piątek, 28 lipca 2017

Wspomnienie o śp. Tomaszu Burku


Tekst opublikowany w najnowszym numerze dwumiesięcznika literackiego "Topos" (2017, nr 3).



DROGA RODZINY BURKÓW

Pożegnaliśmy się. Wróciłem do samochodu. Pan Tomasz przez chwilę stał na chodniku, a potem ruszył wdłuż linii drzew. Zerkałem w lusterka, oglądałem się – chcąc zapamiętać tę chwilę. Szarobłękitna marynarka i jasne sportowe buty Tomasza Burka świeciły w cieniu rzucanym przez brzozy i topole. Szedł wolno, nieznacznie pochylony w lewo.
Kilkadziesiąt minut wcześniej zjedliśmy obiad w podkowiańskiej restauracji „Weranda”. Gdzieś między Podkową Leśną a Brwinowem, przed skrzyżowaniem ulicy Brwinowskiej z szosą nr 719, poprosił o zatrzymanie samochodu. Chciałem Go podwieźć pod sam dom, na Leśną 8, gdzie tego dnia długo rozmawialiśmy1 – ale był zdecydowany. Spacer dobrze mi zrobi, powiedział. Nie śmiałem oponować.
Czy obawiałem się, że to jedno ze spotkań ostatnich? Tak. Od kilku lat każde zetknięcie z Panem Tomaszem, jakby coraz mniej cielesnym, przymuszało do ponawiania nieznośnego pytania: „Jak długo jeszcze?”.
A przecie widzieliśmy się i rozmawiali jeszcze kilka miesięcy później, 12 listopada 2016 roku, w warszawskim Klubie Księgarza, gdzie mieliśmy zaszczyt wręczyć Autorowi Niewybaczalnych sentymentów honorową nagrodę konfraterni 'Topoi'. Godząc się przyjąć symboliczny laur, to On nadawał mu wartość, to On wyróżniał wyróżniających. Po wieczorze wypełnionym opowieściami Pana Tomasza oraz wspomnieniami-laudacjami wygłoszonymi przez Jego licznych przyjaciół, dostojny Laureat kierował się do mieszkania siostry. Zatrzymaliśmy się pod pomnikiem Kilińskiego, u zbiegu Piekarskiej i Podwala. Wieczór był ciepły, szabla dzielnego szewca wskazywała księżyc, a my zaintonowaliśmy gromkie Sto lat. Pan Tomasz słuchał zawstydzony, ale i – tak mniemam – szczęśliwy. Stojąc tam z nami, przemieniał tę krótką chwilę u stóp Kilińskiego w chwilę historyczną, przenosił nas wszystkich – Krzysztofa Kuczkowskiego, Wojciecha Gawłowskiego, Wojciecha Kassa, Artura Nowaczewskiego, Adriana Glenia oraz niżej podpisanego – w samo centrum polskiej literatury i kultury powojennej.
Zbyt rzadko bywał doceniany, szczególnie po roku 1989. Wybrał intelektualną wolność, pozostał wierny sobie i wartościom, za którymi już w latach pięćdziesiątych, jako młodzieniec kilkunastoletni, się opowiedział – wierny przede wszystkim Prawdzie, tej, co nic nie chce wiedzieć o „mądrościach etapów”, „strategiach czytania” i modnych „metodologiach”, tej, co niczego z nikim nie uzgadnia, nie idzie na kompromisy, nie domaga się poklasku, która co wieczór przepowiada sobie suchy poemat moralisty: tak – tak, nie – nie.
Za swoją wierność płacił bez wyrzekania na los i ludzi. Płacił tym, czym zwykle płaci się za wierność – przesunięciem z samego centrum parnasu na margines oficjalnego życia intelektualnego i kulturalnego. Bogu dzięki – do kogóż mielibyśmy wtedy pójść? – nie potrafił inaczej. Wspinając się stromą ścieżką, tą samą, którą szli jego rodzice, na Ich życiowy trud wskazywał, pochwałę Ich niezłomności głosił.
Wiem, to słowa wielkie, skażone patosem, irytujące – Wierność, Niezłomność, Prawda. Pan Tomasz wolałby ich uniknąć. Powiedziałby, że nie miał wyboru, że tak to się ułożyło. Ale ja zbyt pilnie czytałem, wciąż mało liczne, książki traktujące o życiu literackim w czasach komunizmu, między innymi jego gorzki tom Żadnych marzeń, zbyt uparcie studiowałem gazety czytelnikowskie i partyjne sprzed dekad, by nie zdawać sobie sprawy, ile kosztowało owo pierwsze, fundamentalne, całym życiem ponawiane i utwierdzane NIE. Kiedy późną jesienią 1944 roku w sandomierskim mieszkaniu Wincentego Burka, autora głośnej przed wojną Drogi przez wieś, i jego żony, Zofii z Młodożeńców Burkowej, zjawił się Jerzy Putrament, posłaniec nowych, ze Wschodu idących, samozwańczych władców Polski – na jego zachęty i kuszenia odpowiedziano jednoznaczną odmową. Tamto rodzicielskie NIE Tomasz Burek niósł i pielęgnował z równą konsekwencją w swojej młodości, w latach dojrzałych i w zadziwiająco pracowitej jesieni życia; a kiedy było trzeba, stawiał je przed oczy swoim biegłym w kazuistyce interlokutorom. Non possum – powtarzał, by zaraz odejść do własnych niepoliczonych prac.
Gdy na zakończenie wczorajszych uroczystości żałobnych w kościele św. Krzysztofa w Podkowie Leśnej (dokładnie trzydzieści siedem lat wcześniej Tomasz Burek przyłączył się do trwającej w tej świątyni głodówki solidarnościowej) śpiewaliśmy pieśń rozpoczynającą się od słów „Przybądźcie z nieba na głos naszych modlitw / mieszkańcy chwały, wszyscy święci Boży”, różne obrazy, między innymi ten z 10 maja 2017 i ten z 6 lipca 2016 roku, nałożyły się na siebie. Ujrzałem Pana Tomasza na chodniku obok ulicy Brwinowskiej, zarazem zaś na kocich łbach Sandomierza i na kamiennych płytach przed warszawskim Pałacem Staszica, zmierzającego ku trasie 719 lub w stronę Domu Literatury na Krakowskim Przedmieściu; słowem – na drodze życia, które wybrał.
U końca tej drogi jest miejsce, które pożegnalna pieśń nazywa „królestwem światła”. W miejscu tym nigdy nie było i nie będzie ukąszeń heglowskich, aresztowań ludowców w przededniu sfałszowanych wyborów, ubeckich pogwarek ze struchlałymi żonami więźniów, przesłuchiwania studentów na komisariatach MO, relegowania pracowników z instytutów naukowych ani podziałów politycznych, które niegdysiejszych przyjaciół przemieniają w zapiekłych przeciwników.
Drogi Panie Doktorze, kochany Panie Tomaszu, wiara w to, że i dla Pana przygotowano tam mieszkanie, nieco łagodzi żal wywołany Pańskim niepojętym, nagłym odejściem.

                                                                          Łódź, 11 maja 2017 r.


1 Zapis tej rozmowy, opatrzonej tytułem Płaszcz Putramenta i koniec świata, ukazał się w druku – zob. „Topos” 2016, nr 5, s. 21–49.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz