niedziela, 22 czerwca 2014

Piękna jak we śnie...






Wprowadziliśmy się do naszego dawnego domu, lecz nie poznaliśmy go. Wcześniej spaliśmy na ulicy. W 1989 roku ci, którzy przed czterdziestoleciem kazali nam się wynosić, by zająć nasze miejsce, postanowili zwolnić część pomieszczeń.
Zastaliśmy w nich nie nasze meble, na nie naszych półkach nie nasze przedmioty, w nie naszych szafach nie naszą odzież. Nie mieliśmy nic. Przyzwyczailiśmy się używać tego, co tamci pozostawili po sobie. Próbowaliśmy od nowa ułożyć nasze sprawy — zgodnie z przekazem ojców, pamiętających czasy wolności. Polubiliśmy nasze dwa pokoje z kuchnią. Na ścianach zawiesiliśmy nieliczne fotografie sprzed apokalipsy. Czasem chwytaliśmy za klamkę drzwi we wnęce jednego z pokoi. Domyślaliśmy się, że prowadzą one do dalszych pomieszczeń. Były jednak na głucho zawarte. Przykładaliśmy do nich ucho, kołataliśmy. Odpowiadała nam głucha cisza, jakby nasi współlokatorzy spali lub wyprowadzili się na zawsze. Czasem zapodział się widelec lub talerz, z chlebaka znikał chleb. Nie przywiązywaliśmy do tego wagi. Zresztą, przywykliśmy do dzielenia się – ulica wiele nas nauczyła. Niekiedy odnosiliśmy wrażenie, że ktoś szperał w naszych rzeczach. W szufladach zastawaliśmy nieporządek. Zrzucaliśmy to na karb manii prześladowczej i nerwicy natręctw, których — jak nas przekonywano i przekonano — nabawiliśmy się w przeszłości. Pewnego dnia drzwi w ścianie otwarły się. Weszli. I powiedzieli: my tu mieszkamy, to nasz dom.

Meblowanie przestrzeni symbolicznej

Jak każde społeczeństwo, żyjemy w określonej przestrzeni symbolicznej. Składa się na nią wszystko, co zdoła się przedostać do zbiorowej świadomości i na stałe się w niej osadzi, a także to, co nieuświadomione, ale tkwiące u podstaw naszego myślenia o świecie, warunkujące nasze wybory, wpływające na dokonywane przez nas oceny.
Polska przestrzeń symboliczna po komunizmie jest przestrzenią chaosu — mieszają się w niej obrazy, narracje, diagnozy. Przypomina salony Gonzala z Gombrowiczowskiego Trans-Atlantyku, zdumiewające najrozmaitszymi „Plafonami, Parkietami, Stiukami a Boazeriami, a też Wykuszami, Kolumnami, Malowidłami, Posągami, dalej więc Amorkami i Refektarzami, Pilastrami, Makatami, Kobiercami, tyż i Palmy, tyż i Wazony, Wazy Filigranowe, kryształowe, jaspisowe, korczyki, koszyki palisandrowe, truny, kotylety weneckie albo i florenckie, a także lite filigrany. A jedno obok drugiego natłoczone, napchane, że nie daj Boże, że już głowa boli: bo to Amorek obok Maszkary, a tu na fotelu Madonna, tam na pasie Waza i jedno pod stołem, drugie za Wazonem, tam znowuż kolumna nie wiedzieć skąd i po co, a obok Tarcza, albo i Półmisek”. Meble i przedmioty gryzą się ze sobą, ich wielość i wzajemna sprzeczność sprawiają, że w pomieszczeniach nimi wypełnionych nie da się normalnie zamieszkiwać.
Przy Okrągłym Stole zgodziliśmy się na taki właśnie kształt przestrzeni symbolicznej, ulegając złudzeniu, że z czasem sprzeczne porządki przyczynią się do stworzenia porządku nowego, do powstania jakiejś syntezy, która wyniesie nas na wyższy stopień zbiorowego rozwoju, uczyni nas społeczeństwem dojrzalszym, zdolnym uszanować różnorodność stanowisk i postaw. Zresztą, nie tyle zgodziliśmy się, ile taką wykładnię „narodowego kompromisu” nam narzucono, taką ojczyznę „ponad podziałami” zadekretowano i przedstawiono nam do wierzenia. Dziś widać wyraźnie, że nie była to idea racjonalna, że jedna ze stron, chwilowo słabsza, broniła się w ten sposób, rekomendując „pluralizm postaw”, przed utratą kontroli nad państwem. Nowa „elita”, do której wytworzenia komunizm się przyczynił, nie była wtedy dość mocna, by walczyć o całą pulę, w rozgrywce o rząd dusz planowała jednak kilka ruchów naprzód. Strona solidarnościowa — nieprzygotowana do rządzenia, podzielona, zaskoczona obrotem wydarzeń — zdolna była jedynie do reagowania na posunięcia komunistów. Bez długofalowej strategii działania skuteczność podejmowanych przez nią kroków musiała być ograniczona. Ale proces historyczny miał uzyskać dopełnienie — konfrontacja została tylko odłożona w czasie, wcześniej czy później musiało do niej dojść.

Czego nas uczy profesor Bauman

W książce Zygmunta Baumana Śmierć i nieśmiertelność. O wielości strategii życia czytamy: „»Tworzyć historię«, znaczy stawać się nieśmiertelnym; stać się nieśmiertelnym, będąc utrwalonym; być odtąd uchwyconym w zapisie, przeznaczonym do przetrwania na zawsze, niezniszczalnym; być zawsze gotowym do odkurzenia, odtworzenia, do przywrócenia porządkowi obecnego życia; mieć potwierdzoną »ważność« dla tego życia ze względu na zmianę czy utrzymanie swej formy, swego charakteru”. W świecie „płynnej nowoczesności” wszystko staje się historią i wszystko nią być przestaje. Nieśmiertelność ofiarowana jest tym, którzy potrafią skutecznie przebić się do przestrzeni medialnej, a to znaczy także: do ludzkiej, zbiorowej świadomości.
W Polsce trwa od siedmiu dziesięcioleci wojna o pamięć, o to, kto zostanie uznany za „twórcę historii” i zdobędzie sobie „nieśmiertelność”, to znaczy: narzuci ogółowi własną narrację, nauczy ogół myśleć zgodnie z prawidłami uznawanymi za uniwersalne przez którąś ze stron symbolicznego konfliktu. Konflikt ten miał różne fazy, od wczesnej, „kontrrewolucyjnej” i stalinowskiej, realizowanej w sferze działań (polityka) i w sferze znaczeń (historiografia, kultura) w latach 1944-1955, aż po fazę późną, w której dziś uczestniczymy, która rozgrywa się na naszych oczach, przy naszym czynnym lub biernym udziale. W batalii tej chodzi o przejęcie kontroli nad zbiorową wyobraźnią (ostateczny sukces umożliwi urządzenie państwa według zasad i wartości wyznawanych przez zwycięzcę) — jedną z jej istotniejszych odsłon był niedawny pogrzeb Wojciecha Jaruzelskiego. Właśnie w kontekście owego budzącego społeczny sprzeciw pochówku chciałbym przeczytać kilka zdań z rzeczonej książki Baumana.
W rozdziale Nieśmiertelność przebrana za historię mowa jest m.in. o współzawodnictwie, do jakiego dochodzi między grupami prezentującymi odmienne wizje historii. Bauman pisze tu o losie „zwycięzców” i losie „pokonanych”: „Starania zdobywców, które podważają tożsamość pokonanych grup, czyli utrwalają ich własną dominację opartą na przymusie, przekształcając ją w kulturową hegemonię, oznaczają z reguły wykluczenie tych grup z narracji historycznych, co jest jednym z najpilniej i najbardziej konsekwentnie stosowanych środków. Poprzez namowy lub groźby pobite grupy zmuszane są do zapomnienia o swojej historii; a jeśli nie zapominają — czują się nią zawstydzone i zakłopotane, a przez to niezdolne do publicznego opowiadania historii. Okazuje się, że tożsamość grupy nie ma przyszłości, skoro ta skutecznie wyparła się przeszłości wartej chronienia. Pisarzom i opowiadaczom historii podbitego ludu zamyka się usta, osadza ich w więzieniach, przekupuje albo zamracza, żeby na nowo dostroili swoje opowieści. Instytucje edukacyjne pokonanych — te podstawowe wehikuły trwałej pamięci przebranej za plemienną nieśmiertelność — poszły w rozsypkę, zakazano im dostarczać historycznych instrukcji i zaopatrzono w nowe podręczniki oraz nowe programy historii”.
Właśnie z tego typu działaniami wykluczającymi, utrwalającymi dominację „zdobywców”, dekretującymi powszechną amnezję mieliśmy od czynienia w okresie tzw. Polski Ludowej. Wspierani przez możnych moskiewskich protektorów, rodzimi komuniści wdrażali i realizowali sowiecki plan pełnego przekształcenia historycznej wyobraźni Polaków. Środki służące temu celowi dobierano zgodnie z „mądrością (danego) etapu”. Zaczęto od fizycznej likwidacji „nieprawomyślnych”, następnie zadbano, by tych, którym udało się przeżyć, uczynić „niezdolnymi do publicznego opowiadania historii” (aktywny udział majora Zygmunta Baumana w „oczyszczaniu pola” ideologicznego z „elementów reakcyjnych” i w utrwalaniu „zdobyczy rewolucji” każe jego socjologiczne rozważania uznać za wystarczająco wiarygodne i funkcjonalne; zdaje się, że żaden inny badacz, żaden inny teoretyk na świecie, nie dysponuje tak głębokim wglądem w społeczno-polityczną praxis). Przejęty przez komunistów aparat państwowy służył konserwowaniu owej niewymowności — na przestrzeni czterech dziesięcioleci przekształciła się ona w chorobowy stan chroniczny (w innym miejscu nazwałem go „afazją polską”).

Kat jako ofiara

„Wraz z każdą zmianą równowagi sił opowiadanie historii zaczyna się od nowa” — przekonuje doświadczony profesor Bauman. W roku 1989 stanęliśmy przed szansą zrekonstruowania naszej historii. Ale nie wstąpiliśmy w dziejową pustkę, nasz głos nie był jedyny. (Kiedy piszę „my”, myślę o tych wszystkich, którzy przez dziesięciolecia niewoli, przez cały okres trwania sowieckiej władzy nad Polakami, zakładali protest; którzy swoje początki wywodzili z wolnej Rzeczypospolitej; dla których lojalność wobec zamordowanych, zaszczutych i „uciszonych” więcej znaczyła niż jakiekolwiek inne podległości i zależności.) Odtąd dwie narracje prowadzono równolegle. Tymczasem mit „pokojowej rewolucji” zagarniał kolejne obszary życia publicznego, paraliżując wysiłki sanacyjne. Podwójny, schizofreniczny głos mówił: tak-nie, tak-nie. Równał ofiary i oprawców. Wszystkich czynił patriotami. Argumentował tak: jeśli kat, który powiesił setki skazańców, z szyi ostatniego z nich zdejmie pętlę, nie jest już katem, nigdy nim nie był — od początku chciał grać rolę łaskawego władcy, od zawsze miał duszę gołąbka, gołąbka pokoju. To okoliczności stanęły na przeszkodzie. Konieczność historyczna. Walec dziejów, przed którym nie było ucieczki.
Spójrzcie na tego mistrza katowskiego rzemiosła, na tego litościwego monarchę. Przywołał swoich pomocników. Jest ich dziesięciu, pięćdziesięciu, stu. Otacza ich sto tysięcy potencjalnych skazańców, sto tysięcy krewnych ofiar. Czy jesteście pewni, że zginęli? — pyta. — Szubienice? To drzewa wolności. Jedynie przez cierpienie dochodzi się do celu. Zresztą, tamte ciała wyparowały z historii. Łaskawy władca wysoko unosi pięść i okazuje stryczek stu tysiącom. Ustępują, zahipnotyzowane. Stronnicy kata, zwolennicy litości, co wmieszali się w tłum, krzyczą: Niech żyje! Zgoda, zgoda! Jedna ojczyzna, jeden lud! Przechodzą — bezużyteczny stryczek płynie ponad głowami. Nocą, kiedy tysiące tańcem i śpiewem czczą samoograniczenie władzy, odbywa się dyskretne palenie szubienic. Popiół rozsiewa się po polach. Zanim wstanie świt, wschodzi nowe ziarno.
A potem?
Potem jest długa cisza. Później: kongresy kultury, rady bezpieczeństwa, jubileusze. Jeszcze później: ordery na atłasowych poduszkach, salwy honorowe, biało-czerwone wieńce. Na samym końcu ktoś staje nad małą drewnianą skrzynką i rzecze — bardzo gładko (nic dodać, nic ująć): Ojczyzna, Krew, Poświęcenie. I komenderuje: ty spocznij, my — baczność.

Sen o Polsce

Być może, nie należy przeceniać publicznych przemówień polityków, szczególnie mów pogrzebowych — powstają przecież wedle prawideł poetyki. Nie mogą nie zawierać pewnych stałych elementów: exordium — wskazania przyczyn żałoby, laudatio — pochwały zmarłego (wyliczenia jego zasług), comploratio — opłakiwania, consolatio — pocieszenia, exhortatio — napomnienia, pouczenia moralnego. Słowem, oracja funebralna powinna mieć trzech adresatów: 1. zmarłego; 2. jego pogrążoną w żałobie rodzinę; 3. pozostałych uczestników pogrzebu i osoby postronne. Mowy wygłoszone przy okazji uroczystości żałobnych po śmierci Wojciecha Jaruzelskiego kierowane były w istocie (mimo że nie brakło w nich apostrof skierowanych do samego zmarłego) tylko do jednego, zbiorowego, odbiorcy — do opinii publicznej.
Pierwsze z przemówień wygłoszone zostało przez prezydenta Rzeczypospolitej, Bronisława Komorowskiego. Podkreślam fakt, że przemawiał tu najwyższy przedstawiciel państwa, mówił więc — chcemy czy nie — w imieniu nas wszystkich. Co powiedział? „Majestat demokratycznej i niepodległej Polski powinien być umacniany poprzez okazywanie szacunku zmarłemu prezydentowi nawet, a może właśnie szczególnie wtedy, gdy politycznie tak wiele dzieli”. Umacnianie majestatu przez szacunek dla politycznej odmienności. Szlachetna idea, która unieważnia prawdę podstawową: to nie odmienność wyznawanych poglądów politycznych odróżniała komunistów od antysystemowej opozycji. Jednych więziono, sądzono i skazywano — drudzy pełnili funkcję nadzorców w więzieniu, ferowali wyroki i wykonywali je. Jedni ukrywali się w lasach — drudzy urządzali na nich obławy. Jednych wrzucano nagich lub przebranych w mundury Wehrmachtu do płytkich dołów, po dwóch, trzech, ośmiu, i pośpiesznie, by zdążyć przed świtem, polewano ich wapnem, przysypywano ziemią — drudzy grzali się w  wygodnych mieszkaniach w Alei Róż, Alei Przyjaciół i na Ikara.
„Pan generał Wojciech Jaruzelski zostanie pochowany w kwaterze Żołnierzy I Armii. Jestem pewien, że w tym miejscu w sposób szczególny wybrzmi melodia, tak jak kiedyś śpiewana w czasie wojny pieśń: »Śpij kolego w ciemnym grobie, niech się Polska przyśni tobie«”. Komunizm był ideologią internacjonalistyczną, podporządkowującą partykularne interesy państw narodowych nakazowi powszechnej rewolucji. Jego zwycięstwo oznaczałoby koniec nacjonalnych podziałów. Polska pieśń żołnierska znana pod tytułem Jak to na wojence ładnie, której fragment zacytował Komorowski, powstała w czasie zrywu styczniowego i posiadała jednoznaczną wymowę antyrosyjską. Zdaje się, że ktoś, kto pisał tekst przemówienia prezydenckiego, o fakcie tym zapomniał. Nie sposób wyobrazić sobie frazy bardziej sprzecznej z całą życiową postawą Wojciecha Jaruzelskiego niż ta, którą posłużył się prezydent.
Warto może wspomnieć, że pierwotną wersję wojennego lamentu z XIX wieku zamyka następująca strofka: „Popamiętają Moskale, / Jak dostali w skórę w Skale. / Ze Staszowa ich wyprzemy, / Aż o Kijów się oprzemy. / A z kijowskiej okolicy / Pojedziemy do stolicy. / Niech pamiętają łajdaki, / Jak dzielnie biją Polaki. / A dla naszej większej chwały, / Vivat sztab i korpus cały”.

Walka trwa

Propaganda komunistyczna szczególnie upodobała sobie metaforykę militarną. Walka toczyła się na wielu frontach. Wróg rewolucji czaił się za każdym rogiem. Ślad tego specyficznego stylu, tego konfrontacyjnego języka, znalazł się w przemówieniu Aleksandra Kwaśniewskiego. Wojciechu! Żołnierzu! Spocznij! Twoja służba skończona. A my — baczność! Walka o dobre imię Wojciecha Jaruzelskiego trwa. Cześć twojej pamięci” — tak brzmiały ostatnie zdania wypowiedziane przez byłego prezydenta RP.
To była dobrze pomyślana mowa pedagogiczna, mały wykład dwudziestowiecznej historii w postkomunistycznym wydaniu. W wizji tej nadwiślańscy namiestnicy Kremla jawią się jako męczennicy, jako mężowie boleści złowieni w sidła dziejowej konieczności. Są niczym bohaterowie antycznej tragedii — postawieni w sytuacji bez wyjścia. Ich tytaniczne wysiłki nie zapewniają im wdzięczności narodu; do końca pozostają samotni, dźwigając na własnych barkach cały ciężar polskości. „Nic mu nie zostało oszczędzone — mówił Kwaśniewski — stracony dom rodzinny, Syberia i katorżnicza praca, front, krew i łzy, polityczna odpowiedzialność i ryzyko, porażki, niewdzięczność, ataki, procesy, choroby i cierpienia. I nawet dziś, te krzyki wydobywające się z serc, które nie mają miłosierdzia, a często tylko Boga na ustach”. Hiob, Anhelli, Książę Niezłomny, bohater, który się kulom nie kłaniał, z godnością znosił potwarz i prześladowanie. Ani słowa o Rosji i Związku Sowieckim, ani słowa o Stalinie, Chruszczowie, Breżniewie. Ani słowa o Układzie Warszawskim i pochodzie rewolucji. Jest za to wszystko, co polskie: Wojsko Polskie, Polska Zjednoczona Partia Robotnicza, „wspólny trud polskiej przemiany”, żołnierska służba Polsce, całkowite oddanie sprawom Polski, „świadomość, że Polska jest niepodległa”, „polska historia”, z której nie da się wykreślić nazwiska generała. Zmarły zostaje nazwany „jednym z najwybitniejszych polityków drugiej połowy XX wieku, człowiekiem skromnym i całkowicie oddanym sprawom Polski, patriotą najwyższej próby”.
Tak hipokryzja i szalbierstwo składają hołd swoim mentorom. Infernalny teatr, ujawniający prawdziwe oblicze Polski dwadzieścia pięć lat po wydarzeniach, które uznaliśmy za równoznaczne z upadkiem komunistycznego systemu.
Czwórkami maszerują żołnierze najważniejszych formacji wojskowych, prezentując nieskazitelne mundury, broń wypolerowaną na błysk. Za nimi, na wózku inwalidzkim, Jerzy Urban. Wielki bukiet kwiatów na jego kolanach. Miliony wyrażają szacunek i wdzięczność generałowi. Z dołu w ziemi, przesłoniętego prostokątem sztucznej murawy, wychyla się mężczyzna w niebieskim drelichowym uniformie. Podają mu urnę. Żegnamy cię żołnierzu i dziękujemy za wszystko. Dobrze zasłużyłeś się ojczyźnie. Śpij. I niech ci się przyśni. Trzy salwy honorowe. Werble. Wieńce. Werble. Biało-czerwone szarfy. Czesław Kiszczak rozdziela uśmiechy. Wieczorem w jednej z telewizji Daniel Olbrychski powie, że gdyby ksiądz Jerzy Popiełuszko żył, koncelebrowałby mszę żałobną. Przechodzą poczty sztandarowe. Adam Michnik składa wieniec. Niezłomni leżą w ciszy pod półtorametrową warstwą ziemi i gruzu. Im też śniła się Polska. Małe sosnowe trumienki tych, których udało się wydrzeć ziemi, spoczywają w chłodni, czekając na pochówek. Ich kości, ich zgruchotane czaszki milczą. Z otwartego okna na najwyższym piętrze Pałacu Kultury i Nauki, którego iglica wciąż podtrzymuje niebo nad miastem podniesionym z ruiny, płyną dźwięki pieśni:

Zbudujemy nową Polskę
Zbudujemy taki świat,
W którym wszystko będzie lepsze,
W którym nowy będzie ład.

Najpiękniejsze miasta, najpiękniejsze wsie,
Zbudujemy Polskę piękną jak we śnie
...




[prwdr.: "Gazeta Polska" 2014, nr 25]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz