niedziela, 27 sierpnia 2023

Magistra vitae. Z notatnika warszawskiego przechodnia (cz. 1)



[źródło tekstu: „Twórczość” 2023, nr 7-8]

 

Na Krakowskim Przedmieściu słychać niemal wszystkie języki świata. Ruch uliczny wstrzymano – tłumy ciągną trotuarami i samym środkiem jezdni. W Kordegardzie wystawa malarstwa Jerzego Nowosielskiego. Na jego obrazach ulice są niemal puste, a ludzie wydają się osamotnieni i smutni – zupełnie przeciwnie niż ci, których mijamy: siedzący w kawiarnianych ogródkach, przystający przed straganami z obwarzankami i łakociami, przysłuchujący się skomplikowanej melodii granej przez cymbalistkę w tradycyjnym stroju ukraińskim, która ze swoim instrumentem ustawiła się niemal u stóp Adama. Słowiczku mój! a leć! a piej! Leć, piej, bież, dąż – tam, gdzie kolumna, na której usiąść ani myślą podróżne żurawie, bo zbyt głośno tu, zbyt tłumno, zbyt kolorowo.

Jeśli chcesz na chwilę uciec od śródmiejskiego gwaru, obok pomnika Mickiewicza odbij w lewo, w Trębacką, a zaraz potem skręć w Kozią, wąską uliczkę, na którą wychodzą kuchenne drzwi restauracji, kawiarń i coctailbarów Krakowskiego Przedmieścia. Na Koziej cicho jak makiem zasiał, zbłąkane promienie słoneczne dogasającymi palcami opukują szczerby w starym, osypującym się tynku. Na chodniku pod Mostem Westchnień wielka pleciona torba z uszami, wypełniona śmieciem i gruzem – bo miasto żyje, to znaczy: umiera i zmartwychwstaje, każdego dnia obraca się w perzynę i odbudowuje, da capo al fine. Z Koziej skręć w prawo, w Miodową, następnie zaś w lewo, w Senatorską. Po chwili będziesz niemal u celu – w południowo-zachodnim rogu placu Zamkowego.

 

Najlepiej widać to wszystko, owo ludzkie mrowie – celebrujące życie, rozgadane, rozkrzyczane, oglądające i konsumujące – z punktu obserwacyjnego na dzwonnicy kościoła świętej Anny. Pod zamkiem, w cieniu rozłożystego dębu stoją dorożki. Tłum zadziera głowy, by sprawdzić, czy zegar na wieży pod cebulastą kopułą o czasie zacznie wydzwaniać kuranty. U wejścia do katedry świętego Jana, jak zawsze, ktoś gra i ktoś śpiewa. W okolicznych sklepikach kilogramy warszawskich pamiątek osiadają w plecakach i torbach turystów z różnych stron kraju i globu – syrenki, miniatury Zamku Królewskiego i kamienic Starego Miasta, magnesy na lodówki i gipsowe popiersia Fryderyka, biało-czerwone szaliki i szklane kule z podarowanym nam przez tow. Dżugaszwilego Pałacem K. i N., na który – jeśli nimi potrząsnąć – bezszelestnie opada śnieg zbiorowej niepamięci. Pod pomnikiem u zbiegu ulic Wąski Dunaj i Podwale grupa dziewcząt w mundurach Związku Harcerstwa Rzeczypospolitej robi sobie zdjęcia. Mały powstaniec ma na głowie hełm o kilka numerów za duży. Kilkadziesiąt metrów dalej szewc Kiliński dniem i nocą wznosi szablę ku niebu, jakby chciał jednym sztychem przebić słońce i księżyc w pełni. Na ulicy noszącej jego imię, w miejscu, gdzie przytyka ona do Podwala, kilku nastolatków, którzy właśnie wyszli z pobliskiego sklepu Żabka, jak na komendę otwiera puszki z napojami energetycznymi. Rozmawiają po ukraińsku.

 


Jest niemal dokładnie tak, jak we wstępie do zbioru esejów Planeta Piołun napisała Oksana Zabużko – ów „świat stołecznego śródmieścia” jawi się jako „miły”, „przytulny” i „nieskończenie domowy”. Takim ujrzała go pisarka w roku 2014. Był to rok Majdanu, ukraińskiej Rewolucji Godności, zakończonej ucieczką promoskiewskiego satrapy do Rosji, rok „zielonych ludzików” oraz proklamacji separatystycznych „republik” donieckiej i ługańskiej, wreszcie rok wchłonięcia Krymu przez Federację Rosyjską.

Zabużko przyznaje, że na Warszawę patrzyła wówczas „przez ścianę łez”. Zapewne właśnie dlatego w jej wspomnieniu obraz polskiej stolicy jest tak jednowymiarowy. Zdaje się zresztą, że nie może być inny, że ktoś, kto przychodzi „stamtąd”, ze strefy  wojny i śmierci, jedynie śmierć i wojnę ma przed oczyma, to znaczy: wszystko inne postrzega jako domenę niczym niezmąconego szczęścia i dosytu. Zresztą i my – przez długie lata po Okrągłym Stole – skłonni byliśmy (chyba nieco na wyrost?) nazywać epokę, w której żyjemy, najszczęśliwszym okresem w historii kraju i nie zauważać przeszłości, to znaczy nie wyciągać z niej żadnych wniosków stosujących się do teraźniejszości. Inwazja Rosji na Ukrainę sytuację tę zmieniła – za sprawą aktualnego doświadczenia ukraińskiego możemy ujrzeć na nowo i lepiej pojąć to, co niegdyś spotkało nas samych. Przeszłość powraca, konkretyzuje się, unaocznia, staje prawie że dotykalna.

Słowa o „nieskończenie domowym świecie stołecznego śródmieścia” brzmią mi w uszach, gdy w ostatni majowy weekend z żoną i córką przyjeżdżamy z Łodzi do Warszawy, by trochę tu „pobyć”, by na dwa dni zanurzyć się w żywą tkankę stolicy. Kwaterę mamy wyznaczoną tuż obok Zamku Królewskiego – przestrzenią codziennych spacerów są dla nas Stare Miasto i Nowe Miasto, Krakowskie Przedmieście i Nowy Świat, Ogród Saski oraz place Krasińskich, Piłsudskiego i Teatralny.


Dla kogoś, kto dojeżdża tu do pracy, stolica zostaje zredukowana do przestrzeni, którą należy pokonać w możliwie krótkim czasie. Przestrzeń ta jest de facto pozbawiona właściwości, amorficzna, plazmowata. Turysta dotyka Warszawy inaczej. Wyczulony na kształty, barwy i dźwięki doświadcza odświętności chwili, którą niejako wyjęto z pędzącego nurtu. Tonie w Warszawie, zapominając o tym, że przebywa w samym środku historycznej rekonstrukcji, w skansenie zbiorowych doświadczeń, w bijącym piano, pianissimo sercu obłaskawionej, zneutralizowanej i udomowionej makabry. Jeśli jednak zwraca uwagę na komunikaty dobiegające nas zza wschodniej granicy – na telewizyjnym ekranie widział groby Buczy, Irpienia i Borodzianki, wpatrywał się w zbombardowany przez Rosjan budynek teatru w Mariupolu, pod którego gruzami pozostały setki ciał szukających tam schronienia matek, dzieci i starców, słyszał o wypełnionej ludźmi pizzerii w Kramatorsku, w którą uderzyła rosyjska rakieta S-300 – przygląda się warszawskiemu Staremu Miastu podejrzliwie. Bo w rzeczywistości „miłe, przytulne i nieskończenie domowe” może się ono wydać jedynie przybyszowi z daleka, który nie zauważa – bo zauważyć nie może – śladów wojennej grozy sprzed niemal osiemdziesięciu lat. Zamknięto je w estetyczne kształty pomników, w geometryczny porządek pamiątkowych tablic, w mało zrozumiałą plątaninę napisów na elektronicznych mapach Google’a, w której gubi się wzrok przeciętnego obserwatora.

DRUGA CZĘŚĆ TEKSTU ==> klik!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz