środa, 16 września 2015

Śmierć generała (2)



Sowieci w Grodnie

Grodno opuścili 18 września między czternastą a piętnastą. Samochody generała i jego sztabowców przemierzały tę samą trasę, którą pół godziny wcześniej pokonał konwój ciężarówek wypełnionych funkcjonariuszami policji, żandarmerii i grodzieńskimi urzędnikami. Zgodnie z dyspozycjami, w najbliższym czasie wszyscy mieli przekroczyć granicę polsko-litewską. Część ewakuowanych osób znalazła nocleg w Sopoćkiniach.

Nieoceniony Słownik geograficzny Królestwa Polskiego i innych krajów słowiańskich, wydany pod koniec XIX wieku, dostarcza kilku cennych informacji o tej miejscowości: „Sopoćkinie, os. miejska i dobra, pow. augustowski, gm. Wołowiczowce, par. Teolin, odl. 60 w. od Augustowa, leży od 4 w. od kanału augustowskiego, w kotlinie błotnistej, między dwoma wyniosłościami, przy szosie z Sejn do Grodna (o 21 w.), posiada kościół par. kat. (w os. Teolin), cerkiew mur., sąd gm. okr. III, urz. gm., st. poczt., olejarnię, 173 dm. (drewn.), 2457 mk. [mieszkańców]. […] Ludność trudni się wyrobem kaszy. Na obszarze dóbr przy osadzie jest huta szklana, tartak, fryszerka i młyn wodny”. Pół wieku później miasteczko, siedziba wiejskiej gminy Wołoczowiczowce, musiało mieć więcej ludności i budynków. W przewodniku Grodno i okolice – Jeziora augustowskie – Suwalszczyzna, wydanym w roku 1934, Sopoćkiniom poświęcono jedynie dwa zdania: „m-ko w powiecie augustowskim z niezmiernie cennym zabytkiem budownictwa drzewnego, a mianowicie bożnicą z XVII w. Dojazd z Grodna autobusem”.

W drugiej połowie września 1939 roku nikt nie myślał o oglądaniu synagogi i cerkwi w Sopoćkiniach. Nie kursowały już autobusy z Grodna. Być może do kościoła parafialnego w Teolinie raz czy drugi zajrzał generał Olszyna-Wilczyński – bo właśnie tam, w osadzie położonej na obrzeżach Sopoćkiń zatrzymał się generalski buick. Generał i jego żona zajęli pomieszczenie w miejscowej szkole, w której – jakby na przekór wzbierającej fali wojennej – wciąż prowadzono lekcje. Alfreda Wilczyńska zapamiętała serdeczność miejscowych nauczycielek: „urządziły kuchnię dla wojska i po bardzo niskich cenach wydawały śniadania, obiady i kolacje oficerom i żołnierzom”.

Te kilka dni między 18 a 22 września był to dla Wilczyńskiego, jego żony i kilku najbliższych oficerów jakiś upiorny antrakt – przestrzeń między światem uporządkowanym i zrozumiałym a czymś niepojętym, pozbawionym struktury i kształtu. Wobec takiej ciemności człowiek staje bezbronny, w naturalnym odruchu odwraca się do niej plecami. Kurczowo trzyma się tego, co mu pozostało – żołnierskich rytuałów, rytmu odpraw, coraz rzadziej dochodzących wiadomości z frontu. Ale meldunki przestają mieć znaczenie – zbyt szybko się dezaktualizują. Rozkazy padają w próżnię. To, co zwykliśmy nazywać rzeczywistością, osuwa się spod stóp.

Waldemar Jaskulski, biograf Olszyny-Wilczyńskiego, przytacza argumenty mające dowodzić, że o psychicznym załamaniu generała nie mogło być mowy – miał się on stosunkowo dobrze orientować w sytuacji polskich wojsk i zapewne jakoś uczestniczył w ustalaniu planu dalszych działań; wiedział, na przykład, o pomyśle sformowania w rejonie Sejn nowej dywizji z rozproszonych, naprędce ewakuowanych oddziałów.


Tak się złożyło”


Z Sopoćkin-Teolina mieli wyjechać wczesnym wieczorem 21 września. Gdyby to uczynili, zapewne kilkanaście godzin później nie natknęliby się na sowieckie czołgi i generał nie zostałby zamordowany – siedziałby w swoim buicku, kierowca raz po raz naciskałby klakson, ale tłum uciekinierów nie chciałby się rozstąpić, Olszyna-Wilczyński otworzyłby drzwi pojazdu i przez chwilę szedłby obok, patrząc we wschodnią stronę, skąd wstawałoby słońce, zdjąłby czapkę i wierzchem dłoni przetarłby czoło, lekki poranny powiew uniósłby dwa kosmyki siwiejących włosów, generał westchnąłby i wrócił do samochodu. A potem byłyby kolejne granice, rozpacz bezczynności gdzieś w zachodniej Europie, na sam koniec anonimowa praca w którejś z brytyjskich fabryk, głodowa emerytura i coraz bardziej męczące spotkania kombatantów.

Nie wyjechali. O osiemnastej, zgodnie z umową, Alfreda Wilczyńska wsiadła do auta i przez pół godziny czekała na męża. Musiało się jej dłużyć to czekanie, ale w ostatnich dniach przeszła przyśpieszony kurs milczenia i cierpliwości. Kiedy generał podszedł do buicka i rzucił krótkie „dziś tu jeszcze nocujemy”, opadł ją lęk. „Zdrętwiałam, ale bez słowa wysiadłam i poszłam do pokoju. To był nie tylko mój mąż, to był przede wszystkim oficer, generał, dla [którego] życie osobiste nie istniało. I sądzę, że gdybym wtedy powiedziała choć jedno słowo, byłby mnie znienawidził, co byłoby dla mnie tysiąc razy gorsze od śmierci. Byłam zupełnie zrezygnowana. Widziałam, że sprawa jest już przesądzona. Na temat przejścia na Litwę nie mówiliśmy już zupełnie. Ja siedziałam bez ruchu i bez słowa. Mąż zamknął się w drugim pokoju i tylko od czasu do czasu wychodził do oficerów lub przyjmował meldunki. Późnym wieczorem przyszedł się położyć i powiedział mi, że jutro rano jedziemy dalej, lecz powiedział to z taką goryczą, że serce we mnie zamarło. Rozumiałam jego ból i walkę wewnętrzną, lecz wiedziałam także, że sprawa jest przegrana; chciałam go ocalić, powiedziałam, że gdy wpadnie w ręce wroga – zamordują go na pewno”.

Spali w ubraniach, by rano móc bez zwłoki ruszyć w dalszą drogę.

Nikt z uczestników tamtych wydarzeń ani historyków badających okoliczności śmierci Olszyny-Wilczyńskiego nie potrafił wyjaśnić, jak to się stało, że generał nie został obudzony, kiedy pod Sopoćkinie podeszły nieprzyjacielskie wojska. Przez całą noc przez miasteczko przejeżdżały ciężarówki i samochody osobowe, jednostki konne i zmotoryzowane. Śpiących w teolińskiej szkole powszechnej nie wyrwała ze snu kanonada moździeży i ckm-ów, które zagrały na widok Sowietów. Czy miejsce to było na tyle oddalone od linii ognia, że nie dochodziły tam odgłosy walki? Nie potrafię tego ocenić. W każdym razie tuż po piątej zaczęła się ewakuacja resztek polskich oddziałów. Przed kwaterą generała – to również całkowicie niezrozumiałe – nie stał żaden wartownik. Dopiero około szóstej trzydzieści do drzwi Wilczyńskich zastukał adiutant. Generałowa wspominała: „w pięć minut, może nawet mniej, [...] wsiadaliśmy do samochodu. Wychodząc […] zdziwiłam się, że nie ma już ani jednego samochodu […]. Oglądając się niespokojnie dookoła zapytałam męża, czy znów jedziedziemy tylko sami, na co mąż odpowiedział mi krótko, że »tak się złożyło«”.

Bezpośredni uczestnicy wydarzeń nagłych i niespodziewanych mają skłonność do postrzegania wszystkiego jako „dzieła przypadku”. Kiedy Olszyna-Wilczyński mówi: „tak się złożyło”, pokrywa tymi słowami własne zaskoczenie i rozczarowanie, zarazem zaś interpretuje obrót wydarzeń jako wynik pewnego splotu okoliczności, splotu w mniejszym lub większym stopniu przypadkowego. Stwierdzenie „tak się złożyło” dałoby się jednak odczytać inaczej – jako odpowiednik fatalistycznego „widać tak musiało być”, „to było nieuniknione”.

My, którzy odtwarzamy i interpretujemy rzeczy dokonane, bliżsi jesteśmy tej drugiej myśli – skoro się wypełniło, odmienne rozwiązanie nie wchodziło w grę, było nie do pomyślenia. Coś lub ktoś – imaginujemy sobie – wszystko to ukartował, rozpisał na role i wyreżyserował. Byt ów, niejako naturalnie, postrzegamy jako byt ironiczny.

Wielki Inscenizator pociąga za sznurki i śmieje się w kułak. Jego chichot wywraca drzewa, niszczy domy, a ludzi przemienia w bezwładne kukły zalegające pobocza przelotowych szos.


W rękach bolszewików


Niezależnie od tego, jak działa nasza wyobraźnia, niezależnie od tego, jaką interpretacyjną siatkę narzucamy na zaistniałe w czasie i przestrzeni fakty, mają one również konkretnych ludzkich reżyserów. Zanim jezcze polityka zdąży przemienić się w historię, decyzje o dalekosiężnych skutkach podejmują żywi ludzie. U źródeł owych decyzji stoją konkretne motywacje i plany.

Finał życia generała brygady Józefa Konstantego Olszyny-Wilczyńskiego pragnąłbym ujrzeć właśnie tak – jako sekwencję wydarzeń zainscenizowaną i odegraną z zachowaniem żelaznych zasad polityczno-historycznej logiki, jako przewidziane następstwo tej a nie innej przyczyny, jako rezultat działania intencjonalnego, nakierowanego na osiągnięcie ściśle określonego celu.

22 września 1939 roku o szóstej trzydzieści sprzed szkoły powszechnej w Sopoćkiniach-Teolinie rusza samochód wiozący wysokich rangą polskich oficerów. Wjeżdża w mleczne światło poranka, w pustkę ewakuowanego nadgranicznego miasteczka. Koła grzęzną w błocie rozmokłej drogi. Prawdopodobnie nad powierzchnią ziemi unoszą się strzępy mgły – wniosek taki wyciągam z następującego fragmentu relacji Alfredy Wilczyńskiej: „Jechaliśmy może pięć minut, gdy zamajaczyły przed nami czołgi sowieckie” (czasownik zamajaczyć” znaczy „ukazać się, zarysować się mgliście, niewyraźnie”). Pasażerowie długiego, mało zwrotnego buicka dostrzegają Rosjan zbyt późno, nie ma już jak zawrócić, ucieczka jest niemożliwa: „Zanim szofer zdążył przełożyć biegi obskoczyli nas żołnierze sowieccy z granatmi ręcznymi i karabinami gotowymi do strzału z okrzykiem »stój, wylezaj, a to ubjem na miestie«. Opierać się, czy wyjść – rezultat ten sam, bo wszystko stało się tak błyskawicznie, że obrona z samochodu była zupełnie niemożliwa. Pierwszy wysiadł kapitan, za nim ja, a w końcu mąż, szofer i pomocnik. Zostaliśmy otoczeni od razu. Przed każdym z nas stał jeden bandyta z granatem przy twarzy, a drugi z wycelowanym karabinem, zaś dwaj komisarze poczęli nas rewidować, przede wszystkim mnie, potem kapitana [adiutanta] i męża. Zabrali nam wszystko: ubranie, pieniądze, wszelkie drobiazgi, a nawet zepsutą zapalniczkę kapitana”.

Wilczyńska zdążyła jeszcze pożegnać się z mężem, po czym została odprowadzona do pobliskiej stodoły. Kilka minut później, w ciszy, jaka zapadła po karabinowej salwie, otwarły się drzwi i do rąk generałowej trafiła walizka męża obwiązana jego generalskim akselbantem. Kobieta chciała wydostać się z zamknięcia, ale została powstrzymana przez inne osoby uwięzione w budynku. Wkrótce na zewnątrz rozgorzała walka, w pobliżu padały pociski – to jakiś zabłąkany oddział polski ostrzeliwał pozycje wroga.

Kiedy Wilczyńskiej udało się wreszcie opuścić stodołę, po sowieckich czołgach nie było śladu: „Wybiegłam […] mimo protestów i gróźb, i już z daleka zobaczyłam dwie ciemne plamy na polu pod krzakami. Biegłam szybko przez mokradła, a za mną wybiegł jeden z mężczyzn ze stodoły. Wiedziałam już, że tam leży mój mąż i jego adiutant, lecz miałam […] nadzieję, że może jeszcze żyją, może są tylko ranni. Niestety, widok, który ukazał się moim oczom, była tak okropny, że nie miałam sił iść dalej. W oczach mi wszystko tańczyło. W tym momencie mężczyzna, który szedł za mną, chciał mnie zawrócić, a pozostali wołali z daleka, żeby nie zbliżać się do leżących, bo bolszewicy mogą nas za to rozstrzelać. To mi dało siły i energię do opanowania nerwów. Nie, nie, krzyknęłam – ja go muszę zobaczyć, muszę podejść blisko, bo go tak nie zostawię tutaj! Wyrwawszy się z rąk trzymającego mnie pobiegłam naprzód, lecz siły znowu mnie opuściły. Nie mogłam znieść tego widoku”.


Ciąg dalszy w książce Afazja polska 2 (Warszawa: wyd. "Sic!", 2016).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz