czwartek, 7 października 2010

Z Kłapouchym na Zdrowiu (i nie tylko)


 Na wyprawy do ogródka jordanowskiego na łódzkim Zdrowiu, dokąd wychodzę z moją pięcioletnią córką, lubię zabierać nowe książki poetyckie. Czytam je na ocienionych ławkach, od czasu do czasu zerkając, co porabia Zuzia. Kiedy ona wspina się na drewniane konstrukcje placu zabaw, przechodzi po szczebelkach zwodzonego mostu, szaleje na zjeżdżalniach, ja zagłębiam się w wiersze — w ten sposób każde z nas oswaja świat na swój własny sposób. Tomik Czytanie z księgi świętego Kłapouchego, zakupiony w trakcie spotkania autorskiego w Łódzkim Domu Kultury, pakowałem do koszyka z plastikowymi wiaderkami, łopatkami i foremkami pewien, że będzie to najodpowiedniejsza lektura na popołudnie w parku. Okazało się jednak, że wiersze te, mimo tytułu zachęcającego do lektury naiwnej i nieobciążonej balastem kulturowej wiedzy, niełatwo poddają się zrozumieniu, że bardziej niż do słonecznych promieni lgną do chybotliwego światła nocnej lampki. Przed snem córka, która dzielnie uczestniczyła w wieczorze poetyckim Artura Fryza, domagała się lektury Kłapouchego. Wertowałem książkę pomieszany, nie znajdując w niej treści odpowiednich dla pięciolatka. Półgębkiem przeczytałem credo, krótki wiersz przedstawiający genezę tytułu Fryzowej książki. Gdzieś na ostatnich stronach natrafiłem na utwór, który od biedy dało się zaprezentować dziecku. Nosił dobrze znany i oswojony tytuł — chatka puchatka:

jesienią kiedy staję się kruchy i brązowy
jak liść albo i krowi placek
i kiedy najbardziej nie mam domu
kiedy nie znajduję go nawet w norach
a tym bardziej w pokrytych szronem gniazdeczkach
ani nawet w uchylonych przez sen oczach moich dzieci
ani w słowie bożym
ani w żadnym innym czytaniu na ten i na każdy inny dzień
ani co wydaje się niemożliwe w wielkiej księdze aa
ani w domach moich przyjaciół
którzy właśnie umarli albo wyszli
albo w srebrzysku rozdają ludziom czekoladę soczki i swoje papierosy
albo siedzą cicho pod miotłami i nie otwierają
bojąc się że chcę pożyczyć pieniądze
potrzebne im tak samo jak mi albo i bardziej
albo mam kota

wtedy najbardziej lubię sobie wyobrażać
że właśnie wyszli zbudować mi dom
z mojego starego szałasu
który rozbierali dzień po dniu godzina po godzinie

i że znajdę go po innej stronie stumilowego lasu

Wmówiłem więc mojej córeczce, że wiersz opowiada o Kłapouszku, choć wcale o nim nie opowiada, i przypomniałem jej historię z tzw. chatką Puchatka, która - jak wiadomo - była w istocie nowym-starym szałasem refleksyjnego osła z książki Milne’a, przeniesionym przez Kubusia i Prosiaczka w zupełnie nowe miejsce. Cieszyłem się w duchu, że nigdy nie słyszała o szpitalu psychiatrycznym w Srebrzysku, nie czytała późnych wierszy Mickiewicza i nie obiła jej się o uszy najsłynniejsza fraza Tkaczyszyna-Dyckiego, bo musiałbym jej wyjaśnić, że dla człowieka myślącego i świadomie uczestniczącego w kulturze współczesnej, doznanie własnej bezdomności stanowi jedno z doświadczeń najbardziej podstawowych, skłaniających do podejmowania - na ogół skazanego na niepowodzenie - wysiłku poszukiwania „domku i gniazdeczka”, że każdy z nas może znaleźć powód dla ironiczno-elegijnego, dziadowskiego zawodzenia: „jesień już Panie…” itd. itp. Lektura cytowanego wiersza Artura Fryza uzmysłowiła mi, jak bardzo wielowymiarowym i przewrotnym tomem jest Czytanie z księgi świętego Kłapouchego, skłoniła do wzmożenia czytelniczej czujności, nakazując ostrożność w formułowaniu interpretacyjnych tez.
Fryz jest całkowicie świadom pułapek, w jakie może wpaść współczesny poeta - jeden ze swoich wierszy, zgierskie medytacje o obowiązkach mowy, opatruje zdaniem z Wittgensteina, mówiącym o „opętaniu naszego umysłu przez środki naszego języka”. Najnowszy tom kutnowskiego twórcy trzeba by chyba uznać za praktyczną realizację wskazań austriackiego filozofa, za przejaw walki z opętaniem, za podejmowaną wciąż od nowa próbę mówienia własnym głosem, próbę karkołomną i zasadniczo bezowocną. Poezja okazuje się tu równoznaczna z pokazywaniem języka, czy może raczej: języków — „martwych” i „żywych”, własnych” i „obcych”, „języków z książek” i „języków z ust”, „języków ognia” i „kocich języczków” (cze). W utworze to wszystko / zbliżenie / wstęp do kolekcji, dedykowanym Bohdanowi Zadurze, czytamy: „mój język / kurczy się / rozdwaja”, podmiot mówiący przewrotnego niby-erotyku zgierska piosenka powiada: „nie będziemy trzymać języka / jak psa za zębami / niech biega bez kagańca / pomiędzy głoskami”. I rzeczywiście, poezję tę można traktować jako spójny wewnętrznie projekt mówienia z wnętrza szumów i zakłóceń, jakie generuje język - bełkotliwy, polifoniczny i polisemantyczny, postrzegany jako przestrzeń chaosu, w którym twórca szuka uchwytu, punktu, od jakiego można by się odbić. Do czego? Na owo fundamentalne pytanie niełatwo znaleźć odpowiedź, choć sądzę, że Fryzowy idiom dałoby się usytuować gdzieś między modernistycznym i postmodernistycznym modelem rozumienia literatury. Myślę tu przede wszystkim o migotliwej wierze/niewierze w referencjalność języka.
Fryz to ponowoczesny koczownik przyznający się do cierpienia, na jakie skazuje go jego własna kondycja, manifestujący tęsknotę za przeszłością, pamiętający o tym, że niegdyś twórca bywał pielgrzymem - zmierzającym do wytkniętego celu, wierzącym we własne posłannictwo. W wierszu prawda prawda wyznaje: „młody poeta przybyłowski / powiedziałby że to kicha pisać / co naprawdę się wydarzyło // a ja myślę że ciągle nikt nie napisał o tym / co naprawdę się wydarzyło”. Czy autor Czytania z księgi świętego Kłapouchego byłby skłonny uznać, że dotarcie do „tego co naprawdę” jest możliwe? W tomie brak jednoznacznych deklaracji, choć nie sposób nie zauważyć, że dominuje raczej epistemologiczny pesymizm. Jeśli udaje się cokolwiek powiedzieć o tzw. rzeczywistości, to dzieje się to raczej na poziomie leksyki, frazeologii i składni. Język mówi za człowieka, dlatego właśnie tytułowa „księga świętego kłapouchego” (już nie Księga ksiąg) to po prostu „słownik języka polskiego”.
Podobne zjawisko - zdaje się twierdzić Fryz - zachodzi na styku literatury i etyki. Poezja spełnia z trudnością lub nie spełnia w ogóle jednej z jej niegdysiejszych podstawowych funkcji - nie jest w stanie zrozumiale i jednoznacznie wypowiadać się o sprawach związanych z moralnością, ba - nie nazywa i nie wskazuje, poruszając się zaledwie po powierzchni słów, z których każde z powodzeniem może być zastąpione innym. Chrystusowe wezwanie z Kazania na górze: „Niech wasza mowa będzie: tak, tak; nie nie. A co nadto jest od Złego pochodzi” zyskuje w tomie kutnowskiego poety kształt bez mała karykaturalny - w sposób jednoznaczny wypowiadają się tu jedynie manekiny z wystawy sukien ślubnych: „zamiast głów mają drewniane joysticki / w przód w tył / w lewo w prawo / tak tak / nie nie // boże” (zgierskie medytacje o obowiązkach mowy).
Jeśli stwierdziłem, że poetycki idiom Fryza jest w jakimś, choćby niewielkim, stopniu zbieżny z modernistycznym rozumieniem roli literatury, tzn. mimo świadomości rozbicia i rozproszenia elementów pozostaje wyrazem tęsknoty za jednością, poszukuje porządku i dąży do scalenia, to miałem na myśli wiersze, w których manifestuje się przekonanie o możliwości odczytania śladów, na jakie człowiek natrafia w ponowoczesnym świecie. Powiedziałbym, że autor Wspólnych miejsc organizuje materię poetycką w taki sposób, by wiersz stawał się konstrukcją palimpsestową, tzn. znaczącą podwójnie, potrójnie itd. Sprawą czytelnika jest, którą z interpretacji uzna za wiążącą. W sporej części utworów „całość”, która wyziera spod powierzchni słów i obrazów, czy mówiąc inaczej: głębinowa, pierwotna warstwa znaczeń, odsyła do symboliki chrześcijańskiej — wprost lub poprzez aluzję, napomknienie, trudniej lub łatwiej odczytywalny trop. Fryz zdaje sobie sprawę z obosieczności patosu, dlatego „łamie” jednoznaczną wymowę tego typu tekstów na różne sposoby, np. poprzez metatekstowy, autoironiczny i kpiarski dopisek: „z kolorowej gazety wyczytany wiersz o biednym malarzu” w znakomitym prześwietleniu obrazu:

jest roentgen co dziś odkrywa obraz pod obrazem
portret co dla pejzażu staje się blejtramem
farba farbę pokrywa łąka twoje oczy

gryzą się stare barwy i nowe kolory
aż z nich wstaje polana rozświetlonych plamek
wiecznie trwająca w żyletce źrenicy

kiedy nie miał pieniędzy to często tak robił
jak bóg który na starych nowe pokolenia maluje
jakby miał w swej pracowni jedno tylko płótno

ziemię a w niej drobinki z matki bezgłośnych kroków
z babki z prababki rozcieram między palcami
tak jak sposób w jaki się uśmiechasz
mieszam z tynkturą słów czcionką mikroskopijnych cząstek
które z nas tu zostaną

aż ten co  j  e  s  t  nareszcie wyciągnie z kieszeni fartucha swój promień
i będziemy cudem znalezieni
wszyscy i nagle
w jednym świetnym błysku
i każdy się rozpozna w swym własnym imieniu
i stanie się jasne 
w co tylko czasem wierzymy
że tu ciemność jest po to
by podkreślić światło

czas na czasie się kładzie
farba miesza z farbą
żeby syn złożył z blasków łąkę miłosną jak ucho

które sobie odcina schizofrenik van gogh

To, co najbardziej zaintrygowało mnie w nowej książce Artura Fryza, nazwałbym kryptoreligijnością jego poezji. Być może jest to jednak określenie nieco na wyrost, dlatego że większość wierszy bazujących na symbolach chrześcijańskich lub czerpiących wprost ze źródeł religijnych, to utwory niejednoznaczne, dające się odczytać na dwa sposoby. Przyjrzyjmy się choćby wierszowi modlitwa - dedykowanemu jednemu z najoryginalniejszych poetów konfesyjnych ostatnich lat, Wojciechowi Kudybie - w którym próba rozmowy z Bogiem, oznaczająca odwołanie się do „czasów nie do końca przeszłych”, zostaje porównana do operowania potencjometrem, „by odnaleźć jednoznacznie twoje pasmo”, a Boga nazywa się „milczącym ale wiernym słuchaczem wiecznym”. Modlitwa - powiada Fryz - nie niesie ze sobą pewności kontaktu, co najwyżej czyni go możliwym („potencjometr”) do pomyślenia. Nie potrafię też rozstrzygnąć, czy w wersach: „do użytku już sprawdzone inkantacje / kiedy cię twój głos wewnętrzny / trochę zmęczy” należy czy nie należy dopatrywać się ironii.
Religia pojawia się w utworach z Czytania w postaci śladów językowych, ale także rudymentów chrześcijańskiej symboliki i ikonografii przemieszanych z rekwizytami współczesnej kultury masowej. Szczególnie charakterystyczny jest tu wiersz net, dla niepoznaki, jak sądzę, ofiarowany legendarnemu komentatorowi sportowemu, Bohdanowi Tomaszewskiemu:

nad trawiastym kortem uniesione ramię
ach jak on podaje tę piłkę świat
blog boga zapiski bez pisków znanych z internetu
dziennik twardziela pisany nocą i dniem bez mrugnięcia powiek
z okiem trójkątnym nieruchomym
no może poza tym muśnięciem piłeczki o siatkę
powidokiem ryby na siatkówce szkarłatem uchyloną raz na wieki skrzelą
ale powtórzono ten serwis i gra toczy się dalej
w sieci nic łowi nic z boku szata złożona na trawniku
wimbledon czeka na mistrza

Artur Fryz z upodobaniem gra homonimicznością i polisemicznością wyrazów. Już tytuł wiersza jest dwuznaczny — słowo „net” oznacza zarówno dotknięcie siatki piłką w trakcie serwowania, jak i sieć internetową. W oba zakresy znaczeniowe i związane z nimi słownictwo wpisany jest zakres trzeci, ewokujący sferę religii - najmniejszy objętościowo, bo sześcioelementowy („blog boga”, „oko trójkątne nieruchome”, „powidok ryby”, „szkarłat”, „szata złożona na trawniku”, „mistrz”), dominujący jednak nad pozostałymi dwoma. Gdybym miał w sposób najprostszy opowiedzieć, jak rozumiem ów ekstrawagancki „tenisowo-internetowy” wiersz, inkrustowany elementami ikonografii chrześcijańskiej, stwierdziłbym, iż jest to dowcipny i gorzki zarazem traktacik o wypychaniu Boga z przestrzeni współczesnej kultury. „Śmierć Boga” staje się źródłem cierpienia człowieka (aluzja „pasyjna”: złożenie „szaty” na trawniku, przywołująca wydarzenie opisane w ewangeliach, gdzie żołnierze rzymscy grają o szatę ukrzyżowanego). „Wimbledon czeka na mistrza” tak jak człowiek współczesny potrzebuje boskiej obecności (przewrotne nawiązanie do Ocalonego Różewicza?). Oryginalna metafora „powidok ryby na siatkówce”, bazująca na językowej polisemii („siatkówka” jako dyscyplina sportowa i część narządu wzroku), próbuje oddać dynamikę procesów sekularyzacyjnych zachodzących w świecie, gdzie przemiana ewangelicznych sieci rwących się od nadmiaru ryb w sieć internetową, w której „nic łowi nic”, jest czymś najzupełniej oczywistym. W omawianym utworze, jak w wielu zbudowanych na podobnej zasadzie tekstach z Czytania z księgi świętego Kłapouchego, ujawnia się awangardowo-lingiwistyczny (przybosiowski) rodowód twórczości Artura Fryza.
Poezja kutnowskiego twórcy jest poezją (w) ruchu — znaczenia zostały tu poddane rzadko spotykanej dynamizacji. Uważnej lekturze towarzyszy doznanie specyficznej płynności wiersza, czegoś, co można by nazwać semantyczną "chybotliwością", a co skutkuje wrażeniem niedomknięcia tekstu i - ostatecznie - jego potencjalną transgresyjnością. Bo, jak się zdaje, Fryz chciałby móc wykroczyć poza język, dotrzeć do granicy, za którą znaleźć można byt esencjonalny, zasadę organizującą sferę ludzkiego doświadczenia. W owym maksymalistycznym i niemożliwym do spełnienia pragnieniu upatrywałbym źródła wierszy takich jak osobowym do kościana i turystyka ekstremalna.
Nowy tom Artura Fryza zamyka jednowyrazowy żart poetycki "ść / i", anagram bezokolicznika "iść" , sugerujący czytelnikowi marsz przez teksty w kierunku odwrotnym od dotychczas przyjętego. Wolno chyba sądzić, że "czytanie z księgi świętego Kłapouchego" nigdy się nie skończy, nie stanie się "do-czytaniem", nie przyniesie ostatecznego zrozumienia.
Poezji nie interesują przecież rozwiązania definitywne                      

[Artur Fryz, Czytanie z księgi świętego Kłapouchego, Łódź 2010]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz