojącym właśnie przy Tilto kościele św. Jerzego. Obok tej świątyni przechodziłem każdego dnia, próbowałem nawet dostać się do środka, ale brama okazała się zamknięta na głucho. Pierwszy budynek sakralny wzniesiono w tym miejscu na początku wieku XVI, kolejny, ten, który stoi do dziś, zbudowano w połowie osiemnastego stulecia, jeszcze przed objęciem polskiego tronu przez Stanisława Augusta Poniatowskiego, kilkanaście lat przed konfederacją barską. W kościele jest podobno wiele cennych zabytków malarstwa, ale moją szczególną uwagę wzbudziła informacja, że ambona u św. Jerzego ma kształt rycerskiego rydwanu.

Wyobrażam sobie, widzę — patrzcie! patrzcie! — jak owa ambona wyjeżdża ze świątyni. Ciągnie ją biały rumak, rumak o imieniu Pamięć. Na ambonie, w rydwanie pamięci, stłoczeni wszyscy karmelici trzewiczkowi, ci sami, którzy przebywali w przykościelnym klasztorze w kwietniu roku 1773 (wtedy właśnie w Warszawie Reytan próbował powstrzymać zatwierdzenie rozbioru Rzeczypospolitej przez sejm Ponińskiego). Rumak bojowy o imieniu Pamięć mknie przez ulice Wilna i mknie przez ulice Warszawy (jest jednocześnie tu i tu), a karmelici, przegnani z kościoła św. Jerzego pod koniec XVIII stulecia, prosto z rydwanu wygłaszają kazanie o mechanizmach zbiorowego pamiętania i zapominania. Każdy z nich trzyma w ręku foliał lub wolumin, w każdym razie jakąś starą księgę (niektóre z tych ksiąg rozsypują się im w rękach, wtedy z dna rydwanu wyławiają następną).

Dlaczego księgi i dlaczego rydwan pamięci? W roku 1944 na terenie kościoła św. Jerzego urządzono magazyn biblioteczny, zwożono tu podobno księgozbiory ze szlacheckich dworków. Mówi się, że w świątyni stoją ogromne, wysokie na wiele metrów stosy książek, bezcennych świadectw przeszłości, spisywanych przez wieki przez polską szlachtę. Do zbiorów tych nie ma dziś dostępu. Moja koleżanka z Uniwersytetu Łódzkiego, pisząca pracę o dziewiętnastowiecznej literaturze kobiecej, dowiadywała się, czy jest jakaś możliwość wejścia do magazynu. Możliwości nie ma. Księgi, książki, woluminy i foliały, dzienniki i pamiętniki, wspomnienia i rejestry spoczywają wśród kurzu, przez okna świątyni wpada promień słoneczny i oświetla pająka spuszczającego się z sufitu na pokrytą pyłem okładkę z wyprawionej cielęcej skóry, której barwa jest nieokreślona — jak nasza współczesna polska tożsamość.

Od dwóch stuleci z okładem niektórzy z nas, z tej zbiorowości, której usiłowano odebrać przeszłość, włamują się do takich kościołów zamienionych na składy książek, na magazyny dokumentów (a w nieodległej epoce także na muzea ateizmu) i coś stamtąd po cichu wynoszą. Jednym z nich, jednym z takich najbardziej upartych włamywaczy, jest w ostatnich latach autor Reytana. Widzę Pana, Panie Profesorze Rymkiewicz, w tym rydwanie, na tej ambonie, między zakonnikami (na tle habitów świeci Pańska szara marynarka w pepitkę). Pod pachą dzierży pan zwój rękopisów, w drugiej ręce ma Pan karmelitański trzewiczek, którym tłucze Pan w rzeźbione drewno ambony, w burtę rydwanu. Krzyczy Pan, a ja — choć ucho natężam ciekawie — muszę dorozumiewać, bo coś (ktoś) wytrwale zagłusza to jedno jedyne słowo. Coś jakby: „pamięć"...






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz