niedziela, 22 stycznia 2012

Rozmowa o poezji Juliana Kornhausera (2)


Nakładem Wydawnictwa Uniwersytetu Opolskiego ukazała się właśnie antologia tekstów krytycznych poświęconych twórczości Juliana Kornhausera Było nie minęło.  
Poniżej druga - nieco rozszerzona w stosunku do wersji drukowanej - część rozmowy z Wojciechem Kassem na temat Kornhauserowskich Ciosów.




Przemysław Dakowicz: W jednej ze swoich książek Kornhauser pisze o sytuacji konfrontowania się poety z czytelnikiem w sytuacji publicznego czytania wierszy. Jego słowa będą, jak sądzę, dość dobrze współbrzmieć z dotychczasowym tokiem naszego rozumowania, dlatego pozwól, że przytoczę obszerniejszy fragment: „Między poetą a publicznością powstaje dziwny konflikt. Kiedy czytelnik obcuje z książką najczęściej zapomina o autorze. Autor nie jawi mu się jako ktoś konkretny, jako osoba z krwi i kości. W czasie spotkania autorskiego poeta z kolei traci swoją, zdawałoby się, przyrodzoną niezależność; bo musi wyjść naprzeciw oczekiwaniom słuchaczy, których nigdy wcześniej nie rozpoznawał jako swoich czytelników. Stojąc twarzą w twarz z publicznością, poeta nie wie, czy jego zapisane wcześniej słowa, ukrywające się w książkach, […] były przez nią kiedykolwiek zaakceptowane, przyswojone, odczytane. Ta wątpliwość rodzi w nim uczucie roztargnienia, a nawet konsternacji. Jest bowiem zmuszony do odegrania roli, w której wcale nie czuje się pewny. Ma grać kogoś, kim w istocie nie jest. Przecież jest powołany do czegoś zupełnie innego. Przede wszystkim do uwznioślania swojej samotności. Być poetą znaczy być samotnym do takiego stopnia ontologicznego napięcia, aby w samotności uczynić wizerunek świata. Rzucony w objęcia nieznanej sobie i w gruncie rzeczy tajemniczej publiczności, chcąc nie chcąc zmienia swoją samotność w widowisko. Staje się przedmiotem do oglądania, głosem do słuchania, wystawia się na pastwę złych języków. Występuje jako osoba steatralizowana, nie zaś jako twórca samotności. To powoduje, że ubiera się w szaty odświętne, często sprzeczne z własną naturą. Występuje, a nie »jest«” (J. Kornhauser, Postscriptum. Notatnik krytyczny, Kraków 1999, s. 174–175).
Poeta jako „twórca samotności”! W Ciosach chodzi właśnie o to — tylko pozostając sam ze sobą, zyskujesz szansę na osiągnięcie artystycznej doskonałości. Jeśli zbyt prędko wychodzisz na „plac”, tracisz kapitał dojrzałości gromadzony w trudzie i mozole. Jedynie ślęczącym nad białą kartą w pustej izdebce dana jest szansa sporządzenia „wizerunku świata”. O poecie publicznie prezentującym własne (u)twory powiada Kornhauser: „Ma grać kogoś, kim w istocie nie jest”. A kiedy jest tym, kim „jest w istocie”? Kiedy pracuje nad wierszem. Czynność spisywania istnienia (powtarzam: przedsięwzięcie absurdalne, niedające gwarancji powodzenia) ociosuje, ogołaca, pozwala pozbyć się masek i stanąć w świetle prawdy. Poeta staje się (o)sobą, kiedy przebywa w od-osobnieniu. Właśnie owa, wyłożona w Ciosach, na wskroś personalistyczna koncepcja twórczości literackiej najbardziej do mnie przemawia.
Mówisz o archetypie poety, o bezimiennym, mającym gdzieś sławę i powodzenie w „świecie”. Wiedzie go wewnętrzny głos, który stanowi spoiwo między nim, a tym, co postrzega, w czym uczestniczy, można by rzec najprościej: z życiem. Czy ktoś taki jest dziś do pomyślenia? Czy w ogóle można sobie wyobrazić twórcę, który nie chce się konfrontować z odbiorcą? Myślę, że nie, bo wszelka działalność artystyczna jest wstępem do rozmowy, wymaga obecności drugiego człowieka, gotowego do podjęcia wątku. Inna rzecz, że mechanizmy współczesnego rynku wydawniczego rządzą się innymi prawami — chodzi o to, by wypromować i sprzedać „produkt”. Ale sytuacja rozmowy między poetą, nawet dobrze „się sprzedającym” i nagradzanym, a rozumiejącym czytelnikiem, ostatecznie pozostaje niezależna od mechanizmów rynku. Dialog jest albo go nie ma.

Wojciech Kass: Poezja to najbardziej solistyczna ze sztuk i najbardziej intymna. Powinna być pisana z duszy, z całej duszy. Ta najprawdziwsza poezja nie jest kierowana do abstrakcyjnego czytelnika, do masowego, statystycznego odbiorcy, chce przekonać do siebie góra kilka dusz, ona idzie z duszy do duszy bo w duszy jest człowiek, w niej go znajdujesz. Jeśli sądzisz, że znajdziesz go, że podziewa się gdzie indziej, to się mylisz. Cała reszta do nakłady i rozliczenia, ilość sprzedanych egzemplarzy, statystyczny odbiorca, diabelska ekonomia wciąż kalkulująca opłacalność i zysk. Tymczasem, jak sam zauważyłeś, istotą zapisywania powinna być bezinteresowność. A jej różne formy i postacie rozstrzygają się w samotności, w od-osobnieniu.  Mówisz o dialogu, ale co jest jego rdzeniem? Rozmowa ja do ty, osoby do osoby, Gałczyński gdzieś pisze, że prawdziwa kultura jest przy świeczce. A więc kultura rozmowy, dialogu, wymiany słów między dwojgiem, czworgiem, których twarze obejmuje światło świec. A dalej, co jest dalej? Ocean innych, najczęściej zahukany, hałaśliwy, rozchwiany, falujący, sztormujący. Słowem niepochwytny i zagłuszający sam siebie żywioł, wyzbyty konkretności i podmiotowości.  

PD: A jak myślisz, czy w kontekście Ciosów możemy mówić o ważności poety jako Osoby? Czy można traktować literaturę w ten sposób — jako intymną mowę konkretnego człowieka do innego konkretnego człowieka? I jeszcze: jak powinien być wyposażony ten, kto rozpoczyna dialog? Co jest warunkiem dobrego kontaktu, umożliwiającym ominięcie rozmaitych raf? Jak uniknąć „gryzienia, kopania, złorzeczenia”?

WK: A czy w kontekście Ciosów da się mówić o innych, którzy szukają tych z pierwszych stron gazet, jako o osobach? Co do traktowania literatury — czy nie wywodzi się ona z bezpośredniej i intymnego szeptu, matki piastunki do dziecka, z guślarskich zaklęć i dialogu ze zmarłymi, z szamańskich widzeń i wizji, z mamrotań znachorki do chorego, z rozmów człowieka z Bogiem, z mowy snów, przyrody; zwierząt, wiatrów, piorunów? Jak uniknąć „gryzienia, kopania, złorzeczenia”? Nie gryźć, nie kopać, nie złorzeczyć, bo wtedy mniej się jest dla innych i niewiele widać, a ciosy gromadzą się wkoło jak cienie. 

PD: Masz rację, odpowiedzi na wszystkie moje pytania są aż nadto proste! Wskazując takie a nie inne źródła poetyckiej mowy (ciekawym, czy zgodziliby się z Tobą „luminarze” współczesnej poezji, zwłaszcza ci z najmłodszego pokolenia) zdajesz się potwierdzać moje głębokie przekonanie o elementarnej relacji zadzierzgającej się między autorem dzieła i jego odbiorcą. Inna rzecz, że idziemy tu w poprzek dwudziestowiecznej teorii literatury, uśmiercającej autora i odsyłającej do lamusa wszelkie modele lekturowe, które koncentrują się na czymś innym niż sam tekst. Broni nas jedynie to, że Kornhauser postrzega rzecz podobnie — tak interpretuję kilka ustępów z jego krytycznoliterackich prac. Najciekawiej przedstawia się to bodaj w rozważaniach poświęconych Mickiewiczowi. Kornhauser pisze o lirykach lozańskich: „czytam [je] jako coś nietypowego i nie skłamanego: z jednej strony jako wyraz osobistej klęski, zapis jednostkowego, niepowtarzalnego doświadczenia, a z drugiej jako metaforę ludzkiego losu” (J. Kornhauser, Postscriptum. Notatnik krytyczny, s. 152). W Sonetach krymskich dostrzega „autentyzm i głębię przeżycia” (tamże, s. 151). Jeśli dodamy, że wspomniane wiersze Mickiewicza ceni najbardziej, nie będzie chyba powodu, by wątpić, że Kornhauser zaakceptowałby przyjęty przez nas model czytania. A zatem — poeta i odbiorca, którzy wchodzą w najnormalniejszą relację interpersonalną?
Inna rzecz, że Ciosy traktują raczej o komunikacyjnym fiasku, wynikającym z niedostatecznego zrozumienia własnej roli przez poetę. Jak sądzisz, kim jest poeta z wiersza Kornhausera?

WK: Przemku, gońmy teorie od gospodarstwa poezji. Większość z nich nie liczy się z rzeczywistością, obnosi się ze swoim racjami i bardziej dzieli to, co złączone niedocieczonymi wiązadłami, niż łączy. Tak, ideologie i teorie dzielą. Na nie jednak jestem wyjątkowo odporny. Za to rzeczywistość, która we wszystkim mnie przerasta, od niej chciałbym brać najwięcej, od niej, która jest cudem i przypadkiem. Za to mądre książki, nie te będące przeciw duszy świata (och ile takich jest!) ale te, które rzucają na mnie dyskretny urok mówiąc o tym, co w życiu ukryte, a co wyświetla się przez uczucia i sny. Poeta z wiersza Kornhausera to „fajny gość”, ale rozdarty, poobijany, mocno nieszczęśliwy. Czy może być z kimś innym, porywając się na tajemnicę życia i słowa, na prawdę o sobie, o losie? Lew Szestow pisał o naturze prawdy, że utrudnia ona obcowania międzyludzkie, zwłaszcza za pośrednictwem słowa: „Każdy może ją znać dla siebie, ale po to, żeby wejść w związki z bliźnimi, musi wyrzec się prawdy i przyjąć jakiekolwiek umowne kłamstwo”. Na tej linii rozstrzyga się fiasko komunikacyjne. Ludzie wolą wyobrażenia o sobie i świecie niż prawdę. Wolą własne i wzajemne brednie, które przychodzą im łatwo i bez większych konsekwencji. A słowa prawdy, te ranią i co ciekawe, zrywają więzi zbudowane na wyobrażeniach. Z kolei ty mi powiedz kim lub czym jest papierowy łabędź, który spogląda sennie z wiersza Kornhausera?    

PD: Na twoje pytanie najlepiej byłoby odpowiedzieć: tworem z papieru. Łabędź jest tworem z papieru, podobnie jak znakomita większość produkcji poetyckiej. Gdy wiersz zatrzymuje się na języku i tylko do języka odsyła, gdy brak mu wiary, gdy jest chełpliwy i samowystarczalny, pozostaje papierowym ludkiem, ekstrawaganckim miotem mieszaczy słów. To pierwsza próba wyjaśnienia. Druga związana jest z rzeczownikiem „bezinteresowność”, który odmienialiśmy tu przez wszystkie przypadki. Podobnie jak wielbiciel origami, poeta „zabija czas” poświęcając się czynności, która pozornie pozbawiona jest sensu. Przesiewa słowa przez sito własnego serca i umysłu, wpuszcza jej w swój krwioobieg, oddycha nimi i pozbywa się ich wraz z wydzielinami własnego ciała. Mógłby w tym czasie uszczelnić przeciekający dach lub wyjść na spacer z dzieckiem. Ale on woli trwać przy biurku. Jeśli patrzy uważnie w siebie, może dostrzec prawdy niedostępne innym śmiertelnikom, a wtedy dokonuje się cud — poszerza się przestrzeń, w której dane mu jest się poruszać (płaska kartka zyskuje trzeci wymiar). Ale to nie koniec pracy. Łabędź musi być wydany na całopalenie. Poeta winien przygotować się na ofiarowanie własnego tworu płomieniom. Poezja to uchylenie okna w przedziale pociągu, otwarcie się na płonący horyzont.
Powiadasz, że bohater Korhnauserowskiego wiersza jest „rozdarty, poobijany, mocno nieszczęśliwy”. Myślę, że można mówić o dwuwymiarowości tej postaci. Jest ona, po pierwsze, anty-wzorcem — to ktoś, kto dobija się do wrót świata, kto chce zobaczyć własne odbicie w oczach innych, kto domaga się uznania. Wtedy jest jak łucznik mierzący na raz do dwóch celów, przestrzelający podwójnie. Ale przecież — to drugi wymiar owej persony —wyjście na zewnątrz jest wpisane w każdy akt twórczy. Żaden piszący nie jest doskonale wolny od tego rodzaju skłonności. Gdyby był wolny, nie musiałby zajmować się literaturą, reperowałby dach lub wydeptywał nowe ścieżki w lesie. Co zatem chce nam powiedzieć Kornhauser jako autor Ciosów? Może tylko tyle, że trzeba przejść przez piekło samoudręczenia, trzeba wymierzyć wiele ciosów i równie wiele przyjąć, by stać się twórcą w pełni dojrzałym, zdolnym do dźwigania brzemienia nieuleczalnej samotności?

WK: Piekło samoudręczenia to kara. Pewna młoda i zdolna poetka powiedziała mi, że pisze wiersze, a potem wysyła je na konkursy, gdyż pragnie zwycięstwa, sukcesu. Wykształciła swoisty węch do jurorów, potrafi — jak to ujęła — pisać pod ich upodobania. Znany tobie Richard Roch OFM pisze, że „spodziewając się zdobycia nagrody, ponosimy karę”. Prędzej czy później przekona się o tym każdy czciciel sukcesu i honorów, dziedzińców i aren. Nie myśl, że moralizuję, raczej siebie egzorcyzmuję. Zdarza mi się warczeć i wymierzać ciosy. Słyszeć warczenie i dostawać ciosy.
Wiersze podobnie jak ludzie mają własną drogę. Więcej, mają los, którego nie da im się zaplanować. Wszelkie próby ułatwiania tej drogi, projektowania losu kończą się żałośnie. Niezależnie, wiersz żywotny „wyposażony w krwiobieg, układ oddechowy i serce” i to samo poruszający w napotkanym odbiorcy, taki wiersz ma przed sobą długą drogę z przygodami, przez ludzi i krajobrazy, ma szanse na wzór własnego losu.

PD: Habent sua fata libelli… Wiersze pisane w ciszy, wiersze rzeczywiście oddychające, żywe zazwyczaj odnajdują drogę do czytelnika. Wybacz, że w tym miejscu pozwolę sobie na dygresję. W polskiej kulturze emblematycznym poetą niedocenionym, przez pół życia dobijającym się o uznanie, ostatecznie zaś zapomnianym i oddanym przez rodzinę do przytułku, jest przywoływany przeze mnie na początku rozmowy Cyprian Norwid. Ciosy mogłyby być wierszem o Norwidzie, ponieważ przeszedł on w życiu wszystkie fazy mocowania się z sobą i światem opisane przez Kornhausera. Kiedy wyjeżdżał z paskiewiczowskiej Warszawy, nie był pisarzem anonimowym — jego liryki cieszyły się wśród publiczności dużym powodzeniem, brylował na salonach, pisali o nim najważniejsi krytycy. Przyjaciele żegnali go jako wieszcza, jeden z nich recytował wtedy wiersz własnego autorstwa kończący się słowami „Już wiek twój idzie / Orle Norwidzie”. Na emigracji ta tendencja wznosząca przez jakiś czas się utrzymywała — Norwid był bardzo pozytywnie postrzegany przez działaczy Hotelu Lambert, poznał Mickiewicza, z którym starł się we wstępnej fazie formowania Zastępu Polskiego, zaprzyjaźnił się za to z Krasińskim. Przyjaźń ta prędko zaczęła się jednak przeradzać we własne przeciwieństwo. Młody poeta irytował hrabiów Krasińskiego i Cieszkowskiego niezależnością sądów, nadmiernym — ich zdaniem — poczuciem niezależności i brakiem artystycznej pokory. Zarzucali mu, że pisze „ciemno” i próbowali przerobić na własną modłę. Ale Norwid wiedział swoje. Choć nie doszedł jeszcze do pełni swoich pisarskich zdolności, zdawał już sobie sprawę, że jego własna droga poetycka musi się różnić od drogi, którą szli poprzednicy. Począł więc gryźć i kopać. Po spotkaniu z Norwidem i Cieszkowskim w październiku 1850 Krasiński donosił w jednym z listów: „rozwściekł się na nas obu [tzn. na Krasińskiego i Cieszkowskiego], żeśmy tej jesieni szczerą prawdę mu powiedzieli, prosząc o jasność” (cyt. za: Z. Trojanowicz, Z. Dambek, Kalendarz życia i twórczości Norwida, t. 1: 1821–1860, Poznań 2007, s. 407). Norwid odbierał uwagi starszych przyjaciół jako atak na własną pisarską niepodległość i trwał przy swoim. Pisał do Cieszkowskiego: „Mój Panie drogi, jak ja zasłabnę tak, że będę chciał pokazać czynem, o co idzie naszej publiczności, to napiszę i wydrukuję książkę, która trzech tygodni na składzie w księgarniach nie zostanie, ale którą rozkupią bardzo prędko!!” (tamże, s. 432). Spójrz, mamy tu przecież dylemat przedstawiony w wierszu Kornhausera. Pragnieniem prawdziwego poety jest pozostać wiernym sobie i być czytanym! Ale taki przywilej przypada w udziale nielicznym. Pozostali stają przed wyborem: kapitulacja wobec świata (gra o sławę i powodzenie, wydawanie książek, które „sprzedadzą się” w ciągu „trzech tygodni”) lub gorzka samotność artystyczna. Jak wielu stać na decyzję o pozostawaniu poza obiegiem czytelniczym i cierpliwe oczekiwanie na odmianę losu, na to, że znojna praca zacznie przynosić efekt w postaci realnego wpływu na kształt literatury? Norwid próbował przez całe życie przebić się do tego, co dziś nazwalibyśmy „głównym nurtem”, jak każdy — chciał być czytany. Vade-mecum zaplanował jako kamień węgielny poetyckiego przewrotu w polskiej literaturze! A jednak przewrót nie nastąpił — nie znalazł się wydawca, który chciałby te wspaniałe wiersze wydać. Jeszcze walczył, ale miał coraz mniej sił, popijał, nie dojadał, biedował. Jan Rosen, młody malarz, który odwiedzał Norwida w Paryżu w latach siedemdziesiątych XIX w. pozostawił taką charakterystykę poety: „Mieszkanie jego przedstawiało obraz nędzy i rozpaczy: brud i złe powietrze panowały tam niepodzielnie. Sam Norwid, stary już wówczas i bezzębny, równie niechlujny na sobie, jak wokoło siebie, gwizdał przeraźliwie mówiąc i ział napojami wyskokowemi, których, jak wiadomo, używał i nadużywał. […] Jak niemal wszyscy współcześni […] nie czytałem dzieł Norwida za życia jego i szczerze wyznaję, nie odczuwałem dla niego sympatji, nie odbierałem też w obcowaniu z nim wrażenia wielkości ducha, które pozwoliłoby mi było zapomnieć o ujemnych stronach osobowości jego. […] Myślę, że ten brak dbałości o zewnętrzny wygląd, ta oczywista niechlujność na nim i wokoło niego, przyczyniać się musiały niechybnie do niepowodzeń jego” (J. Rosen, Wspomnienia 1860–1925, spisała A. Leo, Warszawa 1933, s. 66–67). Norwid trafił wreszcie, jak wiadomo, do Domu św. Kazimierza, czyli do emigranckiego przytułku dla starców, gdzie każdego dnia stykał się z ludźmi złamanymi przez życie, nękanymi przez choroby i poczucie przegranej. A jednak był jeszcze zdolny wznieść się ponad osobistą i artystyczną tragedię, pisząc rzeczy tak znakomite, jak wiersz Do Bronisława Z.!
Dlaczego aż tyle miejsca poświęcam Norwidowi? Bo sądzę, że jest to jeden z tych nielicznych poetów, którzy nie poddali się ciśnieniu mechanizmów rządzących życiem literackim. Walczył, rozdawał ciosy i był okładany, ale do końca pozostał wierny sobie. Czy dzięki temu — by użyć formuły Kornhausera — coraz bardziej „był dla siebie”, czy „dla innych”? Jak sądzisz, czy poeta z Ciosów to ktoś, kto przypomina Norwida?

WK:  Już wcześnie pytałem, czy można być z innym, innymi porywając się jednocześnie na tajemnicę życia i słowa, własnego losu i losu słów, na prawdę o sobie i prawdę słów? Analogicznie, czy można być wiernym sobie, jednocześnie służyć ideologii, teorii, polityki, doktryny państwowej, partii, władzy, show biznesowi, ekonomii, koterii, salonowi, towarzystwu, środowisku, układom, tym wszystkim powiązaniom ze światem i ludźmi, które w gruncie rzeczy opierają się na kłamstewkach (co najwyżej na ćwierć prawdach), manipulacjach, wzajemnych gierkach, podchodach, wojenkach, kalkulacjach, machinacjach? Norwid? Tak, pewnie tak. Wiesz, właściwie to nic na tym świecie nie jest twoje, do ciebie nie należy, prócz rzeczy jednej, fundamentalnej i niezbywalnej, czyli własnej prawdy. Tylko ona jest naprawdę twoja. 

P.D: Sándor Márai napisał gdzieś, że wszystko, co uznajesz za swoje, własne, nad czym chciałbyś władać, jest złudą, może pęknąć jak bańka mydlana. Naprawdę twoja jest tylko praca. Norwid, ten ideolog sztuki-pracy zgodziłby się z nim. Tylko poprzez wysiłek i znój poeta może dojść do głębokiej samoświadomości.

WK: Kant powiedział.: „To, co w życiu najlepsze to tylko zmęczenie i praca”. Twoimi więc, prawdziwie twoimi są praca, zmęczenie i prawda. Łączą je ukryte, mocne wiązadła. Ale czy własna prawda, której kształt zależy od tego, ile pracy włoży się w jej docieczenie, ile mezaliansów ze światem się odrzuci, której artystyczną formę wybija się w głębokiej samotności, w dystansie do spraw ludzkich oraz warunków, układu i dyskusyjnych rozwiązań podsuwanych oraz dyktowanych przez świat, czy ta prawda nie służy innym, nie wspomaga ich, nie wyzwala?  

PD: Służy, wspomaga, wyzwala. Tylko na gruncie jednostkowej prawdy egzystencji może dojść do spotkania z Innym.

WK: Czy może ono nastąpić na gruncie wiersza?

PD: Jestem przekonany, że tak. Warunkiem jest maksymalna otwartość obu podmiotów. Wszak to Osoby wdają się w rozmowę, nie konstrukcje literackie.

WK: Szeroka otwartość, w której nie ma miejsca na dominacje, manipulacje, uwodzenie, która niczego nie pożąda i nie wymaga, nie zyskuje i nie osiąga, nie załatwia i nie zwycięża, a tylko pragnie rozmowy, zrozumienia i porozumienia. Wierzę w możliwość obecności tej szerokiej otwartości, ona jest jak ta wyblakła włóczka z wiersza Michała Woźniaka, snująca się pomiędzy człowiekiem a tłem, pomiędzy człowiekiem, przedmiotami, zwierzętami a krajobrazem, pomiędzy człowiekiem a tym, co jest większe, znacznie większe niż on sam. Ona zaś, ta wyblakła włóczka, dotyka horyzontu każdej rzeczy, każdego stworzenia. W swoim wierszu Gwiazda głóg zamieszczonym w tomiku pod tym samym tytułem napisałem: „Co dotyka samotności jest miłością”. Julian Kornhauser recenzował go na łamach „Tygodnika Powszechnego”.

PD: Julian Kornhauser, ten trzeci, który — miejmy nadzieję — wędrował z nami.

WK: Właśnie.
 

Wojciech Kass - ur. w 1964 r. w Sopocie. Poeta, eseista, krytyk literacki, diarysta, autor dwóch książek eseistycznych oraz siedmiu tomów poetyckich, członek redakcji dwumiesięcznika literackiego "Topos". Ostatnio wydał znakomicie przyjęty przez krytykę i czytelników zbiór wierszy 41. Jest członkiem SPP i PEN Clubu. Kieruje muzeum im. K.I.Gałczyńskiego w Praniu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz