wtorek, 11 sierpnia 2015

Grodno 1939: Krzyże i smoki (2)



Zastanawiam się, jak to wygląda technicznie, to znaczy: co i jak należy uczynić, by – solidnie, porządnie, bez ryzyka, że się osunie czy spadnie – przymocować ludzkie ciało do przedniej części czołgu. Nie może się przecież osunąć, nie może wpaść pod koła, nie może zostać zmiażdżone przez gąsienice, bo wtedy nie spełniłoby swojej podstawowej funkcji – nie mogłoby dłużej służyć jako tarcza. Dla tych w środku, dla sowieckich czołgistów, którzy przyjechali tu oswobodzić swoich uciskanych braci, którzy przywieźli ze sobą postęp, oświecenie i cywilizację, ciało Tadka Jasińskiego, wychowanka Zakładu Dobroczynności w Grodnie, jest bezcenne – obiecuje im, że przetrwają, że z grodzieńskiej opresji wyjdą cało, że szaleńczy rajd ulicami obcego miasta zakończy się dla nich względnie dobrze. Bez tego ciała trudniej im będzie realizować cywilizacyjną misję. To dlatego wymachują rękami, wrzeszczą i straszą brauningiem, kiedy sanitariuszki zdejmują więzy z trzynastoletnich rąk.
Via crucis
Do jakiego czołgu przywiązano chłopca? Nie jestem pewien, które modele sowieckich maszych wjechały w ulice miasta nad Niemnem. Bez wątpienia operowano dwoma rodzajami pojazdu oznaczonego symbolem BT – mniejszym BT-5 i większym BT-7. Wniosek taki można wysnuć ze wspomnień dowódcy 6. Korpusu Kawalerii Grupy Konno-Zmechanizowanej, komdiwa Andrieja Iwanowicza Jeremienki, który samodzielnie prowadził atak jednostek pancernych i dwukrotnie musiał przesiadać się z pojazdu do pojazdu (najpierw BT-5, następnie BT-7). „Przeciwnik – wspominał Jeremienko – podpalał nasze czołgi, oblewał je z domów gorącą cieczą, […] polewał nas ołowiem”.

BT-5 i BT-7, zwane przez Rosjan „betjuszkami”, były to czołgi z grupy „lekkich”. Niezbyt wielkie i zapewne bardziej zwrotne niż pozostałe modele używane przez Armię Czerwoną, nadawały się do operowania w ciasnych uliczkach atakowanych miast. Oglądam fotografie „betjuszek”, zadając sobie pytanie, czy do czoła pojazdu dałoby się przywiązać człowieka. Jaki może być wzrost trzynastolatka? Sto pięćdziesiąt, sto sześćdziesiąt centymetrów. Jeśli nogi mają wisieć (z relacji Grażyny Lipińskiej wynika, że nie trzeba ich było uwalniać z więzów), dłonie powinny być przywiązane dość wysoko. Lipińska wspomina o „rozkrzyżowanym ciele”, musimy więc wyobrazić sobie Tomasza Jasińskiego z rękami wyciągniętymi w bok, niemal pod kątem prostym w stosunku do reszty ciała (taka pozycja rąk i prosto wiszące nogi musiały wywołać skojarzenie z krzyżowaniem).

Ale do czego krasnoarmiejcy mieliby przymocować dłonie chłopca? Może były tam jakieś haki, jakieś metalowe elementy wystające z przedniej ściany? Bo lufa armatki ulokowanej na wieżyczce strzelniczej raczej się do tego nie nadawała – straciliby wtedy możliwość sterowania działem, zmieniania jego pozycji. Zresztą, nie byłoby wtedy mowy o „rozkrzyżowaniu” – ta ewentualność zatem odpada. Podpowiedź znajduję na jednej z fotografii, na której widać wyraźnie, że zewnętrzne wyposażenie części „betjuszek” wzbogacono o duże żeliwne listwy, z których wystawało coś w rodzaju kolców (zapewne do forsowania barykad i innych przeszkód mechanicznych). Owe „kolce” w jeszcze większym stopniu upodabniały przód BT-5 i BT-7 do smoczego łba.

Jest jeszcze jedna ewentualność. W relacjach dotyczących sowieckiego marszu na Grodno pojawia się informacja o czołgach ciężkich T-28. A jeśli to z takim czołgiem zetknęły się grodzieńskie nauczycielki-sanitariuszki? Ten model, większy i cięższy, chyba nieco lepiej nadawał się do „rozkrzyżowania” na jego przedniej ścianie ludzkiego ciała. Kłopot w tym, że aby przywiązać chłopca, trzeba by zamknąć klapę, przez którą obserwowano teren w bezpośredniej bliskości czołgu.

Wątpliwości nie rozstrzygniemy. Wszystko, co da się uczynić, sprowadza się do próby objęcia słowem wydarzenia, które z pewnością miało miejsce, do opisania momentu krępowania trzynastolatka. Butelka z benzyną i naftą roztrzaskuje się na żeliwnej ścianie, czołg zatrzymuje się, z jego wnętrza wyskakują umorusani tankiści, krzyczą, potrząsają zmartwiałym ze strachu trzynastoletnim ciałem (Lipińska napisze: „bili, chcieli zabić”). O chłopcu, który rzucił butelkę – jeśli tylko chcą doprowadzić do końca to, co zamyślili – muszą myśleć jak o dorosłym. Wroga ludu, burżuazyjnego terrorystę, obrońcę pańskiej Polski należy przykładnie ukarać.
Ciąg dalszy w książce Afazja polska 2 (Warszawa: wyd. "Sic!", 2016).

poniedziałek, 10 sierpnia 2015

Grodno 1939: Krzyże i smoki (1)


Grodno w roku 1938
Niewiele o nim wiemy. Trzynastolatek, półsierota, wychowywany w jednym z grodzieńskich Zakładów Dobroczynności, syn służącej Zofii Jasińskiej. Jak wielu jego rówieśników, poszedł na sowieckie czołgi. Rzucił w metalową konstrukcję butelką z mieszanką nafty i benzyny, ale zapomniał podpalić lont. Zawartość nie wybuchła, czołg nie stanął w płomieniach.

Butelka uderza w wieżyczkę czołgu, rozpryskuje się szkło, oleista ciecz spływa po skośnej żeliwnej ściance. Teraz jest ostatnia chwila na ucieczkę. Dwaj koledzy szarpią trzynastolatka za rękaw, krzyczą, ale ich krzyk zostaje zagłuszony przez zgrzyt hamulców. Sowiecka maszyna zatrzymuje się, unosi się klapa włazu – z otworu wyłania się głowa, potem ramiona i ręce. Trzynastolatek stoi w bramie jak słup soli. Został sam. Sam w świecie dorosłych. Ich twarze czerwone, białe zęby błyskające raz po raz, kiedy gardła strzelają słowami, niezrozumiałymi, gwałtownymi. Siarczysty policzek przywraca go rzeczywistości. Teraz, kiedy te obce ramiona wloką go w stronę stalowego kolosa, czuje zapach potu, ich potu, a także smak własnej krwi.


Wieczny bieg


21 września Danuta Bukowińska, kierowniczka internatu Zespołu Szkół Zawodowych, i Grażyna Lipińska, nauczycielka, błądzą ulicami miasta. Napisałem „błądzą”, bo czy pod gradem kul, wśród detonacji i wybuchów, da się zachować porządek marszruty? Ucieka się przed pociskami, wbiega do otwartych bram, przemyka pod murami, przykuca za węgłem. Kobiety roznoszą amunicję i materiały opatrunkowe. Kiedy natrafią na rannego, rozkładają nosze i z jęczącym ładunkiem wycofują się w stronę szpitala. Bez opieki nie pozostawiają nawet sowieckich żołnierzy. Lipińska: „Niedaleko koszar trafia nam się znowu ciężko ranny, tryskający krwią bolszewik. Po drugiej stronie ulicy jest gmach Kasy Chorych, punkt opatrunkowy, lekarze, ale nie sposób przejść, tak silnie jest ostrzeliwana. Wystarczy wychylić się trochę, a z obu stron leci deszcz kul bolszewickich. Zatrzymują nas dwaj sierżanci: – Przecież dla zdychającego bolszewika nie będą panie narażały życia? [...] Kiedy uparci sierżanci ofiarują się sami zanieść rannego, dzieje się rzecz najgłupsza: wszyscy czworo chwytamy nosze i schyleni, potykając się przebiegamy ulicę. Dwa pociski, wyrzucone z dział czołgowych, rozpryskują się już za nami. – Pudło – woła starszy sierżant w stronę bolszewików, a oddając doktorowi rannego opowiada z humorem o głupim uporze kobiet. Lekarz, Żyd, nie przejmuje się na razie rannym bolszewikiem, zapatrzony w młodych podoficerów zapytuje, czy nie potrzeba im czego, ładuje im kieszenie papierosami, szczęka mu drga, płacze nad nimi, a może za nimi”.

Po południu w perspektywie jednej z ulic ukazuje się sowiecki czołg. Trzeba się wycofać, bo zaraz strzelec obsługujący karabin maszynowy pociągnie za spust i kule będą siec bez litości po wszystkim, co się rusza. Ale Grażyna Lipińska dostrzega z przodu czołgu „jasną plamę”. Nie jest pewna, czy dobrze widzi, lecz po chwili nie ma już wątpliwości: do maszyny przywiązano żywego człowieka... Teraz jest skok i długi bieg – jakby na przekór obrotom historii, wojnie i śmierci – bieg kobiety, która nie chce się zgodzić na nowy porządek świata, która każdym zgięciem kolana, każdym wymachem ramion protestuje przeciwko tej niepojętej teraźniejszości, zaprojektowanej w zacisznych gabinetach dyktatorów. Nie pozwalam! – krzyczą ręce i nogi w ruchu. Tak nie można! – mówi grymas jej twarzy, na której osiadają drobinki pyłu z potrzaskanych kamienic. Jest w tym straceńczym biegu epicki rozmach – jakby zwykła nauczycielka z Grodna zmieniła się na chwilę w postać z Homerowej Iliady. Ten pęd unieważnia wyroki historii – miną dziesięciolecia, w proch rozpadną się imperia, dumne miasta popadną w ruinę, odmienią się pokolenia, a ona wciąż będzie biegła.

Nie zważam na Dankę – relacjonuje Lipińska – nie słyszę jej krzyku. Śmiercionośna maszyna toczy się naprzód, a ja stępiała na wszystko lecę prosto na nią. Przeraźliwy zgrzyt... czołg staje tuż przede mną. Na łbie czołgu rozkrzyżowane dziecko, chłopczyk. Krew z jego ran płynie strużkami po żelazie”.


Ciąg dalszy w książce Afazja polska 2 (Warszawa: wyd. "Sic!", 2016).