piątek, 3 grudnia 2010

Wieczność i żar. Zapiski na marginesie "Listów do brata" Vincenta van Gogha


Malarstwo jawiło mi się od zawsze jako przestrzeń obcości - skłonny byłem myśleć o nim jako o dziedzinie sztuki, która pozostanie dla mnie zamknięta na głucho, w jakiś tajemniczy sposób niedostępna, niemożliwa do ogarnięcia. Uważałem siebie za osobę "impregnowaną" na wartości plastyczne, niezdolną do emocjonalnego przeżycia, kontemplacji i intelektualnej deszyfracji arcydzieł malarskich. I oto zdarzyła się rzecz zaskakująca - książka Jaspersa Strindberg i van Gogh, rejestrująca współzależność między schizofreniczną osobowością a dziełem kilku ważnych twórców europejskich, kazała mi przyjrzeć się uważniej malarskiej spuściźnie van Gogha. Poznawanie sztuki holenderskiego mistrza - zapewne, wyrywkowe i powierzchowne; na więcej dziś mnie nie stać - stało się możliwe dzięki lekturze jego korespondencji z bratem, Theodorem van Goghiem, paryskim marszandem, przez wiele lat utrzymującym Vincenta i wspierającym go w jego, zdawałoby się - absurdalnej i bezowocnej, pracy artystycznej. Po raz kolejny dotarło do mnie z całą oczywistością i bezwzględnością, że jakikolwiek wgląd w kanały ekspresji artystycznej nie będące literaturą okazuje się dla mnie możliwy jedynie za sprawą tekstu i poprzez tekst.
Nie mogę nie przyznać, że tuż po zamknięciu tomu listów, a nawet w trakcie czytania, miałem nieodparte wrażenie, że obcuję z jedną z ważniejszych książek, po jakie dane mi było sięgnąć. Decydujący wpływ na taką ocenę Listów do brata miała świadomość, że zostały one napisane po to, by komunikować - w korespondencji tej nic poza istotną i głęboką rozmową, poza próbą porozumienia człowieka z człowiekiem, poza wysiłkiem wyrażenia prawdy o sobie samym się nie liczy. Ani Vincent van Gogh, ani jego brat Theo nie mogli przewidzieć, że kiedykolwiek ktoś będzie się ową korespondencją żywo interesował. Kolejne listy służyły jedynie żywej wymianie myśli, stawały się narzędziem ekspresji autentycznego, niepowtarzalnego, jednostkowego "ja". Przedzierając się przez nie, jeszcze raz przekonałem się niezbicie, że jeśli szukam w literaturze czegoś rzeczywiście fundamentalnego (nieosiągalnego?), to właśnie tego rodzaju intymnych, niemożliwych do powtórzenia, unikalnych w skali całej kultury wglądów w inność, odrębność,  prowadzących do czasowego unieważnienia nie-tożsamości "tamtego tam" ze mną jako czytelnikiem, czyli "tym tu". Wobec listów van Gogha wyparowała ze mnie cała fascynacja literaturą konstruowaną, fikcjonalną, sztuczną, bo bezradną wobec tzw. prawdy życia. Zarazem wielkie malarstwo Holendra, będące jednym ze szczytowych osiągnięć sztuki właśnie, objawiło się jako dokonanie artystyczne o charakterze granicznym, tzn. łączące tak - rzekomo - odległe sfery, jakimi są "obiektywne" dzieło i konkretna ludzka egzystencja.
Analizując technikę malarską Van Gogha, Wiesław Juszczak (Postimpresjoniści, Warszawa 2005, s. 124-126) stwierdza, że "atakuje [on] wprost, zaczyna od wielkiego forte, absorbuje nas od razu siłą uderzenia [...] wdziera się w naszą wyobraźnię i równocześnie poraża nasze zmysły; jest bezwzględny i drapieżny, nienasycony. [...] Swoje penetracje w 'utajoną istotę' rzeczywistości przekazuje nam gwałtownymi gestami nagłego, ostatecznego już obnażania prawdy". Obcowanie z listami van Gogha pozwala dotknąć tego samego żaru, który rozświetla jego obrazy, daje możliwość wniknięcia w osobowość skomplikowaną i patologiczną (gr. πάθος - cierpienie), w sposób skrajny skoncentrowaną na dziele, które traktuje jako jedyną prawdo-mówną reprezentację osobowości. Aż dziw bierze, że ten niegdysiejszy kiepski kaznodzieja, nie mający za grosz zdolności porywania, czy nawet przekonywania słuchaczy, okazał się tak wymownym i błyskotliwym epistolografem. Nie znaczy to, Boże broń, by listy van Gogha były pisane dla efektu, epatowały retorycznymi sztuczkami.  Błyskotliwość to jedynie funkcja ich żarliwości, doskonałego zanurzenia w materii sztuki, która staje się naczelną treścią życia, zespalając się z nim w sposób doskonały, choć sam artysta uznaje zaledwie, że malarstwo jest "najmniej złe z tego, co potrafię zrobić" (V. van Gogh, Listy do brata, tłum. J. Guze, M. Chełchowski, Warszawa 2002, s. 505). W ostatnim zachowanym liście, który miał przy sobie w dniu, kiedy podjął kolejną, tym razem udaną, próbę samobójczą, konstatuje - jakby z żalem, ale i ze świadomością, że innej drogi wybrać nie mógł: "za moje malarstwo płacę ryzykiem życia, ono zabrało mi połowę rozumu - dobrze" (s. 512).
Niewielu było twórców gotowych zapłacić najwyższą cenę za wierność własnemu powołaniu. W kulturze polskiej bodaj jedynie Norwid może być pod tym względem porównany z van Goghiem.

Niżej prezentuję nieco wyimków z listów van Gogha.

"Ach, wydaje mi się coraz bardziej, że ludzie to korzeń wszystkiego, i [...] napawa mnie wieczną melancholią, że jestem poza prawdziwym życiem, w tym sensie, że lepszym materiałem jest ciało niż farba i gips, i w tym sensie, że lepiej byłoby robić dzieci niż obrazy lub interesy [...]." [Arles, marzec-kwiecień 1888]

"[...] widok gwiazd zawsze mnie rozmarza w równie prosty sposób, jak czarne punkty wyobrażające na mapie miasta i wsie. Dlaczego, powiadam sobie, świetlne punkty na firmamencie miałyby być dla mnie mniej dostępne niż czarne punkty na mapie Francji?
Udając się do Taraskonu czy do Rouen wsiadamy do pociągu; kiedy wybieramy się do gwiazd, śmierć jest naszym środkiem lokomocji.
Jedno jest niewątpliwe w tym rozumowaniu: żywi nie możemy pojechać na gwiazdę, tak samo jak nie możemy wsiąść do pociągu umarli.
I w końcu nie wydaje mi się niemożliwe, żeby cholera, piasek w nerkach, suchoty, rak nie mogły być środkami komunikacji niebieskiej, tak samo jak statek parowy, omnibus i pociąg są środkami komunikacji ziemskiej." [Arles, czerwiec-lipiec 1888]

"Stąd nasz wuj, kiedy umarł, miał twarz spokojną, pogodną, poważną. Przecież żywy nie był taki, ani jako człowiek młody, ani jako stary. Często stwierdzałem, że tak jest, patrząc na umarłego, jakbym go chciał spytać. I to dla mnie jakiś dowód, nie najważniejszy, życia pozagrobowego.
Dziecko w kołysce, jeśli mu się przyjrzeć dokładnie, ma również nieskończoność w oczach. W sumie nic nie wiem, ale właśnie ta świadomość niewiedzy upodabnia nasze życie realne do odcinka drogi kolejowej. Idziemy, żyjemy, nie odróżniamy żadnego przedmiotu z bardzo bliska, przede wszystkim zaś nie widzimy lokomotywy." [Arles, sierpień1888]

"Dlaczego jestem tak mało artystą i stale żałuję, że posąg i obraz nie żyją?" [Arles, sierpień1888]

"To dobrze, że mi nie idzie lekko. Co nie przeszkadza, że czuję straszną potrzebę - powiem to słowo - religii; toteż wychodzę nocą, żeby malować gwiazdy [...]." [Arles, wrzesień-październik 1888]

"Mam chwilami straszliwą jasność widzenia, odkąd natura jest tak piękna; wówczas nie czuję sam siebie i obraz powstaje jak we śnie." [Arles, wrzesień-październik 1888]

"Nie jestem chory, ale zachorowałbym niewątpliwie, gdybym nie odżywiał się dobrze i gdybym nie przestał malować na kilka dni. Znowu jestem podobny do obłąkanego Huga van der Goes z obrazu Emila Wautersa. I gdybym nie miał natury podwójnej - mnicha i malarza, dawno już byłbym szaleńcem.
Ale nawet wówczas moje szaleństwo nie byłoby obłędem prześladowczym, skoro w stanie podniecenia skłaniam się bardziej ku zajmowaniu się wiecznością i życiem wiecznym." [Arles, październik 1888]

"Pracować w piekielnym żarze potrafię, ale, jak wiesz, nie znoszę zimna." [Arles, listopad 1888]

"Powiedziałem Gauguinowi w jednej z naszych intymnych rozmów, kiedy mówiliśmy o rybakach z Islandii, o ich melancholijnej samotności, o tym, że są wystawieni na wszelkie niebezpieczeństwa, sami na smutnym morzu - powiedziałem Gauguinowi, że chciałbym namalować taki obraz, aby marynarze, dzieci i męczennicy zarazem, widząc go w kabinie statku rybaków z Islandii, czuli się, jakby kołysał ich śpiew piastunki." [Arles, 28 stycznia 1889]

"Ten dobry Gauguin i ja w głębi serca rozumiemy się dobrze i jeśli jesteśmy trochę obłąkani, czy nie jesteśmy również do głębi artystami? Na niepokoje w tym względzie odpowiadamy słowami naszego pędzla.
Może wszyscy będą mieli pewnego dnia nerwice, taniec św. Wita czy coś innego." [Arles, 28 stycznia 1889]

"Tymczasem chcę pozostać w zamknięciu, tak dla własnego spokoju, jak i dla spokoju innych." [Arles, 21 kwietnia 1889]

"Wraca do mnie myśl, że powinienem pracować, i spodziewam się, że i zdolności do pracy powrócą mi szybko. Tyle tylko, że praca pochłania mnie tak bardzo, że chyba pozostanę na zawsze oderwany od życia, i nie nauczę się już dawać sobie w nim rady." [zakład dla umysłowo chorych w Saint-Rémy, maj 1889]

"Nauczyć się cierpieć bez skargi, patrzeć na ból bez odrazy - właśnie tu kryje się ryzyko zawrotu głowy; a jednak jest to bardzo możliwe, a poniekąd nawet prawdopodobne, że po tamtej stronie zrozumiemy powody cierpień, które stąd przesłaniają nieraz cały horyzont i ukazują się w rozpaczliwych proporcjach potopu. O proporcjach jednak wiemy bardzo mało i lepiej jest patrzeć na pole zboża, nawet namalowane na płótnie." [zakład dla umysłowo chorych w Saint-Rémy, czerwiec-lipiec 1889]

"Ze zdrowiem jest dobrze; p. Peyron [lekarz z ośrodka w Saint-Rémy-de-Provence] ma rację mówiąc, że nie jestem wariatem we właściwym sensie tego słowa, moja myśl jest bowiem całkowicie normalna i jasna w okresach między atakami - bardziej nawet niż dawniej. Ale podczas ataku jest strasznie, tracę świadomość wszystkiego. To jednak skłania mnie do pracy i powagi, jak górnika, którego niebezpieczeństwo zmusza do pośpiechu..." [zakład dla umysłowo chorych w Saint-Rémy, koniec 1889]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz