sobota, 26 listopada 2011

Różewicz: możliwość milczenia


Recenzja książki Wbrew sobie. Rozmowy z Tadeuszem Różewiczem - napisana na zamówienie Biura Literackiego.


„Za czym tęskni pan najbardziej?” – pyta Halina Murza-Stankiewicz w rozmowie z roku 1973. „Za ciszą” (Wbrew sobie, s. 69) – odpowiada Tadeusz Różewicz. „Po co zabierać głos? […] Gadanie jednak zaciemnia” – dodaje w którymś z kolejnych wywiadów. Tego rodzaju stwierdzeń w publikowanym przez Biuro Literackie tomie rozmów z autorem Niepokoju jest znacznie więcej: „Mówię skrótami, nie jestem publicystą. Dlatego nie lubię udzielać wywiadów” (s. 251); „Widzi pani, u nas się za dużo mówi. […] coraz więcej się mówi, coraz więcej udziela się wywiadów, wszyscy mówią na wszystkie tematy” (s. 174); „Muszę panią uprzedzić, że nie lubię wywiadów. Mogę odpowiadać nie na temat albo wcale nie odpowiadać” (s. 351); „Ja nic nie mogę powiedzieć. […] Po to pisałem, żeby nie mówić” (s. 374); „Naszą rozmowę zaczynam od oświadczenia, że jestem zły, robię to niechętnie i nie wiem, dlaczego” (s. 205). Mówienie bywa dla Różewicza niemal synonimem bezmyślności: „Coraz więcej pisarzy prowadzi bogate życie wewnętrzne, lecz żałosne wewnętrznie. Są to pisarze niemający czasu na myślenie, ponieważ ustawicznie albo występują w telewizji, albo udzielają wywiadów radiowych, piszą do gazet bądź odpowiadają na niezliczone pytania dziennikarzy” (s. 173). Przyznaje, że przyjaźni się z malarzami, ponieważ – w przeciwieństwie do literatów – „nie gadają” (s. 182). Spośród dwustu pięćdziesięciu pytań przedstawionych mu przez Stanisława Beresia przed realizacją programu telewizyjnego żadne „nie wzbudza [jego] zainteresowania, chęci rozmowy” (s. 319), a indagującej go uczennicy i jej kolegom z sąsiadującego z jego domem gimnazjum składa następujące życzenia: „Żeby z dobrym wynikiem zdali do następnej klasy i byli zawsze zdrowi. I żeby nie zawracali mi głowy, bo nie lubię pytań i wywiadów, gdyż ludziom należy zostawić możliwość milczenia…” (s. 411).


W rozmowach zebranych w tomie sporo jest dziennikarskiej powierzchowności. Gdy wymiana zdań rozwija się według znanego mu schematu, Różewicz objawia zniecierpliwienie, popędza rozmówcę, by czym prędzej dobrnąć do końca, ucieka się nawet do reżyserowania dialogu: „Na pewno zapytacie teraz, co piszę?”. A dziennikarze, często źle przygotowani, żonglujący komunałami, zdają się przyjmować z ulgą ową pozorną otwartość. „Właśnie, co na warsztacie?” (s. 62) — dociekają, nie zdając sobie sprawy, że szansa na dobrą rozmowę została właśnie definitywnie zaprzepaszczona. Zresztą, nie zawsze jest to ich wina, niekiedy indagowany uparcie objawia swą niechęć do wynurzeń, a wtedy dialog nieodwołalnie więdnie, zanim jeszcze zdążył się na dobre rozpocząć. 


Czy z kontaktu z tak opornym rozmówcą wyniknąć może jakakolwiek istotna wymiana myśli? Czy Różewicza stać na przekroczenie własnych ograniczeń, na otwarcie się i wejście w taką relację z pytającym, by rozmowa stała się czymś więcej, niżeli tylko chaotycznym zbiorem cedzonych z wysiłkiem ćwierć- i pół-zdań? Okazuje się, że tak. Sam poeta podaje zresztą żartobliwą receptę na udany wywiad: „Autora nie trzeba męczyć, trzeba mu stworzyć aurę… zadawać dobre pytania…” (s. 251). Pytający, któremu uda się przebrnąć przez pole minowe pierwszych zdań i nie polec, może niekiedy osiągnąć umiarkowany sukces. 


Najmniej ważkie i na ogół zaskakująco krótkie bywają rozmowy przeprowadzane na terenie poety — Różewicz broni swojej prywatności konsekwentnie i z uporem, trzymając na dystans natrętów z mikrofonem lub dyktafonem i przepędzając ich przy pierwszej nadarzającej się okazji. Kiedy już uda się autora Głosu Anonima wywabić z jego pracowni i postawić w świetle reflektorów (jak dzieje się to w przeprowadzanej na scenie Teatru Starego rozmowie z wybitnym reżyserem Jerzym Jarockim) lub przydybać w wygodnym fotelu gdzieś w Londynie, może się zdarzyć i tak, że przeszkody nie będą stanowić nawet awaria instalacji elektrycznej z towarzyszącymi jej wybuchami czy konieczność dyskutowania przy świecach (pierwsza rozmowa z Adamem Czerniawskim). Różewicz nie znosi sytuacji sztucznych, dlatego najwartościowsze dialogi prowadzi z osobami, które dobrze zna, w których obecności może się czuć naturalnie, ma bowiem pewność, że zdążyły one poznać jego twórczość wystarczająco gruntownie, by rozmowa niejako automatycznie rozpoczynała się in medias res (Czerniawski, Jarocki, Konstanty Puzyna, Richard Chetwynd, Richard Sokoloski, Jan Różewicz, Mieczysław Orski, Krystyna Czerni). Zdarza się, że także w konwersacji z kimś słabo przygotowanym poeta wypowie kwestię o znaczeniu fundamentalnym, dzieje się to jednak mimochodem, niejako wbrew intencji pytającego.


Wywiady i rozmowy zebrane w tomie Wbrew sobie składają się na niekompletny, fragmentaryczny, lecz mimo to dość, by tak rzec, rozległy portret współczesnego pisarza, uczestnika historii, jednego z protagonistów sporu o kształt poezji XX i XXI wieku. W jaki sposób zawartość książki wzbogaca naszą wiedzę o poecie? Informacje cenne, mogące stanowić przyczynek do istotnych rozpoznań, podzieliłbym na dwie grupy — według porządku literackiego i biograficznego. 


O własnej twórczości autor Niepokoju wypowiada się z wyraźnym ociąganiem, zaznaczając, że wolałby nie „komentować swoich utworów”. „[J]est to dla mnie psychicznie ciężka praca — wyjaśnia. — Wydaje mi się, że moje wiersze, na miarę moich możliwości, są na ogół jasne. One same się komunikują, a nawet same się komentują” (s. 323). Niektórym spośród rozmówców poety udaje się jednak przełamać jego niechęć do odsłaniania tajników warsztatu poetyckiego i formułowania autorskiej interpretacji dzieła. 


Z fragmentów prezentujących spojrzenie Różewicza na literaturę współczesną dałoby się ułożyć dość spójną całość. Po pierwsze zatem, poezja jest tu pojmowana jako lustro dla świadomości. Na poetę nałożony został obowiązek opowiedzenia się po którejś ze stron „sporu światopoglądowego”, bo w mniejszym stopniu idzie o „akcesoria” czy „technikę pisania” (s. 13). „Tu przebiega rzeczywista linia podziału, tu jest platforma, na której zderzają się ze sobą twórcy i krytycy. Tu można przeciwstawić w sposób istotny na przykład: Eliota i Majakowskiego” — stwierdza Różewicz, dowodząc, że krytyka zbyt wiele uwagi poświęca jałowym dyskusjom na temat warsztatu (pendant do owych rozważań z lat 50. stanowią niektóre partie pierwszego dialogu z Miłoszem, w których mowa o „poezji świadomości”). Opinie trzydziestosiedmioletniego autora Równiny wielu poetów młodego i średniego pokolenia powinno dziś czytać po wielekroć, by dobrzeć wbić je sobie do głów. 


Położenie akcentu na „świadomość” nie oznacza, co oczywiste, braku zainteresowania problemami poetyckiej techné. Różewicz wielokrotnie podkreśla, że nowe treści musiał wyrazić środkami dotychczas przez poezję nieużywanymi, inaczej komunikat przeszedłby niezauważony. Bo — nie można o tym zapominać — poezja jest dlań przede wszystkim narzędziem komunikowania się; dlatego niezmiennie ważny pozostaje tu postulat przezroczystości języka: „W poezji treść musi krzyczeć przez formę, w starej — pozostanie niezauważona. […] Moim dążeniem było zawsze osiągnięcie formy przezroczystej. Tak przezroczystej, żeby cała treść, którą chcę wypowiadać, była poprzez nią widoczna” (s. 95). Bodaj najcelniejszą definicję własnego projektu artystycznego, polegającego na maksymalnym ogołoceniu języka poezji z fałszywych piękności, przesłaniających prawdę o współczesności, sformułował Różewicz w dialogu z Witoldem Zalewskim, który to dialog — jak dowiadujemy się z przypisku Jana Stolarczyka — „w rzeczywistości jest rozmową […] z samym sobą” (s. 36; poeta sam wymyślił pytania, na które następnie udzielił odpowiedzi). W tekście tym zostają sobie przeciwstawione dwie strategie pisarskie; pierwsza bywa realizowana poprzez „zakładanie masek i kostiumów”, druga „przez zdejmowanie kostiumów, a nawet zdzieranie skóry” (s. 36). Różewicz nie pozostawia wątpliwości, która z nich jest mu bliższa.


Znajdziemy w książce wiele stwierdzeń zbieżnych z refleksjami zawartymi w nielicznych wypowiedziach programowych Różewicza, np. w poszczególnych partiach Przygotowania do wieczoru autorskiego. Poeta wspomina m.in. o „niechęci do estetyki i umowności, do samej poezji” (s. 10), nazywa siebie „realistą” (s. 23), akcentuje doniosłą rolę poetyckiego „chwytu” („cierpienia nie napisały za mnie książek” — s. 40), analizuje relację między treścią a formą dzieła literackiego („Twórczość to szukanie formy. Jak nie znajduję formy, nie piszę. Treść jest dana. Słowami nie wypełni się rzeczywistości” — s. 251), mówi o niechęci do metafizyki, a także o nieumiejętności myślenia w kategoriach mistycznych („element nieśmiertelnej duszy jest dla mnie w jakiś sposób niejasny, jak gdybym został pozbawiony zdolności do pojmowania mistyki” — s. 148; „Wszelka metafizyka lepiej hoduje się w nocy niż w świetle dnia. Bóg może być wielki w nocy, a w porze dziennej zmniejszyć się tak, że mieści się w talerzu z zupą albo w złym obrazie. […] 90 procent tego, co napisałem, powstało w świetle dziennym, od 10 do 14.30” — s. 133–134), dostrzega związek między sytuacją religii i poezji we współczesnym świecie („Kurczy się Absolut, ludzie mówią o śmierci Boga, dlaczego nie mówić o śmierci poezji? Nieprzypadkowo Ewangelia św. Jana zaczyna się od słów: »Na początku było słowo. A słowo było Bóg«” — s. 317). 


Wśród proponowanych przez Różewicza definicji i charakterystyk poezji szczególnie doniosłe wydały mi się uwagi dotyczące postrzegania twórczości literackiej jako narzędzia zdolnego wskazywać kierunek życiowego działania. Znajduje w nich przedłużenie i rozwinięcie znane z literatury romantyzmu pytanie o granicę między słowem a czynem, pobrzmiewa odległe echo słynnej frazy z Norwidowego Promethidiona. Różewicz mówi o tym, jak podczas wojny szukał „ratunku w książkach”, „żądałem bezpośredniej, fizycznej pomocy, wyciągnięcia z sytuacji, że mnie ma powiedzieć: masz to zrobić, a nie to” — wspomina. I dodaje: „Mogą się te sprawy naiwne wydać, ale one w dużej mierze pozostały podstawą mojego działania jako pisarza”. Literatura: dłoń wyciągnięta przez człowieka do człowieka... „Ponieważ sam zawsze szukałem, prosiłem, żeby mi pomogli [Conrad, Dostojewski i inni autorzy], zaczęło mi się wydawać, że ja też mogę pomagać” (s. 116). Słowa te, jak sądzę, należy odczytywać łącznie z innymi stwierdzeniami padającymi w tej samej rozmowie z Adamem Czerniawskim — poglądem na temat zbliżonej roli poezji i religii („Częściowo może zastępować religię” - s. 114) i przyznaniem się do „poszukiwania […] świętości w człowieku sztuki” (s. 115). 


Zdarzają się w rozmowach z Wbrew sobie passusy, niekiedy zadziwiająco obszerne, gdy w całej pełni ujawnia się, na co dzień skrzętnie skrywany, gawędziarski talent autora Uśmiechów. Iście epicka opowieść skrzy się wtedy od dykteryjek, rozmówca zaś (niekiedy także publiczność) co i rusz wybucha śmiechem. Spośród tych dowcipnych narracji przynajmniej dwie powinny trafić do antologii polskiej anegdoty literackiej. Myślę tu (1) o relacji z pierwszego spotkania z Leopoldem Staffem, przed którym dwudziestokilkuletni debiutant wypija dla kurażu „pół butelki wina, albo nawet dwie trzecie »jabcoka«” (s. 220), po czym w dedykacji na egzemplarzu Niepokoju robi kilka błędów składniowych, oraz (2) o zbiorowym portrecie kandydatów do nagrody Nobla, siedzących w meksykańskim autobusie i obijających się o siebie (część z nich — powiada Różewicz — „zawsze koło października”, kiedy ogłaszany jest werdykt Akademii Szwedzkiej, „zaczyna zapadać na zdrowiu” — s. 330).


W kontekście wspomnianych historii, dzięki którym łatwiej zrozumieć, dlaczego faktycznym debiutem książkowym Różewicza był tomik satyr W łyżce wody, boleśnie i dotkliwie wybrzmiewają zdania z wywiadu przeprowadzonego przez Richarda Chetwynda, stanowiące rodzaj podsumowania drogi życiowej i twórczej poety z Radomska. „[K]iedy byłem adeptem literatury, zdawało mi się, że wkraczam w krainę pełną radości” (s. 197) — zwierza się Różewicz. Tymczasem życie podporządkowane pracy twórczej, skoncentrowane na tropieniu prawdy o człowieku w epoce „płynnej nowoczesności”, okazało się pełne trudów i wyrzeczeń — od czasów Gliwickich, kiedy za unikanie zaangażowania ideologicznego poeta płacił ubóstwem („Dom, rodzinę utrzymywała żona” — s. 293), aż do lat podeszłych, w których przyszło mu pogodzić się ze świadomością, że w los poety-rewelatora, poety-prowincjusza nieodwołalnie wpisane jest przekleństwo samotności, nierozpoznawalności, braku zrozumienia:



Moim niepowodzeniem w pracy, moją klęską było to, że krytycy tego, co chciałem poruszyć jako zagadnienia, nie widzieli. Byli ślepi. Jest to jakiś mój dramat. Gdy czytam teraz w światowej prasie […] o rzeczach, na których trop wpadłem trzydzieści lat temu, to dla mnie za każdym razem jest to moja osobista porażka. I tu niestety prowincja niosła w sobie zarodek tej porażki. Nie było możliwości. (s. 195)



„Uczucie zwiedza bez ironii / Szlaki bite cudzym cierpieniem, / Lecz kto był pierwej tam, wie o niéj, / Że jest - koniecznym bytu cieniem” — pisał Norwid. Kiedy w roku 1980 Czesławowi Miłoszowi przyznano nagrodę Nobla, stało się jasne, że szanse na otrzymanie tego lauru przez drugiego z polskich kandydatów, Tadeusza Różewicza, znacznie zmalały. Rok 2011 ogłoszono Rokiem Miłosza, prześlepiając 90. rocznicę urodzin innego z gigantów poezji dwudziestowiecznej. Różewicz po raz kolejny zniknął w cieniu autora To, którego w jednym ze swoich tekstów nazwał „starszym bratem”. Mogę tu jedynie wyrazić żal, że nie dane nam było celebrować Roku Miłosza i Różewicza. Tym większą wdzięczność jesteśmy więc winni niestrudzonemu Janowi Stolarczykowi za przygotowanie do druku kolejnego ważnego Różewiczowskiego tomu oraz Biuru Literackiemu, które książkę tę zechciało wydać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz