– Tymek?!
– Tadzio?!
Takie okrzyki rozbrzmiewają 1 lipca 2000 roku u wejścia do „Samotni” nad Małym Stawem w Karkonoszach. Jest sobotnie przedpołudnie, właśnie otwarły się drzwi schroniska. Tymoteusz Karpowicz rusza na szlak, Tadeusz Różewicz stoi na zewnątrz.
Owo zaskakujące dla obu stron spotkanie opisał Jan Stolarczyk, wówczas redaktor naczelny Wydawnictwa Dolnośląskiego, wydawca obu poetów.
W ostatnim roku XX wieku Tymoteusz Karpowicz po raz drugi po niemal trzech dekadach emigracji odwiedził Polskę. W 1973 roku wyjechał na stypendium do Stanów Zjednoczonych i zdecydował się zostać na Zachodzie. We Wrocławiu mieszkał od 1949 roku – niemal ćwierć wieku. Różewicz sprowadził się do miasta nad Odrą w roku 1968. Mieli pięć lat, by jako tako się poznać. Była po temu sposobność – Karpowicz pracował jako redaktor działu poezji w miesięczniku „Odra”, Różewicz zaś drukował w „Odrze” od samego początku jej istnienia, od czasów, kiedy była jeszcze tygodnikiem (1958–1961).
30 czerwca 2000 roku z Wilczej Poręby na obrzeżach Karpacza Stolarczyk i Karpowicz wyruszają na Śnieżkę. Pomysł eskapady wyszedł od Karpowicza, podczas jednej z długich rozmów telefonicznych między Wrocławiem a Chicago. Autor wydanych niedawno Słojów zadrzewnych zażyczył sobie trampek, a wydawca (choć pełen wątpliwości, czy obuwie to sprawdzi się na górskich ścieżkach) spełnił jego życzenie – kupił dwie pary takich butów, produkcji koreańskiej.
Jeszcze tego samego dnia niebieskim szlakiem docierają do „Strzechy Akademickiej”, gdzie robią sobie postój. Na nocleg zatrzymują się jednak w oddalonej o dziesięć minut marszu „Samotni”. To właśnie w drzwiach tego schroniska rano „wpadają na siebie” Tymoteusz Karpowicz i Tadeusz Różewicz. Wbrew podejrzeniom obu poetów – spotkanie nie zostało zaaranżowane, jest dziełem przypadku, rezultatem tak zwanego zbiegu okoliczności. „Spacerowaliśmy dość długo – pisze Stolarczyk – nie pamiętam treści rozmów. Zresztą starałem się iść osobno, aby obaj czuli się swobodnie ze sobą. Byłem pewien, że to ostatnie ich widzenie”.
Korci mnie, by napisać, że znakomity edytor dzieł Karpowicza i Różewicza się mylił. Że z ostatnim – jak na razie – „widzeniem” autora Słojów zadrzewnych i autora Wyjścia mamy do czynienia w tomie, który trzymają Państwo w ręku, w owej „odwróconej strefie”, która rozciąga się poza czasem i poza przestrzenią. Jest to „strefa” zejścia się… no właśnie – gdzie? W języku. W obrazie. W pamięci. Zejścia się Tych Dwóch ze sobą, lecz także z tymi, którzy Ich czytają, którzy Ich pamiętają, którzy (z) Nimi mówią. A skoro dzieje się to, skoro jest (staje się, tu oto) historycznoliterackim faktem – to Oni żyją, Ich słowa są żywe, nie przestały znaczyć. Ba – obrastają nowymi treściami, są pretekstem do mówienia rzeczy nowych, zyskują na znaczeniu.
Unaocznia się w ten sposób, realizuje, materializuje i zostaje poświadczona podstawowa prawda związana z aktem zapisywania: l i t e r a t u r a j e s t s p o t k a n i e m, jest p r z e s t r z e n i ą niemilknącej r o z m o w y, ż yj e z d i a l o g u i w dialogu się realizuje.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz