Otwarcie na dialog. Z Przemysławem Dakowiczem rozmawia prof. Zbigniew Chojnowski, "Nowe Książki" 2020, nr 1
W
polszczyźnie domowi się Twoja fraza: Bo „«Łączka» to Polska.
/ Bo Polska to «Łączka»”. Czy to jest jakaś istotna formuła
całościująca zarówno Twojej twórczości poetyckiej oraz
eseistycznej, jak i literaturoznawczej?
Z całym szacunkiem – nie sądzę, by jakakolwiek fraza pochodząca z literatury była dziś w stanie osadzić się w języku. Słowo pisane, jeśli nie zostało zwielokrotnione przez multimedialne przekaźniki, wypromowane przez najgłośniejsze nagrody, przemielone w młynach promocji elektroniczno-obrazkowej – nic już nie znaczy. Jak widzę miejsce własnych książek w tej układance? Jeśli brać pod uwagę liczbę sprzedanych egzemplarzy, jest to jedno z miejsc ostatnich. Zbiory poetyckie znajdują przeciętnie kilkuset odbiorców. Wyjątkiem była tu rzeczywiście Łączka, mająca dwa wydania, drugie z dołączoną do książki płytą z kompozycjami Mikołaja Hertla.
Jeśli
zaś idzie o doświadczenie związane z kwaterą Ł na Powązkach
(nazywaną
„Łączką”, bo w późnych latach czterdziestych i wczesnych
pięćdziesiątych, kiedy w tajemnicy zwożono tam ciała
zamordowanych w więzieniu na Mokotowie,
był to porośnięty trawą i zielskiem teren poza cmentarzem) –
określiłbym je dziś jako formacyjne, bo znacząco wpłynęło na
kształt mojej świadomości, nie tylko obywatelskiej, lecz także na
postrzeganie miejsca kultury i literatury w obrębie wszystkich
procesów społecznych, w których uczestniczymy i które
współtworzymy. Zaczęło się, jak zawsze, od lektur. Nie pamiętam,
co było pierwsze, jaki był ten najwcześniejszy ślad „Łączki”.
Zdaje się, że powieść Na stracenie Janusza
Krasińskiego, ze świetnym opisem celi kaesowców w więzieniu na
Mokotowie. Czy to wtedy po raz pierwszy dowiedziałem się czegoś o
Dekutowskim-„Zaporze”, o Witoldzie Pileckim? Nie jestem pewien.
Ważne były jakieś filmy dokumentalne z lat 90., ale przede
wszystkim niezwykły reportaż-dziennik Małgorzaty Szejnert Śród
żywych duchów,
opis prywatnego śledztwa autorki, prowadzonego w przededniu
Okrągłego Stołu, w cieniu morderstwa, którego ofiarą padł ks.
Stefan Niedzielak. Książka Szejnert wiele pozwoliła mi zrozumieć,
otworzyła moją wyobraźnię. Na końcu tej drogi była zaś praca w
charakterze wolontariusza podczas prac wykopaliskowych na „Łączce”,
w zespole prof. Krzysztofa Szwagrzyka. Wszedłem do wnętrza grobu.
Wszystko mogłem zobaczyć na własne oczy. Trzymałem w rękach
kości, które nigdy nie miały zostać odnalezione.
Ciekawe, że tom poetycki
Łączka powstał
jakby niezależnie od tego konkretnego doświadczenia biograficznego,
w przestrzeni, w której równie ważne co wydarzenia historyczne są
kody kultury – symbole, metafory, gatunki literackie i konwencje.
Słowem – najpierw przyszły wiersze, dopiero potem faktyczne –
na poziomie somatycznym – dotknięcie kwatery Ł, moja powązkowska
katabaza. Niektórzy krytycy chcieli widzieć w tych wierszach wyraz
uwikłania w politykę czy ideologię, ale to nie tak, zupełnie nie
tak. Może w głowach odbiorców książki takie jak Łączka,
Teoria wiersza polskiego,
po trosze także obie części Afazji
polskiej,
muszą się oderwać od bieżącego kontekstu, by były czytanie sine
ira et studio?
Szkoda tylko, że ironiczne pytanie, które w drezdeńskich Dziadach Jeden z Młodzieży zadaje Literatowi I - jak długo trzeba czekać? - wciąż pozostaje aktualne. To już niemal dwieście lat...
Co
autor podpowiedziałby czytelnikowi swoich książek?
Prosiłby
przede wszystkim, by oceniając literaturę, czytelnik posługiwał
się kryteriami literackimi. By zechciał dostrzec, że Łączkę
poprzedza
motto z Leśmiana, że co najmniej Ballada
o biegnących piekarzach i
Topiel z
tego tomu są wierszami z Leśmianowską Łąką
dialogującymi,
a autor prowadzi rozmaite gry z tradycją, konfrontując najgłębszą
powagę z najbardziej żrącą ironią. W ogóle Teorię
wiersza polskiego i
Łączkę najlepiej
byłoby czytać równolegle, jako wzajemnie dopełniające się
części jednej poematowej całości, której przedmiotem nie jest
jedynie historia najnowsza, lecz również sposób, w jaki
indywidualne przypadki ludzkie przemieniają się (lub nie) w
składowe losu zbiorowego, to znaczy: ulegają (lub nie)
przetworzeniu w kulturę.
Jeśli
napisałem, że „Łączka” to Polska,
chciałem dać do zrozumienia, że na tym obszarze Europy, w którym
mieszkam, podstawowym doświadczeniem XX wieku jest absurdalna
śmierć, sprowadzająca człowieka do roli nic nie znaczącej liczby
w statystycznym równaniu. Myślę tutaj zarówno o likwidacji elit
intelektualnych II Rzeczypospolitej, o przeprowadzonej przez
komunistów w pierwszych latach powojennych anihilacji podziemia
niepodległościowego, jak i o koszmarze Holokaustu, o którym w tej
części Europy wciąż powinniśmy mówić.
Kluczową
sprawą u Ciebie jest postpamięć. Twój sposób prowadzenia słów
potwierdza prawidłowość, że świadkowie horrendalnych przeżyć i
przejść zazwyczaj nie są w stanie ich w pełni opisać, a co
dopiero zrozumieć. Czynią to twórcy nawet nie następnego, ale
któregoś kolejnego pokolenia. Homer nie uczestniczył w bojach o
Troję. Człowiek z żywą traumą jest sparaliżowany językowo,
wyobraźniowo, etycznie. Po prawie 80 latach od wydarzeń, chociażby
na sokalskim moście na Bugu we wrześniu 1939 roku, Ty w sobie
budzisz tę całą przeszłość, jesteś w stanie ją ogarnąć.
Kategoria
postpamięci pojawia się w tekstach Marianne Hirsch, amerykańskiej
badaczki zajmującej się narracjami holokaustowymi. Niemal dokładnie
w czasie, kiedy rozmawiamy, na cmentarzu żydowskim w Grybowie
niedaleko Nowego Sącza odbywa się uroczystość odsłonięcia
tablic upamiętniających grybowskich Żydów. Miałem honor
uczestniczyć w jednej turze prac porządkowych na tym cmentarzu –
wycinaliśmy krzewy i drzewka porastające teren, usuwaliśmy ciernie
i chwasty, by spomiędzy nich wychynęły macewy. Działania
przywracające pamięć podejmują tam od lat Kamil Kmak i Dariusz
Popiela. Chcę tu powiedzieć, że doświadczenie kwatery Ł
otworzyło mnie na nieznane, pozwoliło zrozumieć, jak wiele
ludzkich historii musi znaleźć drogę do naszej świadomości. Po
ośmiu dekadach od wybuchu II wojny światowej zyskują one
przynależne im miejsce w kulturze – i jest to prawidłowość
znana badaczom. Jan Assmann właśnie
granicę osiemdziesięciu lat uważa za linię dzielącą pamięć
komunikatywną od pamięci kulturowej. Kiedy odchodzą ostatni
bezpośredni świadkowie i uczestnicy wydarzeń historycznych,
przeszłość zostaje niejako uwolniona, by mogła ją wchłonąć
kultura. Zamiast relacji i sprawozdania z pierwszej ręki,
najczęściej w postaci oral history,
otrzymujemy ich literackie przetworzenie.
Mnie
zaciekawia, że jesteś poszukiwaczem ciągłości żywej,
dotykalnej, odczuwalnej w przestrzeni codziennej – nie tej
wykoncypowanej, lecz tej, która właśnie nie byłaby drogą do
intelektualnego nadużycia, nie dawałaby się zawłaszczać przez
ideologię, doraźne sprawy egzystencji i polityki.
Zawsze
starałem się mówić o tym, co egzystencjalnie dotyka mnie samego.
Mówię „starałem się”, bo dziś nie piszę. Rytm wydawniczy na
to nie wskazuje – Boże klauny wyszły
w 2014, Ćwiczenia duchowne
w 2016 roku, a na przełomie 2018 i 2019 ukazała się Nauka
znikania,
pięciusetstronicowy tom zbierający niemal wszystkie wiersze i
rozmowy. Ale prawda jest nieubłagana: ostatni
tekst poetycki powstał przeszło sześć lat temu.
Udzielanie
siebie jednej formie pisarstwa zamyka drugą. Pisanie książek o
literaturze trudno pogodzić z tworzeniem wierszy.
To
jest wielka tajemnica, kiedy poezja odchodzi. Niewykluczone, że
jestem już byłym poetą, że stan poetycki nie powróci. A było to
najgłębsze z pisarskich – może także: życiowych –
doświadczeń, z niczym nieporównywalne. Krytyka literacka,
eseistyka, hermeneutyka historyczna, literaturoznawstwo, czy nawet
proza o charakterze quasi-fabularnym
– nic nie może się równać z pisaniem poezji. Gdy pracowałem
nad Teorią wiersza polskiego,
bywało, że jednego dnia powstawało kilka tekstów – jakby
dyktował je jakiś donośny głos. Podstawowe wiersze, które
składają się na tę książkę, napisałem w ciągu sześciu dni.
Nieco podobnie, choć nie tak intensywnie, było z Bożymi
klaunami i z
Łaczką.
Cierpisz?
Jest
we mnie rodzaj żalu. Tęsknoty. Lecz z każdym rokiem coraz mniej.
Jakbym oddalał się od źródła dźwięku i wchodził w ciszę.
Jedźmy, nikt nie woła...
Jak
sobie liczę, przestałeś pisać wiersze mniej więcej w podobnym
momencie życia jak Mickiewicz…
Zestawianie
się z Mickiewiczem – nawet jeśli idzie jedynie o zbieżność
dotyczącą wieku, byłoby w najwyższym stopniu niestosowne. On jest
poza zasięgiem któregokolwiek z polskich
twórców. No, może Kochanowski. Może Słowacki. Żaden z naszych
największych pisarzy dwudziestowiecznych – nawet Leśmian, nawet
Miłosz – nie może się z nim równać. W latach 1839–1840,
podczas pobytu w Lozannie, zapisał swoje ostatnie wiersze. Wszyscy
je znamy – przede wszystkim arcyliryk, polski wiersz-archetyp ***
[Nad
wodą wielką i czystą...].
Zanim Mickiewicz trafił do Szwajcarii – a miał wtedy czterdzieści
jeden lat – opublikował już wszystkie arcydzieła. Ostatnie z
nich, Pana Tadeusza,
w 1834 roku.
Na przełomie lat 30. i 40. źródło poetyckiej inspiracji
Mickiewicza definitywnie wyschło.
…a
może zaczęło bić gdzie indziej.
Przeszedł
od pisania do prób bezpośredniego wpływania na kształt
rzeczywistości. W tej ostatniej, trwającej kilkanaście lat, fazie
jego życia – z wszystkimi szaleństwami towianizmu i ambicjami
politycznymi – cały polski romantyzm przegląda się jak w
lustrze. Spotykają się tu jego dwa bieguny, sam zaś Mickiewicz
jawi się zarazem jako – posłużę się formułą Marii Janion i
Marii Żmigrodzkiej – „bohater egzystencji” i „bohater
historii”.
To
jest w ogóle polska specyfika, przekleństwo i przywilej naszej
kultury – nawet jeśli wydaje nam się, że ostatecznie się od
niej uwolniliśmy, historia się o nas upomina. Przypominamy
(zastrzegam sobie copyright do tego porównania!) postaci z
dwudziestej księgi Dantejskiego Piekła.
Przedstawiono tam pochód wieszczków i
proroków, tych wszystkich, którzy próbując poznać przyszłość,
zaglądali pod podszewkę rzeczywistości. Głowy mają obrócone
wstecz, patrzą na własne pięty, po plecach płyną im łzy.
Mieszkańcy tej części Europy, jeśli przyjrzeć się tworzonej
przez nich kulturze, znajdują się w podobnym położeniu. Pamięć
i wyobraźnia nieustannie kierują nasz wzrok ku przeszłości.
Toczymy o nią gorące spory, jesteśmy oskarżani i oskarżamy, nie
radzimy sobie z własnym poczuciem winy i obwiniamy, płaczemy po
zmarłych, wywiezionych, zamordowanych i wciąż nie potrafimy
uporządkować naszej teraźniejszości.
Na
naszych ziemiach wydarzyła się Wielka Hekatomba. O pewnych jej
aspektach przez wiele lat nie mogliśmy lub nie byliśmy zdolni
mówić.
Dochodzimy
więc do Twoich narracji.
Zdarza
się mi czytać, że forsuję projekt nowej interpretacji historii,
że uparcie powracam do martyrologium, uprawiam nekropatriotyzm,
wskrzeszam mesjanizm. Niektórzy spośród krytyków sugerują, że
tak pojęta literatura ma cel polityczny czy ideologiczny. Otóż nie
ma i nigdy nie miała. Moje książki, nawet takie jak Afazja
polska,
wyrastają z autentycznego egzystencjalnego przeżycia, wywołanego
lekturą świadectw. Zadanie zapoznania się z nimi miało również
cel samokształceniowy. Chciałem się dowiedzieć, ile można – o
Piaśnicy, o Sonderaktion Krakau, o ostatnich dniach Czechowicza i
Witkacego. Kiedy dziś zaglądam do tej czy owej książki, widzę
jednak, że wiele dawniejszych tekstów napisałbym inaczej.
No
właśnie – jak oceniasz swoje książki z obecnego punktu
widzenia?
W
wielu fragmentach esejów historycznych ochłodziłbym styl,
cofnąłbym pewne symptomy emocjonalności, która psuje narrację.
Starałbym się uniknąć niektórych ocen i diagnoz, szczególnie
tych, które dziś postrzegam jako symplicystyczne.
Masz
dystans do drogi pisarskiej, którą przeszedłeś. Czy mógłbyś
zarysować krótki przegląd swojej twórczości niezależnie od
rodzajów i gatunków, które uprawiasz?
Książki,
które napisałem, najchętniej potraktowałbym jako zapis przygód
umysłu (to formuła wzięta od Miłosza) i serca (vide Myśli
Pascala,
dział czwarty). Rozpoczętą przed niemal dwiema dekadami drogę
widziałbym jako rozpisany na wiersze i prozę Bildungsroman. Bardzo
nieudana debiutancka książeczka z wierszami Süßmayr,
śmierć i miłość, której od dawna nikomu
nie daję do czytania, której nie wymieniam w biogramach, jest
wysoce symptomatyczna. To próba podjęcia dialogu z tradycją, lecz
próba nieudolna. Znajdziesz tam wierchuszkę klasycystycznej
Międzynarodówki: Mozart, Eliot, bohaterowie mitologii greckiej.
Szkoda gadać. Ważny jest jednak kierunek – poszukiwanie
osobowości artystycznej nie na drodze buntu i zerwania z
przeszłością, lecz poprzez dialog z poprzednikami. Taka
perspektywa pozostanie mi bliska. T. S. Eliot jako preceptor i
mistrz, personifikacja świadomości kulturowej. Kontekst pojęciowy:
Harold Bloom. Marzenie o byciu strong poet.
Ale
Ty nie doznajesz lęku przed wpływem?
Każdy
świadomy poeta doznaje lęku przed wpływem. I utożsamia się z
prekursorem, by go przezwyciężyć. To były moje problemy, od
pierwszych, nieporadnych wierszy. Nigdy nie wychodziłem od nagiego
doświadczenia, potrzebowałem zapośredniczenia. Lektury dostarczały
i dostarczają mi impulsów równie mocnych, co doświadczenia
życiowe. Bywa, że wchodzimy w cudze dzieło lub w opowieść o
czyimś życiu tak głęboko, że stają się one częścią nas
samych. Są historie, do których wracamy przez całe życie,
ponawiając wysiłek ich zrozumienia.
A
zatem Twoje książki są również podsumowaniami etapu obcowania z
określonymi lekturami.
Jak
doskonale wiesz, na proces pisania składa się wiele rozmaitych
czynników.
Odpowiednikiem
tego twórczego reagowania na cudze teksty są Twoje wiersze-cytaty.
Lektura
jest początkiem pisania. Dziś – gdy nie piszę własnych rzeczy –
z zawziętością pokrywam notatkami marginesy czytanych książek.
Używam zakreślaczy, wpisuję komentarze, odsyłacze, na
wewnętrznych stronach okładki sporządzam rejestr tematów,
odnotowuję numery stron, żeby później nie czytać całej książki
od nowa. Jest to zapisywany na bieżąco proces rozumienia tekstu,
niekiedy także dialog prowadzony z autorem.
Jesteś
czytelnikiem nadświadomym.
Nie
wiem, czy nadświadomym, lecz bez wątpienia wysoce reaktywnym.
Lektura wywołuje u mnie niezmiennie silny odzew. Od lat najbardziej
interesują mnie wspomnienia, dzienniki i biografie. Najbliższy jest
mi ten typ literatury, w której słowo pisane styka się z
indywidualnym życiem, w rozmaitych jego wymiarach. Stąd, na
przykład, trwała fascynacja listami Vincenta van Gogha do brata czy
książkami Kierkegaarda, w których refleksja etyczna, filozoficzna
i teologiczna tylko pozornie nie styka się z biografią autora.
Osobną
kategorię stanowią tu wspomnienia związane z wydarzeniami
historycznymi. Przeczytałem masę świadectw z okresu II wojny,
przede wszystkim z terenu okupacji sowieckiej. W ostatnich miesiącach
wróciłem do lektur holokaustowych. I nie mogłem się oderwać,
choć to przecież tak bardzo boli, czytałem książkę za książką
– Treblinka, Opatów, Jedwabne, Radziłów, Wąsosz, Warszawa,
Lublin, Węgrów. Rejestry nazw miejscowych, litanie imion i nazwisk
– a wszędzie żywi ludzie, każda i każdy z odrębną historią.
Ofiary, ocaleni, świadkowie. Calek Perechodnik, Halina Birenbaum,
Szraga Fajwel Bielawski, Franciszek Ząbecki, Mordechaj Canin, Samuel
Willenberg, Szmul Wasersztejn. Na bok odkładam opracowania, chcę i
muszę dotknąć prawdy indywidualnej, nagiego życia (i śmierci),
na które nie została nałożona siatka pojęć czy interpretacji.
Wróćmy
do Twoich książek.
One
układają się w pewien porządek, tworzą dwa nurty. Pierwszy z
nich, ten, który dziś wydaje mi się nieco mniej istotny, zrodził
się z interioryzacji świadectw historycznych związanych z
likwidacją i neutralizacją, w latach 1939–1949, elit II RP.
Składają się nań proza narracyjna, eseje i reportaże z obu
części Afazji polskiej i
z książki Kwatera zmartwychwstałej
pamięci.
Nieco z boku, bo chciałby uchodzić za świadectwo
poetycko-historiozoficznej uniwersalizacji, sytuuje się
ów wieloczłonowy quasi-poemat
rozdzielony na dwa tomiki, Teorię wiersza
polskiego i
Łączkę. W
pewnym sensie tamto ogromnie mocne doświadczenie pisarskie i
egzystencjalne jest już za mną, stanowi rozdział zamknięty. Jeśli
kiedykolwiek wrócę do pisania o historii, będzie to zapewne
książka o polskich Żydach, o Holokauście…
Czego
jeszcze o Zagładzie nie napisano?
Może
będzie to próba wniknięcia w gettową przeszłość Łodzi,
miasta, w którym mieszkam? Mamy, co prawda, Fabrykę
muchołapek Andrzeja Barta. Są stosunkowo
liczne wspomnienia ocalałych lub dokumenty pozostałe po
zamordowanych, pośród nich przejmujący Dziennik
Dawida
Sierakowiaka oraz szczególnie dotkliwe
książki Edwarda Reichera i Arnolda Mostowicza, lekarzy z getta. Na
próbę opowiedzenia zasługuje historia dwóch sióstr Franza Kafki,
Gabrieli i Valerii, które Niemcy przywieźli tu z Pragi jesienią
roku 1941. Do kamienic przy ulicy Kilińskiego 13/15 i 29, które na
pewien czas stały się miejscem ich pobytu, mam od siebie dziesięć
minut piechotą. Wyobraź sobie, w dawnych domach Litzmannstadt
Ghetto dziś ktoś mieszka. Po tamtych ulicach jeżdżą samochody i
tramwaje, ludzie stoją na przystankach, robią zakupy na Rynku
Bałuckim, w sklepach i sklepikach. Przy Zachodniej 14 stoi budynek,
który rozpoznać można na fotografii przedstawiającej Chaima
Mordechaja Rumkowskiego podczas jednego z jego przemówień. Pustą
przestrzeń między kamienicami nazywano placem strażackim – to
właśnie tu, w przeddzień Wielkiej Szpery, Rumowski wygłosił
swoją najsłynniejszą i najbardziej przerażającą mowę,
zawierającą frazę: „Ojcowie i matki – dajcie mi swoje
dzieci!”. Przed kilkunastu laty w sklepie oddalonym dwadzieścia
metrów od miejsca, gdzie stała mównica Rumkowskiego, dokładnie
naprzeciwko Zachodniej 14, kupowałem ślubny garnitur. Może lepiej,
że nic wtedy nie wiedziałem o placu strażackim ani o łódzkim
getcie...
Myślę
również o innej książce – o antologii złożonej z fragmentów
relacji dotyczących obozu Treblinka II, o próbie skonfrontowania
wspomnień różnych osób, zestawienia rozmaitych, nawzajem się
uzupełniających, punktów widzenia, w porządku chronologicznym.
Jaki
pożytek poznawczy płynie z kolażu odmiennych pamięci?
Czegoś
się nauczyłem z lektury źródeł historycznych. Cokolwiek mówimy
o przeszłości, uprzywilejowujemy zazwyczaj jeden z punktów
widzenia, jedną z większych wiązek świadomości, która oświetla
nieznaną nam przestrzeń. Ideałem narracji historiograficznej,
która zbliżałaby się do prawdy obiektywnej, byłoby opowiadanie
uwzględniające wszystkie istniejące punkty widzenia. Wiem, to
niemożliwe – ale poprzez antologię fragmentów pochodzących z
różnych świadectw, możemy się do tego ideału zbliżyć.
Wierny
jesteś swojemu postulatowi: „mówić zamiast kogoś kto nie mógł
czegoś wypowiedzieć”.
To
wielkie zagadnienie związane z literaturą. Niekiedy piszący musi
wziąć na siebie rolę medium. Dochodzimy teraz do punktu, w którym
powinienem wrócić do kwestii zawieszonej jakiś czas temu.
Wspominałem o dwóch nurtach, dwóch odnogach pisania. Pierwsza, jak
ustaliliśmy, związana jest z historią.
A
druga?
Nie
wiem, jak ją nazwać, by nie narazić się na śmieszność. Żyjemy
przecież w smutnej epoce, której
świecące ekrany i ekraniki podpowiadają,
co dobre, a co złe. Czego ma się trzymać, a co puścić w trąbę.
I epoka wybucha niepohamowanym śmiechem nad tymi trzema słowami:
metafizyka, duchowość, wiara.
Długie
lata interesowałem się zagadnieniem opętań. Tylko jedno nazwisko:
Anneliese Michel. Niespełna dwadzieścia cztery lata,
Niemka. Zmarła w 1976 po wielu turach egzorcyzmów, takich samych,
jakie Mickiewicz pokazuje w trzeciej części Dziadów.
Prowadziła dzienniczek. Żadna literatura. Wypisuję z tego
dzienniczka jedno zdanie. Posłuchaj: „Kiedy mówię, moje serce
nie mówi wraz ze mną”. Nie znam doskonalszej formuły ujmującej
doświadczenie późnej nowoczesności, nie potrafiłbym precyzyjniej
opisać świata, w którym żyję. Anneliese przypomina mi o Pascalu.
A Pascal wiele mówi o sercu, o tym, co serce dostrzega i rozumie,
czym różni się od zimnego ratio.
Tę
drugą odnogę mojego pisania uważam za znacznie ważniejszą niż
pierwszą. Wszystko, co istotne, zapisałem w zbiorach wierszy
Ćwiczenia duchowne i
Boże klauny.
Uważasz
siebie za twórcę religijnego?
Nie.
Tak. Jestem poetą epoki postchrześcijańskiej. Mam chorą
wyobraźnię.
Kogo
uważasz za swojego mistrza oprócz wzmiankowanego już Eliota?
Eliot
jest mistrzem w granicach literatury. Gdy wziąć pod uwagę
doświadczenie duchowe i próbę jego wyrażenia, to patronuje mi
Søren Kierkegaard. Oczywiście Blaise Pascal. Cały potencjał epoki
w nim się wyraził, nie w Kartezjuszu. Odkrywca i badacz świata
fizycznego, geniusz rozwiązujący najbardziej skomplikowane kwestie
matematyczne – rzuca wszystko i wchodzi w obłok niewiedzy, stając
się najgłębszym myślicielem chrześcijańskim swojego czasu. Kto
oprócz nich? Clive Staples Lewis – ukochany pisarz mojego
dzieciństwa i dorastania. Thomas Mann – wielka miłość trzeciej
dekady mojego życia. Bohumil Hrabal – najbliższy ze wszystkich.
Dziwna zbieranina, prawda?
To
już wszyscy?
Oczywiście,
że nie. Vincent van Gogh, genialny epistolograf, całkiem nagi i
zawstydzająco szczery w listach do brata Theodora. Ich lektura
otwiera pudełko z pytaniami o obecny kryzys kultury europejskiej. O
ów moment graniczny, który tak interesował Waltera Benjamina.
Reprodukcja techniczna jako śmierć kultury. Na końcu tej drogi
smartfon jako Bóg. Pamiętasz, ojciec van Gogha był pastorem,
Vincent próbował pójść w jego ślady – ale zrezygnował i cały
oddał się sztuce, stał się apostołem nowej sztuki. W Saint-Rémy
prześladowała go religijna nerwica natręctw.
To
już niedaleko do psychoanalizy i Freuda.
Freud
stworzył instrumentarium pojęciowe dla opisania ludzkiego świata
po przełomie. Zaludnił naszą wyobraźnię nowymi alegoriami. Van
Gogh jest jedną z figur tego przełomu, polegającego na ostatecznym
rozpadzie systemu uniwersalistycznego. Podobnie Nietzsche. O
pierwszym piszę w Ćwiczeniach duchownych i
Obcowaniu,
o drugim Bożych
klaunach. Skłonni jesteśmy myśleć, że na
granicy wielkich epok ludzie popadają w szaleństwo. Stają się dla
nas znakami kultury, jak król bawarski Ludwig Wittelsbach, władca,
który wspiera finansowo ukochanego Wagnera i wskrzesza mity
starogermańskie, a potem przywoływany jest w poematach
Apollinaire'a i Eliota, portretowany w słynnym filmie Luchino
Viscontiego. Nietsche, Wagner i germańska mitologia spotykają się
następnie w wyobraźni dyletanta Hitlera i – chyba można tak
powiedzieć? – wywierają wpływ na nowy kształt Europy, przede
wszystkim na jej część środkowo-wschodnią.
Historia
jest wciąż źródłem niedoskonałych odpowiedzi na podstawowe
pytania. Próbujesz wyśledzić momenty w dziejach duchowości
człowieka, które uwolniły prawo do czynienia zła.
Literatura
jako zabawa nigdy mnie nie interesowała. Inna rzecz, że zabawy
surrealistów czy dadaistów bywają fascynujące. Dwudziestowieczna
awangarda może być źródłem inspiracji, a zagadnienia warsztatowe
to nieunikniony element poetyckiej profesji. Ale co jest poza/pod
językiem? Wiem, to zgrany temat modernistycznej fazy kultury. Być
może jestem tylko epigonem modernistów.
Na
ile jesteś pewny tej autodefinicji?
Poszukuję
języka adekwatnego wobec naszego doświadczenia cywilizacyjnego i
kulturowego, a zarazem pozwalającego uchwycić horyzont szerszy niż
tu i teraz.
Niedawno
wszedłeś do grona 40-latków. Nauka
znikania zamyka pewien etap Twojej
działalności pisarskiej. Operowałeś językami wielu poetów,
filozofów – ludzi, którzy coś istotnego odkryli dla ducha. Ich
zapiski podprowadziły Cię do możliwości wysłowienia tego, co
zawiera się w Tobie i niejako wisi w naszym momencie dziejów.
Należysz jednak do tych, którzy nie zamykają, lecz otwierają.
Istotą
kultury i literatury jest otwartość. Nie każda redukcja oznacza
zamknięcie, ale każde zamknięcie kończy się redukcją.
Również
zamykanie się w gotowych poetykach – to sytuacja zjadania własnego
ogona, literackiego autokanibalizmu.
To
jest sytuacja, w której narzędzie zostaje postawione w miejsce celu
i sensu. Wierzę, że sens jest umieszczony poza językiem.
Republika
intelektualistów dała sobie wmówić, że prawo do zmiany świata
mają tylko sztuka i poezja opatrzone szyldem „awangarda”.
Tak,
to jedno ze złudzeń współczesności, jakkolwiek nie jestem
przeciwnikiem awangardowości jako takiej. W Obcowaniu
posłużyłem
się nawet paradoksalną formułą
„klasycyzm postmodernistyczny”/„postmodernizm klasycystyczny”.
Pojawienie
się jej u Ciebie zaskoczyło mnie.
Jeśli
jest poetą dwudziestego pierwszego wieku, trzeba podjąć próbę
pogodzenia dwóch odrębnych języków. Świadomość człowieka
współczesnego i język literatury nieodwracalnie się zmieniły.
Jeśli więc chcę komunikować się ze światem, w którym żyję,
powinienem mówić jego językiem, a nie językiem Etrusków czy
Jaćwingów. W tekście, który przywołałeś, zatytułowanym
Nowoczesność schizofreniczna,
usiłowałem
przedstawić własną metodę poetycką. Nazwałem to „nakładaniem
siatki chaosu na kosmos tradycji” i próbowałem objaśniać za
pomocą pojęć z zakresu psychiatrii. Kto ciekaw, niech zajrzy do
tamtych notatek.
W
jednym ze swoich wierszy przedstawiasz Adama Mickiewicza jako tego,
który w jednej ręce dzierży kostur podróżny, a w drugiej Nowy
Testament otwarty na Kazaniu na górze.
Co to za figura?
To
aluzja do wiersza Norwida Duch Adama i
skandal,
próba wypowiedzenia się nie wprost na temat wydarzeń
współczesnych. Pogrzeb
Mickiewicza związał się w pamięci emigrantów z zawstydzającym
epizodem – na schodach paryskiego kościoła św. Magdaleny kapitan
Franciszek Jaźwiński zdzielił kijem generała Władysława
Zamoyskiego. Wiązano to wydarzenie z plotkami o otruciu Mickiewicza,
który był z Zamoyskim w gwałtownym sporze. Norwid z bezlitosną
ironią przywołuje zdanie, które autor Dziadów
miał
wypowiedzieć na łożu śmierci, prosząc, by przekazano je jego
dzieciom: „Niech się kochają”.
Jak
myślisz, czy można sobie wyobrazić słowa lepiej przystające do
sytuacji ostatecznej? Gdybyśmy próbowali streścić Kazanie
na górze albo
ewangeliczne przykazanie miłości, musiałoby to brzmieć
identycznie, jak przedśmiertne przesłanie Mickiewicza. Cóż innego
mógł powiedzieć swoim największy polski poeta? I kto dla
Mickiewicza jest „swój”? Bo ja myślę podobnie jak Krasiński –
my wszyscy z niego.
A
kochać to uczyć się ciągle siebie, również przecierpieć
dzielące nas różnice.
To
także: umieć się cofnąć, umieć zrezygnować z siebie, zobaczyć
przede wszystkim drugiego człowieka. Mamy być otwarci na ofertę
świata, a zarazem bronić wartości, które uważamy za istotne.
Jeśli wymagamy szacunku dla siebie, jeśli oczekujemy, że strona
prowadząca z nami dialog czy wchodząca z nami w spór uszanuje
nasze poglądy i sposób postrzegania świata, musimy odpowiedzieć
identyczną otwartością. Dialog to jedno z najważniejszych pojęć
kultury.
Dziękuję
za rozmowę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz