poniedziałek, 8 stycznia 2024

Wenecja. Wyspa Umarłych

 

Widok na San Giorgio Maggiore, w głębi po lewej zarysy Lido [fot. P. D.]

 

Giorgio Vasari, autor Żywotów najsłynniejszych malarzy, rzeźbiarzy i architektów opowiada następującą anegdotę z życia Tycjana. Kiedy artysta malował jeden z portretów najpotężniejszego człowieka szesnastowiecznej Europy, cesarza Karola V, upuścił pędzel. Władca schylił się, podniósł go i oddał malarzowi, a na jego protesty miał zareagować gnomicznym stwierdzeniem, że Tycjan godzien jest, by usługiwał mu sam imperator. Przy innej okazji Karol V powiedział podobno: „Mogę uczynić księciem kogo tylko chcę, lecz na próżno bym szukał drugiego Tycjana”. Słowa te można chyba uznać za wyraz hołdu, jaki polityka składa sztuce.

Jeden z Tycjanowych portretów cesarza (1548)

Przez długie wieki to sztuka oddawała usługi władzy, wynosząc jej przedstawicieli w sferę niedostępną profanom, dokonując ich idealizacji, sakralizacji, ba – deifikacji. Panujący odwdzięczali się artystom tym, czym mogli, kreując najzdolniejszych (sc. najużyteczniejszych) z nich na „książąt”, to znaczy zapewniając im odpowiednią pozycję społeczną i finansową niezależność. Polityka i sztuka służyły sobie i wspierały się nawzajem. Sztuka utwierdzała władzę w jej istnieniu i unieśmiertelniała ją, ta zaś udzielała sztuce swego majestatu i mocy, czyniąc artystę dawcą nieśmiertelności. Ich paradoksalna współzależność pozwalała temu, co jednorazowe i krótkotrwałe – żyć poza czasem. Karol V, choć w pył rozpadło się jego imperium, trwa na obrazach weneckiego mistrza, tak jak trwają postaci mitologiczne, Madonny (z porwaną do nieba Madonną z weneckiej bazyliki Santa Maria Gloriosa dei Frari), święci pańscy (z wywyższonym ponad innych drugim patronem Wenecji, świętym Markiem), jak żyją Izabela d’Este i Eleonora Gonzaga, Flora i Wenus z Urbino, papież Paweł III, dożowie Andrea Gritti i Francesco Venier.

 
Widok na Giudekkę od strony Dorsoduro [fot. P.D.]

Gdy do przystani na Lido di Venezia przybija vaporetto linii numer 5.1, którym mam się dostać do Fondamente Nove, by tam przesiąść się na łódź płynącą w stronę Murano, z nieba nad laguną stopniowo znikają poranne maźnięcia różu i oranżu. Łódź linii 5.1 opływa Wenecję od południowego wschodu, prześlizgując się między Certosą a San Pietro di Castello. W chwili, gdy mijamy wąski cypel wysunięty od Arsenale ku wschodowi, ukazują się zarysy Murano i San Michele, wyspy cmentarnej. 

 

San Michele, widok od strony Fondamente Nove [fot. P.D.]

 

Mając cimitero przed oczami, jeszcze trzykrotnie przybijamy do weneckiego brzegu po lewej. Za każdym razem ktoś z załogi zarzuca linę na żeliwny pal i unieruchamia łódź. Z jej wnętrza wysypują się ludzie, teraz głównie osoby starsze – jakaś kobieta o kulach, jakiś mężczyzna z długą płócienną torbą, szczupła siwa pani podtrzymywana przez parę młodszą o pokolenie. Wchodzący na pokład mają na twarzach ten sam wyraz znużenia, który dało się dostrzec u wysiadających. To za ich sprawą przystanek ten wyraźnie odbija od pozostałych, na których główny ludzki ładunek stanowią objuczeni, lecz podekscytowani i radośni turyści. Czarny napis na żółtym tle dostarcza aż nadto zrozumiałego objaśnienia. „Ospedale” – czytam i unoszę głowę. Okna miejskiej lecznicy świętych Jana i Pawła wychodzą na północny wschód – widać z nich jasne wody zatoki, odbijające się w nich szerokie niebo i miejski cmentarz. Wobec pacjentów jest to szczególny rodzaj okrucieństwa. Lub specyficznie wenecka, znana im od urodzenia, nadwyżka komponentu metafizycznego. Tutaj z każdym rokiem dojrzałego życia wzrasta świadomość pojedynczości odgrywanej sub specie aeternitatis, dziejącej się w samym centrum niemożliwej a rzeczywistej wiecznotrwałości miasta-paradoksu, które żyjąc, nieprzerwanie oddaje ducha, a będąc martwe, wciąż utrzymuje się przy życiu. Pochylam głowę nad tą zagadką – ja, przybysz z dalekich krain, w których miasta bywają zniesione z powierzchni ziemi decyzją jednego człowieka, a potem podnoszą się z popiołów, lecz już nie te same, niepodobne do siebie, wypalone od środka, choć nie złamane ani uległe. Warszawa. Charków. Chersoń.

Przed pięćdziesięciu laty z okien ospedale jacyś inni pacjenci spoglądali na skromny kondukt żałobnych gondoli sunących bezszelestnie od bazyliki San Giorgio Maggiore, gdzie odprawiono egzekwie, i od Basenu Świętego Marka. Można je obejrzeć na archiwalnych zdjęciach filmowych. Wszystko jest tu czarne, białe lub szare. Czarne są łodzie, czarne nakrycia głowy gondolierów oraz kije, które trzymają w dłoniach, białe ich dziwaczne ni to kitle, ni marynarki, białe i szare – kiście kwiatów okrywających trumnę Ezry Pounda. Nikt nie oddaje hołdu zmarłemu, nikt po nim nie płacze, no, może Olga Rudge, która niemal ćwierć wieku później spocznie obok swojego kochanka, może ich córka, Mary de Rachewiltz, lub Patricia, wnuczka poety. One siedzą w drugiej łódce. Moribundowie w oknach szpitala odprowadzają wzrokiem doczesne szczątki autora Cantos i – to nieuniknione – samych siebie, bo wyobrażenie ich własnego pogrzebu nakłada się na scenę, której asystują. Każda i każdy z nich wcześniej czy później spocznie pośród czarnych cyprysów San Michele.

Przy Fondamente Nove vaporetto odrywa się od brzegu. Spoglądam na wąski pas wody dzielący nas od terakotowego muru opasującego cmentarz. Zdaje mi się, że dostrzegam zarys gondoli Pounda – jest szersza niż w rzeczywistości, kwiaty i wieńce ledwie maskują pizańską klatkę, w której poetę-zdrajcę stanu przetrzymywano tuż po zakończeniu ostatniej światowej wojny. Zaraz za łódką Ezry płynie kolejna, z klatką o wiele mniejszą, ot, taką, by się w niej mogła pomieścić urna z prochami innego poety, Josifa Brodskiego, Rosjanina i Żyda, wygnańca, który także tu, na San Michele, czekać będzie na głos trąb ostatecznego sądu. W przeciwieństwie do Pounda przez całe życie uciekał przed polityką. Niemal mu się udało. Doścignęła go cztery lata przed śmiercią.

Imperator Karol V podnosi pędzel Tycjana, a ten zanurza go w słoiku z rudą czerwienią i na błękicie ponad cimitero kreśli krwawy bohomaz. Wytężam wzrok, ale miraż rozwiewa się.

„San Michele” – woła sternik łodzi napełnionej ciałami.  

Przed nami Wyspa Umarłych. 




 *

W listopadzie 1977 roku Susan Sontag, zaproszona na weneckie Biennale Sztuki Dysydenckiej, natknęła się na placu Świętego Marka na Olgę Rudge. Rezultatem tego nieoczekiwanego spotkania było zaproszenie do domu Rudge w pobliżu bazyliki Santa Maria delle Salute. Sontag obawiała się iść tam sama, dlatego zadzwoniła do Josifa Brodskiego, który gościł w Wenecji z tego samego powodu co ona. Relację z wizyty przy calle Querini zawarł Brodski w swoich słynnych weneckich zapiskach Znak wodny. Da się ją bez wątpienia zaliczyć do najbardziej zjadliwych w literaturze – ma słodkawo-kwaśny impet pamfletu, którego autor bezbłędnie rozpoznaje i obnaża wszystkie fałsze biograficznego legendo- i mitotwórstwa.

Pound ujrzał Wenecję po raz pierwszy w roku 1898. Miał wówczas niespełna trzynaście lat, towarzyszył matce i ciotce w ich podróży po Europie. Sam powrócił tu po zakończeniu studiów, w kwietniu 1908 roku. Latem u weneckiego drukarza Antoniniego ukazała się jego pierwsza książka poetycka, A lume spento, której tytuł zaczerpnął z Boskiej komedii Dantego. Na stałe sprowadził się do Italii w roku 1924, akurat wówczas, gdy Benito Mussolini zyskiwał pełnię władzy. Zamieszkał z rodziną w Rapallo.

Od lat dwudziestych, kiedy to zainteresował się koncepcją „kredytu społecznego” C. H. Douglasa, w wypowiedziach i tekstach Pounda coraz częściej dochodziły do głosu poglądy antysemickie. Swoistym zwieńczeniem owego mentalnego procesu był, jak wiadomo, cykl profaszystowskich pogadanek wygłaszanych przez poetę w siedzibie Radio Roma.

Z tekstów tamtych audycji wypisuję zaledwie trzy fragmenty, nie łudząc się, że dadzą wyobrażenie o całości: [7 grudnia 1941] „[…] wszystko wskazuje na to, że Roosevelt jest w rękach Żydów BARDZIEJ niż Wilson w 1919 roku”; [2 marca 1942] „Czy opowiadacie się […] za unicestwieniem całej cywilizacji Zachodu? Jeśli NIE, to po co dołączać do anglo-żydowskiej kliki, która dążyła i wciąż jawnie i otwarcie dąży do unicestwienia Europy?”; [30 kwietnia 1942] „Sześćdziesięciu Mośków, którzy rozpoczęli tę wojnę, można by wysłać na Świętą Helenę w ramach światowej profilaktyki. I kilku hiper-gudłajów, a wraz z nimi może także parchów nie-żydowskich”.

W roku 1943 autor tych słów został in absentia obwiniony o zdradę stanu. Aresztowany w maju 1945 nie trafił na krzesło elektryczne, lecz do waszyngtońskiego szpitala św. Elżbiety, gdzie przetrzymywano niestabilnych psychicznie kryminalistów. Zarzut zdrady miał zostać oddalony przez sąd w kwietniu 1958. Po trzynastu latach zamknięcia poeta wyszedł na wolność. Popłynął do Włoch, gdzie przebywały najbliższe mu osoby. Kiedy zszedł na ląd, wykonał faszystowski salut i oznajmił, że Ameryka jest wielkim domem wariatów.

 

San Michele, tablica nagroda E. Pounda [fot. P.D.]

 W roku śmierci i pogrzebu Ezry Pounda w tej samej Ameryce schronienie znalazł wyrzucony ze Związku Sowieckiego poeta Josif Brodski. Urodził się w rosyjskiej rodzinie o korzeniach żydowskich w mieście Petersburg, przemianowanym na Leningrad, nazywanym niekiedy „Wenecją północy”.

Czesław Miłosz wyraził pogląd, że Brodski „należy do linii [Innokentij] Annienski – Anna Achmatowa – Osip Mandelsztam”. Z ostatnim z wymienionych, bodaj największym spośród dwudziestowiecznych poetów języka rosyjskiego, łączyła Brodskiego współobecność dwóch tożsamości, rosyjskiej i żydowskiej, oraz postawa antytotalitarna – w państwie sowieckim domagająca się przykładnego i spektakularnego ukarania. I Brodski został ukarany. Za „społeczne pasożytnictwo” sąd w Leningradzie skazał go na pięć lat robót przymusowych gdzieś pod Archangielskiem. Dzięki protestom opinii międzynarodowej zwolniono go przed czasem. Miłosz nazwał historię jego życia „niezwykłą przypowieścią moralną”.

Tym większe zdziwienie – dziś jeszcze dotkliwsze niż przed laty – budzi wiersz Na niepodległość Ukrainy, którego Brodski nie zdecydował się co prawda opublikować, ale wygłosił go podczas kilku spotkań z publicznością. Dałoby się doń zastosować jedną z dziwacznych teorii Pounda, zgodnie z którą akt twórczy ma charakter falliczny. Jak Pound środkowoeuropejskich Żydów w swojej niesławnej Canto XXXV, tak Brodski potraktował Ukrainę i Ukraińców. Jego rosyjscy obrońcy przekonują, że wypowiada się tu zawiedziony i porzucony kochanek. Ukraina ogłasza niepodległość, należy jej się więc wulgarna, sado-masochistyczna (falliczna!) pożegnalna obelga: „Niech was teraz Szwaby z Lachami / wezmą w lepiance od tylca” (przekład: Robert Papieski). Jeśli w słowach tych można doszukać się jakichkolwiek elementów dyskursu miłosnego, jest to rejestr retoryczny właściwy sutenerom.

*

Ktoś, kto chce się dostać do protestanckiej części cimitero na weneckiej wyspie Świętego Michała Archanioła, musi od bramy iść wciąż prosto, zostawiając za sobą mury opasujące kolejne części nekropolii. Grób Ezry Pounda i Olgi Rudge stoi na lewo od umieszczonej w centralnym punkcie płyty z napisem Ossario (kostnica). Podobnie jak grób Josifa Brodskiego.

 

San Michele, grób J. Brodskiego [fot. P.D.]

Czy Brodski zgodziłby się na takie miejsce „wiecznego spoczynku”, gdyby wiedział, obok kogo go położą? Zmarł nagle, zatrzymało się jego chore serce. Rozwiązaniem najbardziej oczywistym wydawał się pochówek w amerykańskim South Hadley. Europejscy przyjaciele zaproponowali jednak Wenecję. Ponieważ poeta nie był ani katolikiem, ani wyznawcą prawosławia – wskazano protestancką część cmentarza San Michele.

Trudno nie dostrzec ironii zdarzeń w następującym szczególe: na płycie nagrobnej, którą od miejsca spoczynku Pounda dzieli zaledwie kilkanaście kroków, wyryto urywek elegii rzymskiego poety Propercjusza: Letum non omnia finit („Śmierć nie wszystko kończy”). Jakby ktoś chciał przerzucić jeszcze jeden most między Brodskim a nieszczęsnym wielbicielem duce, autorem słynnego poematu-imitacji Homage to Sextus Propertius. Jakby duch dwudziestowiecznej europejskiej poezji, tak mocno osadzonej w doświadczeniu historycznym, domagał się odpowiedzi na irytujące, lecz nieuniknione pytania: Czy jeden ZŁY wiersz może unieważnić wiele wierszy dobrych, wierszy wybitnych? I kiedy „niezwykła przypowieść moralna” zmienia się w zwykły, banalny szelest papieru?

 

[źródło tekstu: „Twórczość” 2023, numery 11. i 12.]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz