wtorek, 25 listopada 2014

Od grobu do grobu. O "Krzyku sowy" Feliksa Netza (1)


[pierwsza część szkicu opublikowanego na łamach najnowszego numeru dwumiesięcznika literackiego "Topos"]
 
 
Kiedy po dokonaniu mordu na królu Duncanie Makbet donosi swojej żonie, że krwawe dzieło zostało spełnione, pyta ją także o to, czy do jej uszu dotarł jakikolwiek dźwięk mogący przedwcześnie ujawnić zbrodnię. Lady Makbet odpowiada następującymi słowami: „I heard the owl scream and the crickets cry”. Tłumacze oddają tę kwestię na różne sposoby. U Barańczaka brzmi ona następująco: „Tylko sowę i świerszcze”, u Leona Ulricha: „Hukania sowy i świerszczów ćwierkanie”, u Józefa Paszkowskiego: „Słyszałam sowy krzyk i poświerk świerszcza”. Ostatnia z cytowanych polskich wersji jest chyba najbliższa oryginału (próbuje oddać nawet Szekspirowską aliterację: „crickets cry” ‒ „poświerk świerszcza”), właśnie ją wybrałby zapewne poeta Feliks Netz, który swój najnowszy zbiór wierszy opatrzył tytułem Krzyk sowy.
Próbny wydruk książki (ukaże się ona w Bibliotece „Toposu” w grudniu 2014) czytałem z wciąż wzrastającym podziwem dla poetyckiej maestrii autora, dla jego umiejętności przekładania głębokiej refleksji historiozoficznej na język wiersza. Jest bowiem Krzyk sowy tomem wyjątkowym, stanowiącym kolejne potwierdzenie słuszności tezy o odradzaniu się w literaturze polskiej tego nurtu refleksji, który przez dwa stulecia był traktowany jako sygnatura naszej historyczno-kulturowej odmienności. Może zresztą wyraziłem się nieprecyzyjnie: odmienna jest wszak przede wszystkim nasza świadomość, wcześniej i trafniej diagnozująca dziejowe zagrożenia, wyczulona na wszelkie ograniczenia wolności, na bezprawne ingerencje w polityczny kształt tej części Starego Kontynentu, w której przyszło nam żyć, przywołująca obrazy przeszłości i zmuszająca teraźniejszość, by przejrzała się (i rozpoznała) w nich jak w zwierciadle.
Netz opowiada nam nas samych, opowiada na wiele sposobów, przemawiając różnymi językami, przekładając polską przeszłość i teraźniejszość na obrazy zrozumiałe pod każdą szerokością geograficzną (nie uroniwszy przy tym nic ze specyficznego trybu doświadczania historii przez mieszkańca Europy Środkowej). Właśnie po to ‒ by czytelnik zdał sobie sprawę, że rytmem wydarzeń dziejowych od zawsze rządzą te same mechanizmy (ambicja, zdrada, zbrodnia) ‒ wprowadzony zostaje kontekst szekspirowski. Aktorzy wielkiego spektaklu historii odgrywają swoje role wedle prawideł z bezlitosną trafnością i wyrazistością uchwyconych przez geniusza ze Stratfordu. Historia nie umarła ‒ przestrzegają wiersze Netza ‒ przeciwnie, na naszych oczach rozgrywała i rozgrywa jedną ze swoich najbardziej skomplikowanych partii.
Unde motus?, skąd ruch? ‒ pyta sowa w tytułowym wierszu tomu i jest to pytanie zarówno o obecność zła w dziejach ludzkości, jak i o tajemniczą zasadę stojącą u podstaw tożsamości jednostek i wspólnot, o nieznane źródło wewnętrznej siły, która każe stawać ‒ wbrew prawom logiki ‒ po stronie prawdy, nawet wtedy, gdy za wierność i niezłomność zapłacić trzeba najwyższą cenę:
 
[…] mam zawroty głowy, bito mnie,
kantem dłoni, pięścią, nie widziałem tego, bo
najpierw wykłuto mi oczy, ostrym końcem sztyletu,
to ostatnie, co widziałam w życiu: ostry koniec
sztyletu, potem przeszłam do świata rzeczy
niewidzialnych --- chcą ze mnie wydobyć to,
co wiem, i to im powiem, może jutro, może
pojutrze, muszę się zastanowić, czy chcę umrzeć
jutro, czy żyć dzień dłużej, bo, to pewne, zabiją
mnie, gdy im powiem: krzyknęłam, bo ujrzałam
zbrodnię, zabójstwo, mord nieludzki, choć możliwy
tylko wśród ludzi, powiem: mój krzyk, panie,
rozdarł sukno nocy, tę zasłonę, którą świerszcze,
w twojej mowie: crickets, utkały z żałobnej
cykady na przesłonięcie tego, coś uczynił.


Zapasy z tożsamością

Co sprawia, że identyfikujemy się ze zbiorowością, że jesteśmy gotowi dzielić jej los? Jak to się dzieje, że jedni przyjmują tę ponadindywidualną więź jako dar, inni zaś traktują niczym najbardziej nienawistne jarzmo, które przy byle okazji gotowi są zrzucić z własnych barków? Poeta nie odpowiada wprost. Odpowiedź ukryta została w strukturze poszczególnych utworów, a także w semantycznych napięciach pomiędzy wierszami. Dałoby się ją, jak sądzę, sprowadzić do jednego słowa, które precyzyjnie nazywa i wskazuje to, co najważniejsze. Owo słowo brzmi: wybór. Wszyscy (każdy i każda z nas z osobna) zostajemy postawieni przed wyborem; w jakiejś chwili kluczowej, której znaczenie nie zawsze w porę rozpoznajemy, opowiadamy się za lub przeciw. Niekiedy o los decyduje za nas, a wtedy jesteśmy niesieni na fali zbiorowych przeznaczeń.
Książkę Krzyk sowy otwiera znakomity wiersz o Władysławie Chodasiewiczu, rosyjskim poecie polskiego pochodzenia (jego dziadek był uczestnikiem powstania listopadowego). Netz pisze tu alternatywną biografię. Każe Chodasiewiczowi w trakcie jego ucieczki z bolszewickiej Rosji zatrzymać się w Polsce i podzielić los innego polskiego twórcy, Władysława Sebyły, zamordowanego w Katyniu. W wierszu przemawia sam Chodasiewicz:

miewałem i takie sny: uciekając z Rosji
Sowieckiej, nie Zachód wybieram, lecz Polskę:
Rzeczpospolita obejmuje mnie mocno,
aż pękają mi trzy żebra, przygryzam wargi,
całuje mnie namiętnie spijając z nich krew,
przygarnia mnie jak swojego, ale i jak obcego,
jak syna, ale jakby z nieprawego łoża,
niepewna, czy czyni roztropnie; paszport
oblewamy bez opamiętania ( Skamander
w komplecie), wszyscy mówią doskonale
po rosyjsku! Jakbym siedział w Domu Pisarza
w Moskwie, cały Skamander jakby chciał
mi osłodzić wygnanie, choć mnie nikt
nie wygnał, w kółko po rosyjsku, jakby chciał
pomóc moim wargom, z których polskie słowa
schodzą niepewnym krokiem, jakbym ja, duży
chłop stąpał po pierwszym cienkim lodzie jeziora
Ładoga; już mi się śni po polsku, ale piszę
po rosyjsku dla „Wiadomości Literackich”,
tłumaczy mnie Broniewski, Redaktor ukrywa
ten fakt, jakbym z Rosji Sowieckiej przywiózł
syberyjski syfilis; co będzie dalej, nie wiem,
co będzie ze mną, tego to dopiero nie wiem,
a nie jestem pewien czy Polska jest moją
ojczyzną, a może to Polska nie jest pewna,
czy jest moją ojczyzną; to się niebawem
wyjaśni, bo oto znów objęła mnie mocno,
i znowu złamała mi te same trzy żebra,
i owinęła mnie w powszechną mobilizację jak
w śmiertelny całun. Strzał w tył głowy
w smoleńskim lesie (stąd była moja ruska
niania, moja rosyjska mowa to jej ojczysta
mowa), możliwe, że padając twarzą w otchłań
krzyknąłem: Boże!, możliwe, że: Gospodi!
A ta czaszka, którą niemiecki lekarz trzyma
w rękach i wsuwa w otwór w potylicy
ołówek na głębokość pięciu centymetrów,
to jest moja czaszka, jest, skoro mogłaby być […]

(Chodasiewicz)

Wybór tożsamościowy został tu przedstawiony jako wybór historycznego i osobistego losu, bo, sugeruje Feliks Netz, właśnie w procesie dziejowym jednostka rozpoznaje się i określa wobec świata i innych ludzi. Decyzja o zmianie narodowej, politycznej i kulturowej przynależności wiąże się z wyborem języka, warunkującego sposób postrzegania rzeczywistości, kreowania znaczeń i definiowania wartości. W wyimaginowanym monologu Chodasiewicza powtarzają się co prawda stwierdzenia „nie wiem”, „nie jestem pewien”, ale zostały one wprowadzone nie po to, by podkreślać brak definitywności wyboru dokonanego przez bohatera, lecz by uwypuklić okrucieństwo dwudziestowiecznych systemów totalitarnych, traktującej przynależność narodową jako kryterium decydujące o życiu lub śmierci człowieka, jakby był on jedynie nic nieznaczącą cyfrą w rejestrze wojennych zysków i strat.
Proces utożsamiania się z określoną zbiorowością rozpoczyna się w chwili, gdy człowiek zostaje osadzony w pewnej rzeczywistości językowej i kulturowej, którą skłonny jest oceniać jako naturalną, pierwotną, dającą bepieczeństwo. W przypadku większości z nas następuje to automatycznie ‒ nie znane są nam rozterki dzieci z małżeństw mieszanych. Tymczasem Netza interesują właśnie sytuacje graniczne. Jest to widoczne szczególnie w grupie utworów autobiograficznych, w których mówi się o wyborze między językiem (i kulturą) polską i niemiecką (Ojciec, Dwie śmierci)1.
Refleksja poety obejmuje jednak znacznie większy zakres zagadnień ‒ wiersze z Krzyku sowy raz po raz obnażają ideologiczny wymiar języka, pytają o granice posługiwania się nim dla celów inżynierii społecznej i politycznej. W utworze Eugeniusz Bodo śpiewa po rosyjsku ukazana została, na przykład, sytuacja planowej podmiany znaczeń w popularnej międzywojennej piosence ‒ Tylko we Lwowie. W roku 1941 jedna z największych gwiazd II RP nagrała jej rosyjską wersję z towarzyszeniem orkiestry Henryka Warsa. Nowy tekst miał służyć celom propagandowym; przedstawiał Lwów jako miasto sowieckie, przechodzące „kapitalnyj riemont”. „To zawsze zaczyna się od drobnej chirurgii, / coś jak wycięcie kurzajki, nie boli i śladu / nie będzie, ale zamysł jest niegłupi i dalekosiężny” ‒ pisze Netz i poddaje ową „drobną chirurgię” (chirurgię w zakresie semantyki) wielowymiarowemu opisowi, by na koniec uznać jej ograniczoną, mimo wszystko, skuteczność: „następny krok / to prosty wybór: sowiecki paszport albo Workuta, / a jednak większość wybrała Workutę”.

Lustro historii

Na pytanie Wojciecha Kassa, czy ma poczucie, że pisze „o historii”, Feliks Netz odpowiada: „Broń Boże! To historia, czyli jakieś ciężkie, granitowe bloki zdarzeń, spadają na mnie, czyli w moją prozę, w moje wiersze”. Następnie cytuje zdanie z Diltheya, które umieścił na wstępie nowego tomu swoich wierszy: „Tylko historia może powiedzieć człowiekowi, kim jest”.
Krzyk sowy to książka, w której przedmiotem namysłu, analizy i opisu uczyniono nie tyle mechanizmy historii, co człowieka umieszczonego we wnętrzu dziejów (niczym Jonasz w brzuchu wielkiej ryby). „Kim jestem w historii?” ‒ zapytuje Netz samego siebie, a następnie tę samą kwestię zadaje nam, czytelnikom: „Kim jesteście? Co uczynił z wami XX wiek? Jak odnaleźliście się w nowej rzeczywistości po komunizmie? Czy sprostaliście jej? Jesteście jej uczestnikami, czy też biernie się przyglądacie, oddawszy własne sprawy w ręce tych, którzy »wiedzą lepiej«?”. Mówiąc inaczej, poeta wznosi przed nami wielkie lustro, w którym możemy się przejrzeć ‒ jako zbiorowość i jako jednostki. Po co w nie spoglądać? By wiedzieć. Bo ten, kto pozbawiony jest wiedzy o sobie samym, nie potrafi odnaleźć się w świecie, pozwala się unosić przypadkowym prądom, daje posłuch fałszywym prorokom lub specjalistom od public relations. A wtedy inaczej postrzega rzeczywistość, łatwo ulega manipulacji, czyni rzeczy, które w niego samego uderzają. „Gnothi seauton ‒ mówi poeta Feliks Netz ‒ poznaj samego siebie”. Albo jeszcze precyzyjniej: „Poznajmy samych siebie”. My, wspólnota historycznego doświadczenia. Ci, którzy tutaj, w centrum Europy żyjemy, wciąż żyjemy.
Przez dziesięciolecia milczeliśmy o własnej historii ‒ kneblowani przez cenzurę, pozostawialiśmy nieopowiedzianymi nasze indywidualne losy i dzieje wspólnoty. Po roku 1989 możliwość mówienia o przeszłości została nam przywrócona, ale nie korzystaliśmy z niej należycie; daliśmy sobie wmówić, że najważniejsze, byśmy dziarsko i ochoczo kroczyli w świetlaną przyszłość, w epokę szczęśliwości ‒ bez wojen, konfliktów, biedy i braku szans. W rozmowie z Kassem autor Dysharmoniae cælestis poddaje krytycznemu oglądowi i dekonstrukcji swoje niedawne marzenie o „polskiej Szwajcarii”, przedstawia pierwsze dekady „wolności” (z Andrzejem Szczypiorskim w roli głównego autorytetu moralnego) jako czas zwichniętych hierarchii i aksjologicznych nieoczywistości. Krzyk sowy powinien być traktowany ‒ tak sądzę ‒ jako książka rozrachunkowa, jako próba zmierzenia się z przeszłością najnowszą, dobrze osadzoną w pamięci, a za jej pośrednictwem także z wydarzeniami odległymi, na wpół zapomnianymi, wypartymi ze zbiorowej świadomości.
Jak się przywraca pamięć zbiorowości? Opowiadając. Netz bierze na siebie rolę aojda, śpiewaka prezentującego słuchaczom opowieść o ich własnych korzeniach, o czynach przodków, o tym, kim byli niegdyś, skąd wychodzą. Pokazuje drogę, jaką przeszliśmy przez długie dziesięciolecia politycznej opresji, by na koniec zmusić nas do refleksji nad naszym obecnym położeniem. „Pokażcie mi wasze mity założycielskie ‒ woła ‒ a powiem wam, kim jesteście, kim będziecie”. A zatem: narracja. Mozolne zbieranie śladów tego, co minione. Opowiadanie, które posiada co najmniej dwa plany: zbiorowy i jednostkowy. Plan pierwszy to dzieje Polski i Polaków w XX wieku, ze szczególnym uwzględnieniem punktu węzłowego, czyli niemiecko-rosyjskiej agresji w roku 1939. Plan drugi obejmuje prywatne losy autora i jego bliskich, jest relacją z wydarzeń, w których uczestniczyli, a także sprawozdaniem ze żmudnego procesu dochodzenia przez twórcę do prawdy o sobie samym, o własnym zakorzenieniu w świecie, o umieszczeniu pośród ludzi i spraw mających wpływ na kształtowanie się jednostkowej tożsamości.
Kiedy mówię „narracja”, nie twierdzę bynajmniej, że Krzyk sowy należy zaliczać do dzieł epickich. Opowiadanie stanowi tu, co prawda, jeden z najistotniejszych komponentów artystycznej całości, wszakże nie jedyny. O poetyckich walorach nowych wierszy Netza napiszę nieco później ‒ teraz chciałbym się przyjrzeć sposobowi, w jaki poeta-opowiadacz dobiera elementy autorskiej wizji historii.

Wielkie opowiadanie

Zasada naczelna, którą autor Ćwiczeń z wygnania ‒ jako człowiek filmu ‒ zna doskonale, uczy: jeśli chcesz pokazać losy zbiorowości, opisz poszczególne indywidua, wciągnięte w tryby historii. Wyszukaj przypadki reprezentatywne a wyraziste. Wyzyskaj zbliżenie, powiększenie. Ukaż tak dobrany szczegół, by otwierał on widza, odbiorcę, czytelnika na panoramę. Zawrzyj makrokosmos w mikrokosmosie.
Występuje więc w Netzowej opowieści kilku protagonistów, bohaterów ‒ zauważmy od razu ‒ o pozornie niewielkim potencjalne bohaterskości. Jest Władysław Chodasiewicz, rosyjski poeta, potomek polskiego powstańca, uciekinier z kraju ogarniętego bolszewicką rewolucją. Jest Eugeniusz Bodo, czyli Bogdan Eugène Junod, pół-Polak, pół-Szwajcar, powrześniowy rozbitek, uchodźca z polskiej (zajętej przez Niemców) Warszawy do polskiego (ogarniętego przez bolszewię) Lwowa, śpiewający po rosyjsku polskie piosenki, uznany za szpiega i zamęczony w jednym z łagrów Północy. Jest Tadeusz Dołęga-Mostowicz, uczestnik wojny polsko-bolszewickiej, autor międzywojennych bestsellerów, współpracujący z Hollywood, we wrześniu 1939 roku zastrzelony nieopodal polsko-rumuńskiego przejścia granicznego w Kutach. Są bohaterowie propagandowej powieści Popiół i diament Jerzego Andrzejewskiego, zamiast zniczy na pamiątkę poległych towarzyszy broni palący wódkę w kieliszkach. Netz pokazuje nam ich wszystkich w chwili przedśmiertnej, na tle rozpadającego się świata, w scenerii apokaliptycznej lub apokaliptyczno-groteskowej (jak w wierszu Śmierć w Kutach), jakby chciał powiedzieć: „Tak kończyliśmy. Tu była linia, po której przejściu staliśmy się innymi ludźmi”.
Nieco na uboczu w stosunku do postaci historycznych lub wykreowanych przez kulturę, w istocie zaś w samym centrum narracji autora Krzyku sowy, sytuują się bohaterowie historii osobistej, począwszy od osób najbliższych twórcy, czyli rodziców, rodzeństwa i innych krewnych (cioteczna babcia z wiersza Initium Silesiae), skończywszy na epizodycznych postaciach zaludniających pamięć młodzieńca dorastającego w Lubaniu i mężczyzny, który w roku 1955 z Lubania wyjechał do Katowic. Netz wybiera i poddaje poetyckiej obróbce te fakty z własnego życia, które uznaje za węzłowe, oraz te, które nabierają znaczenia poprzez swój związek z porządkiem historycznym.
O bliskich mówi się tu nie po to, by skonstruować sentymentalny obraz, by wyartykułować nostalgię za czasem minionym (choć owe uczuciowe wątki są przecież obecne w wierszach z Krzyku sowy), lecz po to, aby możliwie precyzyjnie zaprezentować skomplikowany rodowód poety, podkreślić dramatyzm wyboru, jakiego dokonuje bohater tych utworów, utożsamiany przez nas z autorem. Chodzi o wybór przynależności narodowej, o opowiedzenie się po stronie matki, nie po stronie ojca, a zatem także o świadome odrzucenie części tradycji rodzinnych. Młodzieńcza decyzja pociąga za sobą dalekosiężne skutki, oznacza bowiem również uprzywilejowanie określonej spuścizny kulturowej, osadzenie i zakorzenienie w polskiej rzeczywistości historyczno-politycznej.
Sekwencję utworów „rodowodowych” otwiera wiersz Fotografia rodzinna, zbudowany według, zdawałoby się, prostego i mało oryginalnego wzorca strukturalnego (w jaki sposób Netz niweluje kompozycyjną i semantyczną przewidywalność tekstu, pokażę nieco później). Podstawą jest tu opis zdjęcia odnalezionego przypadkiem wśród pamiątek po przodkach, a przedmiotem opowiadania losy rodziny w latach 30. ubiegłego wieku. Kolejny z wierszy nosi tytuł Ojciec i można by go nazwać mini-traktatem o tożsamości i dojrzałości, jego przedmiotem jest bowiem swoisty agon między ojcem a synem, w którym ten ostatni artykułuje potrzebę dystansu wobec ojcowskiego świata, by ostatecznie wybrać własną drogę rozwoju, sprzeczną z oczekiwaniami przodka. Utwór zamyka pytanie:

[…] czy to w tej chwili ktoś
wszedł między nas i odsunął od siebie
na odległość wyciągniętych rąk w lewo
i w prawo, jakbyśmy stanęli na dwóch

brzegach Renu, toczącego swoje wody
ciężkie jak krew starej Germanii, pod
kamienną Lorelei, która mierzy i waży, czyja
łódź ma się rozbić ‒ mojego ojca czy moja.

Ta quasi-elegijna tonacja kontynuowana jest w kolejnym wierszu, gdzie wspomnienie ostatnich chwil życia rodziców wywołuje myśl o własnej śmierci („w holu mojego domu […] wiszą / dwie kosy, czasem słyszę jak w nocy jedno / ostrze lekko uderzy o drugie, / jakby mówiły: nie śpij nazbyt spokojnie, / jesteśmy, / czuwamy”). Koniec jest tu nierozerwalnie związany z początkiem, jak w słynnej formule z Eliotowskiego poematu Burnt Norton ‒ bo Dwie śmierci, będąc poetyckim wspomnieniem ojca i matki, są także kolejną próbą określenia własnego rodowodu, w której do głosu dochodzi bolesna świadomość umieszczenia „pomiędzy” (narodzinami a śmiercią, ojcem a matką, „polskością” a „niemieckością”).
Napisałem wcześniej, że Netzowa opowieść rozgrywa się na dwóch planach ‒ pierwszym, historycznym i drugiem, prywatnym; że snute są tu dwie narracje. Widzę jednak, iż ta początkowa formuła interpretacyjna nie jest wystarczająco pojemna. Autor Krzyku sowy szuka bowiem sposobu, by dzieje własnego życia i dzieje wspólnoty, z którą się identyfikuje, ujrzeć w szerszej perspektywie. Nie chodzi więc jedynie o to, by minione przywołać, utrwalić i zatrzymać w pamięci. To tylko etap wstępny, warunek sine qua non pracy prawdziwie istotnej. Znacznie ważniejsza jest tu historyczno-egzystencjalna hermeneutyka, czyli wysiłek zmierzający do głębinowej interpretacji zapamiętanych faktów, do wskazania i opisania związków między wydarzeniami, do odnalezienia zasady porządkującej.
W wierszach tych trwa więc nieustający ruch myśli, a fakty, miejsca i ludzie ‒ wszystko to zostaje rzucone na szerokie tło kulturowe, zestawione z obrazami z literatury, sztuki, filmu, uwznioślone poprzez odniesienie do porządku religii i wiary. Zgodnie z autorską wizją uciekinierzy z dawnych ziem II Rzeczypospolitej, którzy osiedli w Lubaniu i nad rzeką Kwisą spędzają wolny czas, przemieniają się w izraelskich wygnańców płaczących na brzegach rzek Babilonu (Niewłączone do Księgi Psalmów). Krystian Niewczas (cóż za piękne, norwidowskie, „imię mówiące” ‒ wszak w świecie zdominowanym przez totalitarne potęgi każdy chrześcijanin musi się jawić jako herold innego, minionego, zamierzchłego porządku!), więzień łagru katowany przez jednego z sowieckich oprawców, nabiera cech Chrystusowych właśnie, jego męka upodabnia się do męki Golgoty, a znęcający się nad nim strażnik do rzymskiego żołdaka (Droga krzyżowa).
Niekiedy postaci z wierszy Netza bywają zestawiane z bohaterami literackimi. Taka kulturowa sygnatura pomaga pojąć porządek świata, odnieść niezrozumiałe do zrozumiałego, oświetlić to, co ciemne i trudne do ogarnięcia. Owo żonglowanie odniesieniami nie oznacza mnożenia efektów, jałowego epatowania erudycją ‒ ma raczej prowadzić refleksję odbiorcy ku odczytaniu znaków ukrytych w tym, co skłonny był uważać za przerażająco zwyczajne, codzienne, szare i niegodne uwagi. My, zwykli ludzie ‒ dowodzi poeta ‒ my i nasi przodkowie, przeganiani z miejsca na miejsce, poszukujący spokoju w świecie ogarniętym szaleństwem wojny, mordowani w Katyniu, męczeni w obozach zagłady, poddani totalitarnej opresji, my wszyscy jesteśmy postaciami z tragedii Szekspira, z nowel Puszkina, z wierszy Rilkego.
Jeśli myślę o epickości utworów zebranych w książce Krzyk sowy, to słowo „epickość” rozumiem jako synonim polifoniczności, jako imię takiej praktyki pisarskiej, u której początków leży pragnienie „objęcia świata”, sporządzenia pełnego rejestru, stworzenia opisu totalnego. Podobny zamysł towarzyszył przed wiekami twórcom eposu. I w pewnym sensie nowy tom Feliksa Netza jest próbą epopei, epopei niemożliwej, więc rozbitej na fragmenty, ułamki i urywki. Z tych fragmentów musimy wywieść obraz nas samych, obraz wspólnoty zgruchotanej, z trudem wydobywającej się z tożsamościowego kryzysu, znajdującej się w momencie kluczowym dla jej dalszych losów.


CIĄG DALSZY ==> KLIKNIJ I CZYTAJ

---------------------------------
1Sam Feliks Netz pochodzi z rodziny dwujęzycznej ‒ jego matka była Polką, ojciec zaś Niemcem. W rozmowie z Wojciechem Kassem (publikowanej w tym numerze „Toposu”) poeta mówi: „przy jeszcze jednym obrocie losu mojej rodziny mógłbym zostać Niemcem. Nie: być, ale właśnie: zostać. Polskość została mi dana w połowie, przez matkę, i z tej połowy postanowiłem uczynić całość. […] Musiałem w sobie, w swoim ciele, w swojej duszy zbudować Polskę jak katedrę. Czy musiałem? Chciałem. Takie postawiłem zadanie sobie, całemu mojemu życiu. Całości pewnie nie zbudowałem, bo to chyba było niemożliwe, ale to, co zostało z tego, co dał mi ojciec niemieckim, bez polskich pierwiastków, rodowodem, wytworzyło we mnie pewną ostrożność w demonstrowaniu własnej polskości. […] Natomiast ja, tę kulę, która została wystrzelona w potylicę Władysława Sebyły, noszę w mojej głowie. To jest moja Polska, to jest mój naród”.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz