[Pierwsza część szkicu opublikowanego w majowej "Twórczości"]
W Abecadle Czesław Miłosz pisał o Konstantym
Jeleńskim: „Był moim serdecznym przyjacielem i najuważniejszym czytelnikiem, a
może jedynym, jakiemu ufałem”[1].
Zbiór ich listów, wydany w roku miłoszowskim przez „Zeszyty Literackie”,
stanowi bez wątpienia jedno z najcenniejszych źródeł wiedzy o ludziach i
czasach, dając wgląd w tajniki poetyckiego warsztatu autora Trzech zim, pozwalając lepiej zrozumieć
jego ideowe i polityczne wybory, objaśniając istotę jego wieloletniego sporu z
polskością. Dla miłośnika twórczości Miłosza jest to książka niezwykle wartościowa,
pozwala bowiem ujrzeć poetę nieupozowanego, przejmująco szczerego, gotowego do
prawdziwej rozmowy — bez masek, bez przebrań, bez „zacierania śladów”. Ze
względu na jej względną regularność, korespondencja ta — jeśli potraktować ją
jako zwarty ciąg relacji autobiograficznych oraz reprezentatywny zbiór
refleksji na temat sztuki, literatury, cywilizacji XX wieku — urasta do rangi swoistego,
rozpisanego na odcinki, dziennika intymnego pisarza, będąc zarazem czymś w
rodzaju (fragmentarycznej, punktowej) kroniki jego życia. Nie może dziwić fakt,
że w imponującej biografii Miłosza Andrzej Franaszek tak ochoczo cytował listy
z owego zbioru.
U źródeł
przyjaźni Jeleńskiego i Miłosza stał podziw. Trudna, przede wszystkim z psychologicznego
punktu widzenia, sytuacja autora Ocalenia
w pierwszych latach emigracji naturalnie sprzyjała zawiązaniu się tej relacji.
Miłosz potrzebował słuchacza bezinteresownego i wyrozumiałego, interlokutora błyskotliwego,
zdolnego pojąć całe wewnętrzne pogmatwanie kogoś, kto z dnia na dzień wywrócił do
góry nogami całe swoje dotychczasowe życie. Konstanty Jeleński nie stałby się
jednak osobą tak bliską Miłoszowi, gdyby nie był także uważnym, entuzjastycznym
— a kiedy trzeba, krytycznym — czytelnikiem jego dzieł.
Już w
pierwszym zachowanym liście Jeleńskiego do autora Trzech zim owa uważność zostaje zaznaczona i wyartykułowana.
„Przeczytałem — pisze Kot — La prise du
pouvoir […]. Muszę się przyznać, że byłem dość sceptyczny (gdyż nie wierzę
w możliwość »powieści społecznej«). Pewne zastrzeżenia pozostały […]. Ale w
Pana przypadku wszystko ratuje poezja w
połączeniu z inteligencją. […] książka Pana żyje i jest prawdziwa”[2].
Następnie stwierdza: „Jest Pan dość wyjątkowym zjawiskiem literackim: jeden z
pierwszych współczesnych poetów lirycznych pisze esej filozoficzny tej miary co
Zniewolony umysł — i powieść, której się
nie potrzebuje wstydzić!” (K 8).
Z przywołanych
fragmentów wynika, że już na początku lat pięćdziesiątych (uwagi pochodzą z
roku pięćdziesiątego trzeciego) Jeleński miał pełne rozeznanie co do
wyjątkowości Miłosza na tle literatury europejskiej. Lapidarną formułę zawartą
w słowach: „poezja w połączeniu z inteligencją” można by uznać za pierwszą,
jeszcze mało szczegółową i precyzyjną, próbę nazwania tego, co dla czytelników
„późnego” Miłosza będzie bez mała aksjomatem — w słowach tych wyraża się bowiem
zarówno podziw dla lirycznego talentu adresata, jak i przeświadczenie o
wyróżniającym go potencjale intelektualnym. O szczególnym miejscu w literaturze
polskiej i światowej, jakie autor Ocalenia
zajmie na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, będzie decydować właśnie
owa dwubiegunowość, pozwalająca mu wypowiadać się w formach tak odmiennych, jak:
1. krótki, zdyscyplinowany wiersz; 2. rozbudowany, wielopłaszczyznowy poemat,
wprowadzający bogactwo kontekstów filozoficznych, historycznych, religijnych;
3. esej, stanowiący próbę odpowiedzi na najbardziej palące pytania
współczesności (religia wobec nauki, polityka a wartości, rola tradycji
kulturalnej etc.).
Prędko staje
się Jeleński powiernikiem, wprowadzanym w tajniki skomplikowanego życia
emocjonalnego i intelektualnego Miłosza, utwierdzającym przyjaciela w
przekonaniu o słuszności podejmowanych przez niego wyborów (wyjazd do Ameryki,
faktyczne odcięcie się od polskiej emigracji, tworzenie jakby na przekór
tendencjom widocznym w literaturze krajowej i zachodniej), podtrzymującym go na
duchu, kiedy przychodzą chwile zwątpienia. Pisze więc Kot o „pewności”
dotyczącej wysokiego miejsca Miłosza w literaturze polskiej XX w. („szanse
Twego ostania […] są 10 na 10” — K 17;
„Czy naprawdę myślisz, że wśród ludzi, którzy trochę czują poezję i czytają po
polsku, jest najmniejsza wątpliwość co do Twej »rangi«?” — K 135), przekonuje
go o korzyściach wynikających z zamieszkiwania w Stanach Zjednoczonych („dla
pisarza, dla poety Twego gatunku,
istnieje dziś w Polsce niemożność pisania”
— K 135), zapewnia o swoim pełnym oddaniu.
Emocjonalna i
intelektualna zażyłość między Miłoszem i Jeleńskim rodziła się wskutek doświadczeń,
rozmów i spotkań — aż do wyjazdu Miłoszów do Ameryki istniała wszak możliwość
bezpośredniego widzenia. Prawdziwie intensywna wymiana listów rozpoczyna się
więc dopiero w latach sześćdziesiątych. W bloku owej międzykontynentalnej
korespondencji co najmniej kilka listów uznać wypada za fundamentalne. Pierwszy
z nich napisany został przez autora Traktatu
poetyckiego w roku 1962 (w omawianym zbiorze oznaczony został numerem 22.).
Przynosi on szereg konstatacji istotnych dla zrozumienia szczególnego położenia
Miłosza-wygnańca, kalifornijczyka i profesora amerykańskiego uniwersytetu — zmagającego
się z poczuciem życiowej przegranej, szukającego (i znajdującego) pocieszenie w
pozornie absurdalnej pracy poetyckiej, oznaczającej uparte opowiadanie się
przeciwko nicości; zawiera także kilka kapitalnych autodefinicji, pozwalających
dotrzeć do samego rdzenia unikalnego Miłoszowskiego spojrzenia na
dwudziestowieczną cywilizację techniczną z perspektywy prowincjusza (a zarazem
nieodrodnego dziecka cywilizacji europejskiej), kurczowo trzymającego się tradycyjnego,
zakorzenionego w religii obrazu rzeczywistości jako porządku, jako całości
sensownej i zhierarchizowanej. Wyznaje Miłosz:
Często myślę, że to jest ponad moje siły, że nie
podołam. Człowiek zanurzony w tej cywilizacji prędzej czy później akceptuje
swoją bezsilność i pozostaje mu tylko tzw. życie. Jeśli mam od razu, tu, na
początku, sięgnąć do sedna, powiem, że właśnie tzw. życie było i jest dla mnie
przerażeniem, karą zagładą. […] [T]o jest niezmienna mego losu, od czasu kiedy
miałem szesnaście lat: ratować się od tego przerażenia gwałtownym za i
gwałtownym przeciw. […] [M]usiałem zawsze wyposażać trwanie w sens i cel, tak
żeby cokolwiek robię, było częścią tego sensu i celu. (K 32)
Pobyt w
Berkeley jawi się mu jako wyznaczone przez los zadanie, które da się wypełnić
jedynie z największym trudem, dzięki nieustannej samokontroli i „intelektualnej
dyscyplinie” (K 33), którą trzeba sobie narzucić:
Kochający i nienawidzący, uciąłem sobie rękę i
wylądowałem tu, gdzie nie ma miejsca na miłość ani nienawiść, w Kalifornii,
krainie najdoskonalszej alienacji. Po cóż miałbym ukrywać przed sobą swoją
porażkę? […] Sartre kiedyś wysyłał Camusa na wyspy Galapagos. To są moje wyspy
Galapagos. Zamieszkałe, owszem, przez miliony ludzi, którzy cierpią jak ja, nie
uświadamiając sobie jednak na ogół, dlaczego cierpią. I nie mam innego wyboru,
jak przyjąć konieczność, próbując ją obrócić w wolność. W tym moja duma, że nie
chcę się poddać. Może to nawet pycha doradza mi powiedzieć: dobrze, że się tu
znalazłem, na tych brzegach Pacyfiku, gdzie najbardziej zaawansowana w świecie
cywilizacja techniczna jest w proporcji do duchowego nieszczęścia. Narzucone mi
zostało w ten sposób zmaganie się radykalne z tym wielkim i powszechnym dziś w
tylu krajach „nie ma”, o którym krzyczy théâtre
de l’absence, poezja i powieść. (K 32–33)
Poeta skarży
się na osamotnienie. By nie zatracić się w powierzchownej i bezrefleksyjnej
egzystencji, ucieka w lektury (w cytowanym liście wspomina o pracy nad
wierszami Robinsona Jeffersa), szuka schronienia w aktywności pisarskiej,
stwarzając — by posłużyć się sformułowaniem z jednego z jego późniejszych
wierszy — „niewidzialny sznur”, dzięki któremu możliwe jest utrzymanie się na
powierzchni spraw i zdarzeń, które chciałyby przybysza ze Starego Kontynentu
pochłonąć, pozbawić podmiotowości, świadomości historycznej i metafizycznych
pragnień. W owym trudzie ratowania samego siebie korespondencja z Jeleńskim
jest dla autora Światła dziennego
istotnym wsparciem, wyrywa go bowiem z poczucia alienacji, pozwala przejrzeć
się w słowach przyjaciela, odnaleźć w nich potwierdzenie własnej osobności,
własnego — niepowtarzalnego, niepodobnego do innych — trwania. Z jaką
gwałtownością domaga się Miłosz dialogu, kontaktu, rozmowy! „Nie, nie umiem
przemawiać do oceanu, do lwów morskich na bazaltach przybrzeżnych wysp, do
drzew i jeleni — pisze. — Potrzeba komunikacji jest tak wielka, że zmusza nawet
do zarzucenia wszelkich środków zbyt okólnych, zniechęca do sztuki, byle, co
nas gnębi, wyraziło się jak najbardziej dobitnie, jako głos człowieka do
człowieka” (K 33).
Ameryka, przysparzająca
Miłoszowi zgryzot „z powodu przerażającej jałowości życia milionów ludzi” (K
47), nieodmiennie zagrażająca „wsysającą nicością, przeciwko której tylko
nieliczni mogą się obronić” (K 49), nie jest, co oczywiste, jedynym tematem
rozmów między przyjaciółmi. Wiele miejsca zajmują w korespondencji wspólne projekty
literackie (np. opracowanie monumentalnej antologii polskiej poezji), wymiana informacji
na temat bliższych i dalszych znajomych (Herbert, Watowie, Gombrowicz, Hertz, Iwaszkiewicz,
Sadzik, Błoński i in.), analizy dotyczące życia literackiego w Polsce Ludowej i
na emigracji, omówienia planów wydawniczych i form promowania twórczości
Miłosza w Europie zachodniej.
Do
najwartościowszych i najgłębiej zapadających w pamięć partii tej korespondencji
zaliczyć wypada liczne autokomentarze Miłosza oraz przenikliwe, syntetyczne
uwagi na temat twórczości autora Trzech
zim rozsiane w listach Jeleńskiego.
7 lipca 1969 roku
pisze Miłosz w związku ze śmiercią matki przyjaciela:
To całe życie, polegające na nadrabianiu miną, na
udawaniu, że potworności niszczącej nas stopniowo nie ma, to chwytanie się
przeróżnych causes z jednym
niewyznanym celem — ja po prostu nie wiem, co z tym zrobić, bo cały tzw. świat
ludzki jest wobec czasu i śmierci złudzeniem, ale przyjmując ściśle
przyrodniczą optykę, czuje się wstyd, że świadomość ludzka na to tylko się
przydaje, żeby tak się rozdwoić na świadomość i naturę, czego przecież żadna
żywa istota nie ma. (K 100)
Przytoczone
słowa to przecież zwięzła formuła Miłoszowskiej poezji, z jej stałym namysłem
nad miejscem człowieka uwięzionego, z jednej strony, między naturą a historią,
z drugiej — między naturą a religią. Pytanie o źródło okrucieństwa wpisanego w
mechanizmy przyrody, o niezawinione cierpienie stworzeń rozumnych i
nierozumnych wybrzmiewa tu równie mocno, jak w najważniejszych wierszach autora
Sroczości.
Duże wrażenie
czynią uwagi Miłosza w liście z 30 z lipca 1979 roku, dotyczące jego pesymizmu
— nieujawnionego w poezji. Obnażenie ciemnej podszewki świata oznaczałoby dlań
naruszenie podstawowego tabu, znalezienie się poniżej poziomu, do którego
podnosi człowieka sztuka (konstatacja ta stanowi najlepszą odpowiedź na pytanie
o przyczyny kontrowersji między Miłoszem a Różewiczem):
Ciężkie mam życie. I jeżeli sobie coś wyrzucam w
zakresie mojego pisania, to że mój pesymizm nie został tak ujawniony, jak był
powinien — tylko że wtedy przekracza się pewną granicę jakiegoś ludzkiego
decorum i jest się wyraźnie poza kulturą. Ciągle i wyrzucam sobie, i dziwię,
się, że to u mnie pod piórem na odwrót wychodzi — i co to znaczy? (K 215)
Niektóre ze
stwierdzeń poety nie tylko celnie definiują najistotniejsze bolączki pisarza
współczesnego, ale ze względu na swoją lapidarność i gnomiczność mogłyby się
znaleźć w antologii sentencji o sztuce poetyckiej. Odnosząc się do recepcji
dzieła Gombrowicza na Zachodzie, powiada Miłosz: „Degeneracja języka polega na
utracie zmysłu rzeczywistości” (K 125). W jednym z listów z połowy lat
sześćdziesiątych przyznaje się do „przybierającego wstrętu do literatury” i
zastanawia nad związkiem między prawdą i sztuką. „I jest tak może — domniemywa
— że cała zbroja na nas pęka i zostaje się bez niczego, tylko z nadmiarem i
poczuciem, że tzw. pisarstwo było udawaniem i »zabawą w klasy«, ale że trzeźwa
nasza cząstka w to wcale nie wierzyła” (K 59), by na koniec przyznać, że
większa część jego literackiej aktywności wzięła się „z obolałości ambicji, a
nie z szumnej etyki” (K 60). Bardzo surowa ocena literatury świata zachodniego,
określanej przez Miłosza jednym słowem: „potworność”, każe postrzegać jego
własny poetycki projekt jako wymierzony w dwudziestowieczną „dehumanizację pod
pozorem protestu przeciwko dehumanizacji” (K 108).
Jeleński
bierze na siebie trud wspierania przyjaciela, raz po raz dowodzi, że droga
artystyczna obrana przez Miłosza, była jedyną słuszną. Daje dowody
przywiązania, wierności, ba, czułości. „Bardzo mi brakujesz” — pisze w lutym
1964. Na wyjątkowo osobisty i szczery list z października 1965 roku, w którym
poeta pisał: „»metafizycznie pękam w szwach«, […] z wielkim trudem przychodzi
mi tzw. wykonywanie obowiązków, […] jestem kompletnie crazy” (K 61), swoje życie nazywał „galimatiasem, z którego nic a
nic nie pojmuję” (K 62) i zapytywał: „Kocie, kim jestem dla Ciebie? Czy
garnkiem, z którego leje się kawa, a garnek zostaje garnkiem — jak dla mojej
rodziny, czy czymś innym?” (K 63), Jeleński odpowiada dwa miesiące później:
„jesteś mi naprawdę bardzo bliski, poniekąd w dwóch wymiarach, bo Twoja
obecność zawsze mnie cieszy i podnieca — mam jakąś wielką, przyjemnie ciepłą
»sympatię« do Ciebie — a Twoja poezja jest źródłem zawsze pewnego ukojenia — nostalgicznej
sérénité czy mądrości — trochę jak
muzyka Mozarta” (K 64). Po wielekroć dowodzi w swoich listach dogłębnego
zrozumienia pisarstwa Miłosza, jak wtedy, gdy rekapitulując główne tezy
własnego eseju Poeta i przyroda,
stwierdza: „wniknięcie przez kilka miesięcy w Twoją poezję utrwaliło mnie w
przekonaniu, że najwyższy, najbardziej odkrywczy wymiar Twej twórczości to Twój
stosunek do Ducha Ziemi, nie do Ducha Dziejów ([…] intuicja […] — że Duch
Dziejów to po prostu Duch Ziemi przebrany w heglowski fraczek)” (K 92). Kapitalnie
rozpoznaje fundamenty intelektualnej uczciwości Miłosza, nie pozwalającej
poecie na postrzeganie świata w kategoriach czarno-białych i sprawiającej, że
jego osobny głos brzmi obco dla przedstawicieli wszystkich opcji ideologicznych
(„Ty […] byłeś zawsze Gyblińskim dla Gelfowiczów, Gelfowiczem dla Gyblińskich…”
— K 128), wreszcie zaś z uporem i konsekwencją przekonuje go o najwyższej
randze jego twórczości („[J]esteś właściwie przez wszystkich Polaków
»gramotnych« uznany za największego polskiego poetę” — K 174). Porównując
autora Gucia zaczarowanego z
Gombrowiczem, dowodzi:
Ty jesteś człowiekiem niesłychanie witalnym,
zmysłowym, Twoja poezja, przy całej swej nostalgii i rozdarciu, jest
niesłychanie toniczna, należy do tych rzadkich dzieł sztuki, które nie kłamią i
w pewnym sensie pozwalają »pogodzić się ze śmiercią«. […] Ty miałeś (masz) tyle
»zachwytów«, tyle momentów (które
umiałeś utrwalić), że Twe »życie« i Twe »dzieło« wydają mi się z jednej
zrobione bryły”. (K 174)
W czerwcu 1977
roku, w trakcie wielokrotnej lektury wierszy Miłosza zebranych w tomie Utwory poetyckie, Jeleński wysyła do
przyjaciela „list wdzięczny i czuły”, w którym pisze: „Może tylko podziw uratuje mnie. Mogłoby to być motto Twojej poezji, ale w bardziej
uniwersalnym sensie niż może przypuszczasz, bo podziw Twój ratuje również
innych” (K 184). Następnie zdaje relację z tego, jak wyglądają jego poranki w
Nonzy na Korsyce; opisuje krajobraz, wśród którego stoją kupione przez niego i
Leonor Fini ruiny starego klasztoru — tarasy na zboczu wzgórza, na których
rosną warzywa i kwiaty, zatokę, gdzie pływa, ścieżkę biegnącą z wioski
położonej w górach. „Budzą się ptaki — podsumowuje — niemal co rano obserwuję
na morzu znaną mi parę kormoranów, zdarza się, że wesoło skoczy delfin. Zawsze
ten sam zachwyt. Potem robię sobie herbatę […] i czytam Twoje wiersze, szczęśliwy,
że zachwyt może być trwały, że potrafiłeś zatrzymać tyle przelotnych chwil […],
że słowo może zachwycić […], nie kłamiąc, niczego nie ukrywając” (K 184–185).
Trzy lata później, w wakacje 1980, po przeczytaniu cyklu Osobny zeszyt, wyznaje Jeleński: „»Niechby jednego człowieka
wybroniło Twoje dzieło« piszesz. Nie wiem, czy Twoje wiersze mnie kiedyś
»wybronią«, ale na pewno od lat są lekarstwem, pociechą, laską dla kulawego” (K
227). Z entuzjazmem pisze o Rodzinnej
Europie i przede wszystkim o Ziemi
Ulro — czytanej najpierw w maszynopisie, potem w wydaniu książkowym —
której wróży „wielką na Zachodzi
rolę” (K 191), z umiarkowanym krytycyzmem wypowiada się natomiast o Widzeniach nad Zatoką San Francisco.
Owa
przyjacielska lojalność, nakazująca absolutną szczerość nawet wtedy, gdy
krytyczne uwagi mogą dotknąć, sprawi, że po latach Miłosz będzie mógł napisać o
zmarłym: „Konsekwentny, prawy, wierny, mądry. […] W ocenach był swój własny,
szczery, nie cofał się przed krytyką, a zarazem zdolność do zachwytu miał niezwykłą”[3]. Potrafi
bowiem Jeleński wyrazić swoje przekonania w sposób najzupełniej bezpośredni,
np. wtedy, gdy odpierając zarzuty Miłosza w związku z przyznaniem nagrody Radia
Wolna Europa za najlepszą książkę emigracyjną roku Dwóm listom i innym opowiadaniom Mrożka, oświadcza: „Jeżeli byłeś
urażony tym, że jesteś (wyszedłeś) w »klasyfikacji« »po Herlingu« czy »na równi
z Grynbergiem«, to świadczy również o
Twoim egocentryzmie i braku wyobraźni,
kiedy chodzi o Ciebie” (K 122). Z niezwykłą otwartością i jednoznacznością
krytykuje decyzję autora Zniewolonego
umysłu o wydaniu drukiem korespondencji z Wańkowiczem, oceniając, że w
listach tych, pisanych w latach pięćdziesiątych, po podjęciu przez Miłosza
decyzji o emigracji, wiele jest ustępów, które mogą „zasmucić jego przyjaciół”
(K 268). Zapewniając o „podziwie i wdzięczności”, które ma dla niego „(nie
»jako poety« — bo tym poetą jesteś Ty)
— to jest Twoja głęboka, prawdziwa »natura« — i to, co własnym życiem, myślą,
pracą, cierpieniem, miłością z tej natury zrobiłeś” (K 268), formułuje długą
listę zarzutów. Pisze m.in. o „ogromnej self-pity,
[…] naprawdę żenującej, jeśli się myśli o losie tylu ludzi w Polsce w tym
okresie” (K 270) i wzywa przyjaciela do ostatecznego rozprawienia się z
bolesnym problemem politycznej i moralnej niejednoznaczności wyborów
podejmowanych przezeń w pierwszych latach po jego ucieczce z Polski Ludowej:
Jeśli można Ci dać radę — to weź tego byka wreszcie za
rogi — i napisz „brakujący rozdział” Rodzinnej
Europy i Ziemi Ulro. Nie kajaj się, nie bij się w piersi, ale zastanów się głęboko nad dziwną
schizofrenią zbiorową tego okresu
(nieprawda, że dokonałeś tego w Zniewolonym
umyśle — który również jest tej
schizofrenii wyrazem). No i
oczywiście także nad Twoją specyficzną schizofrenią indywidualną w tych latach. Potraktuj tę korespondencję [z
Wańkowiczem] jako lustro, w którym widzisz własną gębę po latach. (tamże)
W Roku myśliwego, pisanym po śmierci
Jeleńskiego, Miłosz nazwie cytowany list „posłaniem zza grobu” i przyzna:
Kot miał rację. Moje argumenty były fałszywe, ukrywały
moje prawdziwe motywy, albo dlatego, że te motywy były nie do wyznania, albo
dlatego, że wymagałyby zbyt zawiłej samoanalizy. […]
Wyjazd za granicę od początku stał pod znakiem
kłamstwa, bo przecie kierowałem się jednym pragnieniem: wyjechać. A potem się
zobaczy.[4]
Miłosz, Jeleński, Korespondencja, Warszawa 2011
[1] C. Miłosz, Abecadło, Kraków 2001, s. 161.
[2] C.
Miłosz, K. Jeleński, Korespondencja,
red. B. Toruńczyk, Warszawa 2011, s. 8. Dalej stosuję skrót „K”. Liczba oznacza
stronę.
[3] C. Miłosz, Rok myśliwego, Kraków 2001, s. 92.
[4]
Tamże, s. 278. Na zapisek ten zwraca uwagę Radosław Romaniuk, autor znakomitego
opracowania Korespondencji Miłosza i
Jeleńskiego.
Przeczytałem z wielkim zainteresowaniem - tym, większym, że listów tych nie znam. Żal, że w dzisiejszej dobie możliwości natychmiastowego kontaktu między człowiekiem a człowiekiem, ten kontakt robi się coraz bardziej powierzchowny, płytki, doraźny... a tym samym niewiele znaczący.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
Żal - to prawda, Panie Stanisławie. Zostaną po nas maile na serwerach i głuchy, drwiący śmiech pokoleń...
OdpowiedzUsuńSerdeczne pozdrowienia łączę.