[fragment tekstu opublikowanego w 32. numerze "Almanachu Prowincjonalnego"]
[...] Stara Europa wydawała ostatnie tchnienie, kiedy po raz pierwszy ujrzał Pan na własne oczy jej żidenicki zakątek. Przez trzy miesiące, aż do chwili, gdy dziewiętnastoletni zamachowiec Gawriło Princip zastrzelił w Sarajewie arcyksięcia Franciszka Ferdynanda i jego czesko-niemiecką żonę, hrabinę von Chotek, żył Pan, nieświadom niczego, w tym dawnym świecie pozornego spokoju, wśród ludzi tej dobiegającej końca epoki, o których napisano: „Ich życie było bardzo jednostajne, niezmiennie takie samo o początku do końca, bez wzlotów i upadków, bez wstrząsów i niebezpieczeństw, życie, w którym istniały tylko drobne troski, a zachodzące zmiany były ledwo dostrzegalne. Fala czasu niosła ich statecznie i spokojnie w tym samym rytmie od kolebki o grobu. Mieszkali w tym samym kraju, w tym samym mieście i prawie zawsze w tym samym domu”.
Autora tych słów, Stefana Zweiga, kula bośniackiego zamachowca dosięgła w Ameryce Południowej, bo od kiedy świat się zmienił, Stefan Zweig nie potrafił na nim dłużej żyć i choć w brazylijskim mieście Petrópolis nic mu nie groziło, on i jego żona postanowili własną śmierć okazać światu jako znak protestu. Ich martwe ciała krzyczały, już po raz ostatni, że Lotte i Stefan Zweigowie nie godzą się na Europę Hitlera, w której pali się książki, morduje ludzi i to, co kilkadziesiąt lat wcześniej mogło uchodzić za wieczne, czyni nieodwołalnie die Welt von Gestern. Może to lepiej, że nie zobaczyli już Europy Stalina, która wtedy, w 1942 roku, nie znajdowała się nawet w stadium zalążkowym. Także ona stała się możliwa do pomyślenia, również ona wyłoniła się z niebytu dzięki strzałom Gawriła Principa, które rozległy się w stolicy Serbii dokładnie trzy miesiące po Pana narodzinach, dwudziestego ósmego czerwca tysiąc dziewięćset czternastego roku.