wtorek, 18 czerwca 2013

Łączka - sklejanie pamięci




6 czerwca tego roku dzięki życzliwości profesora Krzysztofa Szwagrzyka mogłem odwiedzić kwaterę „Ł” na warszawskim Cmentarzu Powązkowskim. W późnych latach czterdziestych i wczesnych pięćdziesiątych chowano tam w tajemnicy zwłoki więźniów zabitych w więzieniu mokotowskim. W prostokącie, którego boki mają po kilkanaście metrów długości, spoczęły ciała 300–400 skazańców lub aresztantów zakatowanych w trakcie przesłuchań. W znakomitej większości byli to bohaterowie okresu okupacji i pierwszych lat powojennych, m.in. generał August Emil Fieldorf „Nil”, major Hieronim Dekutowski „Zapora”, rotmistrz Witold Pilecki, major Zygmunt Szendzielarz „Łupaszko”, podpułkownik Stanisław Kasznica. Ekshumacja to jedynie pierwszy etap prac prowadzonych w kwaterze „Ł”, zwanej także Łączką (w okresie, kiedy grzebano ciała skazańców, była tam łąka — bliscy zamordowanych nie mieli pojęcia, że na tym terenie, który wkrótce zamieniono w cmentarny śmietnik, chowa się zmarłych) — w kolejnej fazie badań ze szczątków pobiera się materiał genetyczny służący identyfikacji ofiar.

Łączka jest dziś najważniejszym miejscem w Polsce, samym centrum polskiej przetrąconej tożsamości. To ziemia, która woła o naszą pamięć. Perfidia władzy komunistycznej sprawiła, że w latach osiemdziesiątych, po wyrównaniu terenu, na miejscu dawnych tajnych pochówków zaczęto wznosić grobowce partyjnych dygnitarzy i oficerów Ludowego Wojska Polskiego. Bezpośrednio nad dołami z anonimowymi ofiarami komunistycznych katów został wymurowany m.in. grób jednego z najbardziej dyspozycyjnych sędziów stalinowskich, podpułkownika Romana Kryże. W bliskim sąsiedztwie kwatery „Ł” stoi grobowiec Julii Brystiger, szefowej V wydziału Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, funkcjonariuszki wyjątkowo inteligentnej i okrutnej, odpowiedzialnej m.in. za prześladowanie Kościoła w pierwszych latach powojennych.

Przyjechałem na Powązki w przeddzień uroczystego odprowadzenia na miejsce tymczasowego spoczynku szczątków wydobytych z głębi ziemi na przełomie maja i czerwca. By dostać się do śmiertelnych dołów, zerwano asfalt cmentarnych alejek, rozebrano także pomnik ofiar stalinowskiego terroru. Teren był już uprzątnięty, powierzchnia ziemi wyrównana. Profesor Krzysztof Szwagrzyk opowiedział mi o ostatnich pracach, jakie tego dnia wykonano — poczyniwszy kilka odwiertów na ścieżkach między grobowcami, naukowcy natrafili na fragmenty kości.

Kilkanaście metrów dalej, w cieniu drzew, mieści się punkt poboru materiału genetycznego. Jeszcze kilka dni wcześniej na stołach pod zadaszeniem spoczywały fragmenty ludzkich szkieletów. Archeolodzy i lekarze pieczołowicie sklejali fragmenty czaszek, badali ślady po kulach (część wlotowa najczęściej z tyłu głowy, w okolicy potylicznej; część wylotowa z przodu — stąd poważne ubytki kości twarzowych). Z większości ciał pozostało kilka kilogramów szczątków, z niektórych tylko kilogram.

Tysiąc gramów pamięci. Tysiąc gramów żalu. Tysiąc gramów milczenia.

W punkcie poboru materiału genetycznego spotykam panią Grażynę Chojecką, córkę siostrzenicy Hieronima Dekutowskiego „Zapory”, jednego z najbardziej bohaterskich dowódców podziemia antykomunistycznego, straconego wraz z kilkoma podkomendnymi bezpośrednio po tym, jak udaremniono ich ucieczkę z mokotowskiego więzienia. Rozmawiamy o zmarłych, o śladach relacji i wspomnień rozsypanych po niskonakładowych książkach napisanych przez nielicznych ocalonych (mówimy m.in. o mecenasie Władysławie Sile-Nowickim). W pewnym momencie pani Grażyna wydobywa z torebki kopertę. Są w niej rodzinne pamiątki — fotografie majora Dekutowskiego z lat czterdziestych. Uśmiechnięta twarz zwykłego dobrego chłopaka, który dostał się między tryby historii. Jako cichociemny zrzucony nad Polską, walczył z Niemcami, a następnie z Sowietami i ich rodzimymi sojusznikami. Został ujęty w trakcie próby przekroczenia granicy, w wyniku ubeckiej prowokacji. Wyrok dla niego i towarzyszy: kara śmierci. Metoda katyńska — strzał w potylicę.

Wszyscy ludzie, których spotykam na Łączce, są jakby z innego czasu, z innego świata. Serdeczni i otwarci. W ich oczach smutek i gorycz, ale także światło — wiedzą, że wykonali swoją pracę najlepiej, jak potrafili. Jeszcze dzisiaj myli groby komunistycznych dostojników. W trakcie jutrzejszej uroczystości wszystko musi lśnić, nawet grobowiec sędziego Romana Kryże.

Profesor Szwagrzyk otwiera drzwi plastikowego kontenera i wpuszcza mnie do środka. Panuje tu półmrok. Pod jedną ze ścian rząd skrzynek z sosnowego drewna. Klękam. Zostaję sam. Jest ich osiemdziesiąt dwie. Osiemdziesiąt dwie trumienki — 40 na 60 centymetrów, jak dla niemowląt. To się zgadza, przecież urodzili się na nowo. Wyjęto ich z łona ziemi, ale nie krzyczą, są niemi.

Dotykam dłonią gładkiej powierzchni drewna.

Ja, żywy.

W słowach modlitwy, niezbornych, bezładnych, zawarta jest prośba, byśmy potrafili sprostać nauce, której udzielają nam nieme kości.

Byśmy zdołali zrekonstruować, posklejać to wspólne zgruchotane ciało.






 
   


 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz