wtorek, 25 maja 2021

Na Wysoczynie [część pierwsza]: Světlá nad Sázavou, Lipnice nad Sázavou, Dolní Město

 

[pierwodruk: "Topos" 2020, nr 3]

 

 

A potem wsiadłem w pociąg i z Nymburka pojechałem do Světlej nad Sazawą.

 

U Haška w Lipnicy

Już kilka dni wcześniej Miloš Doležal uświadomił mi, że przyjeżdżam niemal dokładnie w 99. rocznicę przybycia na Wysoczynę Jaroslava Haška, który w Lipnicy nad Sazawą układał drugą część Przygód dobrego wojaka Szwejka i tutaj, nie ukończywszy czterdziestu lat (ani powieściowego dzieła swego życia), wyzionął ducha. Obejrzana w internecie fotografia z pamiątkową tablicą, wmurowaną przez potomnych w boczną ścianę dworca kolejowego w Světlej, stanowiła dla mnie jedyny punkt orientacyjny. O Světlej nic więcej nie wiedziałem – była czymś niemal niematerialnym, białą plamą czekającą na wypełnienie.

 


Hašek miał tu przyjechać w walonkach, które służyły mu jako domowe bambosze. Wyszedł z dzbankiem po poranne piwo, ale na ulicy wdał się w rozmowę z malarzem Jaroslavem Panušką, który właśnie ruszał na Wysoczynę. Dzbanek musiał się rozłączyć z walonkami – niewypite piwo czekało na barowym kontuarze, pisarz zaś wsiadł do pociągu, który 25. sierpnia 1921 roku o godzinie 12:37 wtoczył się na peron w Světlej. Panuška i Hašek (wciąż w bamboszach) drogę do Lipnicy przebyli pieszo, zatrzymując się w każdej z napotkanych gospód. Miloš, który właśnie zajechał przed dworzec swoją škodą, zapewne kazałby mi wypić piwo w pierwszej z nich, mieszczącej się niegdyś na parterze przydworcowego hotelu U Košků – i ja ów powitalny toast, właśnie w takich okolicznościach, spełniłbym z najwyższą radością. Niestety, hotel od lat nie działa, a budynek stojący naprzeciwko dworca z roku na rok coraz bardziej niszczeje.

 


W Czechach, szczególnie zaś na Wysoczynie, nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło. Przejechawszy siedem kilometrów w kierunku południowym, spoczęliśmy przy stole w miejscu jeszcze stosowniejszym – w lipnickiej gospodzie U české korůny, tam, gdzie Hašek dyktował Klimentovi Štěpánkovi kolejne rozdziały Szwejka i wszystkie pomniejsze humoreski, gdzie w ostatnich kilkunastu miesiącach swojego krótkiego życia wciąż przesiadywał, a nawet (póki nie wyremontował domu kupionego od jednego z mieszkańców Lipnicy) mieszkał. 


Pierwszy kufel pilzneńskiego, spełniony na tarasie u stóp lipnickiego zamku, smakował równie dobrze, co piwo w praskiej piwnicy U zlatého tygra. Konsumowałem utopenca, chłonąc zarazem wartką Milošową narrację – o Richardzie Hašku, wnuku powieściopisarza, niegdysiejszym   oficerze czechosłowackiego komunistycznego wojska, który gospodę odkupił i w weekendy, gdy przyjedzie z Pragi, robi tu za maskotkę, bo jest tak bardzo podobny do własnego dziadka, że co mniej rozgarnięci turyści biorą go za samego Jaroslava.

 


Zmrok zapadał powoli i jakby niechętnie, a kiedy już zapadł, migotaniem gwiazd na nieskazitelnym niebie wciąż przypominał, że znajdujemy się w szczytowym punkcie dojrzałego lata, kiedy to nawet najgłębsza noc zdaje się oddychać zarazem wspomnieniem minionej jasności, jak i przeczuciem niedalekiego brzasku.

W taki to mrok-nie mrok poprowadził mnie Miloš (a towarzyszył nam jego pies Bogan) na lipnicki cmentarz, na którym – jak pisze Radko Pytlík, „w prawym kącie […] przy samym murze” (R. Pytlík, óczęga Jarosław Haszek, przeł. M. Erhardtowa, Warszawa 1974, s. 11) – spoczęły doczesne szczątki autora Szwejka. Po przejściu kilkudziesięciu kroków stanęliśmy wreszcie  przed nagrobkiem, który Miloš omiótł światłem smartfonowej latarki. Niepewny, jak należy się zachować u grobu słynnego prześmiewcy, materialisty, byłego komisarza politycznego bolszewickiej robotniczo-chłopskiej Czerwonej Armii (na płycie nagrobnej, pomiędzy dwoma zagasłymi zniczami, jarzyła się flaszka nieodpitego piwa), mełłem słowa w ustach, wreszcie zaś wypaliłem, na cały głos, po trzykroć: „Wieczne odpoczywanie racz mu dać, Panie, a światłość wiekuista niechaj mu świeci”. „Amen”, zatwierdził Miloš.

 


 

W nocnej ciszy (i w ciemności)

Do Horní Paseki jechaliśmy przez Dolní Město. Kiedy mijaliśmy szary parterowy budynek po prawej stronie drogi, Miloš zwolnił i zaczął opowiadać o właścicielu gospody, panu Musze, który gościł Haška, a po jego śmierci nie domagał się zwrotu długu, zaciągniętego podczas jednej z zabaw. Czy chodziło o ostatnią wizytę u Muchy, o tę, którą wspomina Kliment Štěpánek – gdy śmiertelnie chory, słaby Hašek pół nocy spędził na grze w karty, bo na nic innego nie miał już sił? Nie jestem pewien. W każdym razie po pogrzebie rzeczony karczmarz ogłosić miał, że nie zamierza nachodzić rosyjskiej wdowy po Hašku, że dług anuluje. Gospoda u Muchy działała przez długie dziesięciolecia, przekazywana z ojca na syna, aż wreszcie, nie tak dawno, definitywnie ją zamknięto.

Pokiwaliśmy głowami w zadumie nad nietrwałością ludzkich spraw i zostawiwszy za sobą wątłe światła kładącego się do snu miasteczka, ruszyliśmy w gęstniejącą ciemność. Jechaliśmy wąską drogą wbitą w wysoczyński krajobraz, niewyraźnie majaczący za szybą. Pagórki porośnięte drzewami, od czasu do czasu orne pole, wydarte przez człowieka lasowi, teraz, w drugiej połowie sierpnia, świeżo po żniwach lub czekające na żeńców. Przy drodze niskie jabłonie i jarzębiny  albo wyższe i okazalsze, pobłyskujące bielą brzozy. Mrok, który rozprasza się, gdy wjeżdżamy na wzniesienie, tuż pod gwiazdy, i nasila, gdy zjeżdżamy w dół, między drzewa, w scenerię niczym z ballady Erlkönig Goethego, z czarno-białej ilustracji Alberta Sternera, na której zakapturzony władca lasu porywa przerażone dziecko do swego królestwa.

Za którymś z kolejnych zakrętów nagła, krzycząca wyrwa w ciemności, na łące po lewej stronie drogi. „Co to?”, pytam zadziwiony, bo już niemal minęliśmy tę niespodziewaną, absurdalną plamę światła. Miloš skręca, bez uprzedzenia, gwałtownie i zatrzymuje się na skraju rozświetlonej przestrzeni.

 


Wysiadamy, otaczają nas ludzie. Witają się, pokrzykują radośnie na widok Miloša, który oświadcza, że przywiózł polskiego poetę, że tym poetą trzeba się zająć. Zaraz dostaję piwo, bo jest tu niejedna beczka i niejeden kran, nic nie płacę, bo polscy poeci na Wysoczynie mają piwo gratis, przynamniej pierwszą szklaneczkę. Nareszcie dociera do mnie, że jest to gospoda na powietrzu, kilka otwartych namiotów – w pierwszym można dostać coś do jedzenia, w drugim coś do picia, w trzecim, najprzestronniejszym, posiedzieć na krzesłach i ławkach. Ale większość spośród moich nowych znajomych stoi pod gołym niebem, w kręgu światła. Z imienia pamiętam zaledwie kilkoro z nich. Są to František Vebr, serwujący piwo kierownik przydrożnego „gościńca”, długowłosy Jožin, właściciel praskiej księgarni-antykwariatu i sklepu z artykułami papierniczymi, jego dziewczyna Ivana, oraz trzydziestoparoletni Petr, o szczupłej sylwetce zawodowego kolarza, ubrany zresztą w termoaktywną odzież ze sportowymi emblematami. „No nie!”, wykrzykuje z emfazą Miloš, „to jest Petr Mucha, prawnuk właściciela gospody, który przed stu laty darował dług nieboszczykowi Haškowi“. Petr Mucha historię tę nie tylko zna, lecz zalicza ją do cenniejszych rodowych pamiątek, wymienia nawet kwotę – trzy i pół tysiąca koron. Każdy chciał czegoś od wdowy po pisarzu, nieszczęsnej „Księżnej Aleksandry Lwowny”, zwanej Szurą, wyniesiono jej z domu nawet niezapłacone przez Haška meble. Lecz pradziadek Petra okazał się wspaniałomyślny i tę jego niemal stuletnią wspaniałomyślność rodzina nosi dziś z dumą, niczym order od prezydenta Masaryka.

Spośród historii, jakie ma do opowiedzenia prawnuk gospodzkiego Muchy, najbardziej interesująca dotyczy sportowego happeningu, jaki miejscowi zwolennicy dwóch kół urządzili sobie kilka tygodni wcześniej. Postanowili mianowicie wjechać rowerami na Mount Everest... Ale ponieważ akurat była pandemia i samoloty niechętnie zabierały na pokład zapalonych rowerzystów, doszli do wniosku, że na najwyższy z ośmiotysięczników dostaną się tu, na Wyżynie Czesko-Morawskiej. Za Mount Everest miała robić góra Šafranice. Dokonano skomplikowanych obliczeń i orzeczono: aby pokonać 8848 metry, odcinek dzielący podnóże wzniesienia od szczytu należy przejechać czterdzieści osiem razy, przy czym liczy się tylko droga w górę. To nie koniec atrakcji – rowerzyści nie byliby Czechami, gdyby nie dodali do całej zabawy drobnego szczegółu: na czubku Šafranicy zasiąść miał śmiałek, który po każdym z czterdziestu ośmiu wjazdów wypije za zdrowie himalaistów półlitrowy kufel piwa.

Czy impreza zakończyła się sukcesem? Tak, choć zaledwie połowicznym... Kolarze z Wysoczyny wjechali wprawdzie na Mount Everest (a nawet – tych metrów nikt nie zarachował – zjechali z ośmiotysięcznika), skrewił natomiast facet od toastów. Mówią, że po trzydziestym ósmym półlitrze zasnął i zaczął głośno chrapać. Do dziś chodzi senny i ogłupiały, a kiedy spotka któregoś z wysoczyńskich alpinistów, nieodmiennie oblewa się rumieńcem.

 

C. D. N.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz