sobota, 18 grudnia 2010

Wieczność i żar. Na marginesie "Listów do brata" Vincenta van Gogha (3)


3 kwietnia 1878 roku Vincent pisze do Theo z Amsterdamu: „Ten, kto żyje uczciwie, borykając się nieustannie z trudnościami, kto doznaje rozczarowań, a nie załamuje się pod ich ciężarem, jest więcej wart niż szczęściarz, któremu wszystko się udaje i który kieruje się zawsze swoją wygodą. Bo kimże są ludzie wyróżniający się w swoim otoczeniu? To ci, do których odnoszą się słowa: »Oracze, wasze życie jest smutne, oracze cierpicie za życia, oracze, jesteście szczęśliwi”; to ci, którzy noszą piętno »całego życia walki i nieustannej pracy bez chwili załamania«” (Listy do brata, s. 65). Są to słowa człowieka zmagającego się z sobą, próbującego utwierdzić się w przekonaniu o słuszności własnych decyzji, ale przeczuwającego, że droga, jaką obrał, nie jest drogą właściwą. Wypowiada je ktoś, kto nadal poszukuje dla siebie miejsca, kto nie potrafi identyfikować się z żadną z powszechnie akceptowanych postaw wobec życia, kto nie poznał jeszcze swego przeznaczenia. Może właśnie dlatego w tym samym liście wyrazi pogląd, iż w każdym otoczeniu, „nawet w środowiskach kulturalnych, w najlepszym towarzystwie, w najlepszych warunkach”, powinno się dbać o zachowanie w sobie choćby cząstki „pierwotnego charakteru Robinsona Crusoe”, tzn. być nieustannie gotowym na spotkanie nieznanego, ale także — na samotność. Owo pragnienie nowości oraz głęboka potrzeba sprawdzenia i zrozumienia samego siebie zawiedzie Vincenta do „czarnej krainy”, jak nazywano niekiedy okręg górniczy Borinage.
Z listopada 1878 roku pochodzi list, w którym van Gogh przedstawia młodszemu bratu swoje najświeższe postanowienia:

Już poprzednio, w Anglii, starałem się o pracę misjonarza wśród górników, w kopalniach węgla, ale wtedy nie uwzględniono mojej prośby, bo nie miałem ukończonych 25 lat. Ty wiesz, że jedną z głównych prawd Ewangelii, nie tylko samej Ewangelii, lecz i całej Biblii, są słowa: „I światłość w ciemności świeci”. Od ciemności ku światłu. A zatem, kto najbardziej tego światła potrzebuje i kto będzie miał uszy otwarte na słowa Ewangelii? Doświadczenie mówi, że ludzie pracujący w ciemnościach, we wnętrzu ziemi, jak na przykład górnicy w kopalniach węgla, są najbardziej podatni na słowa Ewangelii. Na południu Belgii, w prowincji Hainaut, w pobliżu Mons, tuż nad granicą francuską i po drugiej stronie granicy rozciąga się duże zagłębie węglowe o nazwie Borinage […].
Chciałbym znaleźć się tam jako misjonarz. […] Paweł przez trzy lata pracował w Arabii przed rozpoczęciem pracy apostolskiej wśród pogan i wielkimi podróżami misyjnymi. Gdyby tak mógł choć trzy lata pracować w spokoju w tych stronach, ucząc się i jednocześnie obserwując, miałbym na pewno po powrocie niejedno do powiedzenia i każdy słuchałby mnie z zainteresowaniem. […] Gdyby mi wskazano jakieś miejsce, gdzie mógłbym pracować jako kaznodzieja, tak jak o tym mówiliśmy, głosiłbym Ewangelię wśród biednych, którzy jej najbardziej potrzebują i dla których jest ona przede wszystkim przeznaczona, a w dni powszednie mógłbym poświęcić czas nauczaniu. (Listy do brata, s. 72–73)

Nie sposób nie uznać pobytu w Borinage za węzłowy punkt w biografii van Gogha. Ten były marszand, nauczyciel i sprzedawca książek pragnie stać się prawdziwym apostołem i swoje postanowienie realizuje z żelazną konsekwencją. Zaprowadzi go to niemal na brzeg przepaści. Ale, jak pisze Perruchot, Vincent „musi się poświęcać, płonąć, musi się odnaleźć strawiwszy się w tym ogniu”[1].
Na początku zatrzymuje się w miejscowości Pâturages, gdzie regularnie składa wizyty chorym i naucza dzieci z biednych rodzin; w wolnych chwilach rysuje. Po pewnym czasie brukselski Komitet Krzewienia Wiary wysyła go jako kaznodzieję do Petit-Wasmes. Vincent zamieszkuje u piekarza, ale rychło przeprowadza się do baraku (Perruchot wspomina o szałasie, który młody zapaleniec sklecił sobie w ogrodzie państwa Denis) — chce dzielić z miejscową ludnością jej nędzę. Odżywia się nadzwyczaj skromnie, śpi na wiązce słomy, chodzi boso, a ubrania rozdaje potrzebującym. Czerni sobie twarz i dłonie węglem, by upodobnić się do tych, wśród których żyje. W trakcie epidemii tyfusu z narażeniem życia zajmuje się chorymi. Ale pastor Bonte, będący jego oficjalnym zwierzchnikiem, skarży się Komitetowi Krzewienia Wiary na „przesadną gorliwość” podopiecznego, który pewnego dnia, by jeszcze bardziej się umartwić, przywdziewa koszulę z pakowego papieru… Theodorus van Gogh, zaalarmowany przez piekarza i jego żonę, przyjeżdża z Ettten i zastaje syna w trakcie głoszenia Ewangelii. Nie dzieje się to jednak w kościele, kaplicy, czy choćby w sali tanecznej, gdzie Vincent zwykł przemawiać, ale w nędznym szałasie.
Usiłuję wyobrazić sobie tę scenę, podpierając się nieco narracją Perruchota. Jest wieczór, zachmurzone niebo wisi nad ziemią jak płachta z czarnego sukna. Pastor Theodorus schodzi z ganku domu Denisów i powoli posuwa się ścieżką pośród trawy i grządek kwiatów (w ciemności wszystkie mają szarą barwę). Do jego uszu dociera pierwszy dźwięk — to głos jego syna, pełen egzaltacji i mocy. Ojciec jeszcze nie rozróżnia słów. Kiedy zbliża się do szałasu na kilka metrów, w świetle padającym od ogniska dostrzega zarysy postaci przycupniętych wokół płomieni. Biblia, którą Vincent trzyma w ręku ma podniszczone, przybrudzone kartki. Nienaturalnie chuda twarz czytającego emanuje dziwną mocą, jego oczy płoną. Jest brudny i źle odziany, jak mężczyźni naprzeciw niego. Pod siedzenia wsunęli sobie wiązki słomy, siedzą skrzyżowawszy nogi. Vincent przerywa lekturę i głośno kaszle. Ojciec wykorzystuje tę chwilę i pochylając głowę wchodzi do szałasu.
Gdyby po kilku latach Vincent chciał namalować tę scenę, zapewne wyobraziłby ją na podobieństwo słynnego obrazu De Aardappeleters z roku 1885. Jest na nim pięć postaci — rodzina holenderskich rolników w trakcie ubogiej wieczerzy. Jedzący kartofle mają rysy wyraziste, w jakimś sensie nienaturalne, zniekształcone. Pada na nich blask z lampy zwisającej z poprzecznej belki u powały. Ale źródłem światła zdają się być także ich twarze. Swoje płótno van Gogh opisał w liście do brata: "Starałem się jak najsumienniej stworzyć obraz ludzi, którzy w świetle lampy jedzą ziemniaki, sięgając rękami do miski, ludzi, którzy tymi samymi rękami orali ziemię; chciałem, ażeby obraz ten był apoteozą pracy rąk ludzkich i codziennej strawy tak uczciwie przez nich zdobytej. [...] Przez całą zimę snułem w ręku wątek tej tkaniny, dla której szukałem ostatecznego kształtu, a jeśli teraz powstała tkanina o wyglądzie surowym i szorstkim, to niemniej prawdą pozostaje, że poszczególne jej nitki były dobierane ze starannością i na zasadzie określonych prawideł”[2]. Scena z szałasu w Petit-Wasmes musiała być podobna. Światło pada tu co prawda z dołu, cienie postaci igrają na ścianach i sklepieniu, ale rysy kaznodziei i jego słuchaczy są równie wyraziste jak rysy tamtych, twarze i oczy płoną identycznie jak na późniejszym o sześć lat obrazie przedstawiającym holenderskich chłopów.
Jakie myśli przebiegały przez głowę Theodorusa van Gogha, kiedy stał w progu synowskiego szałasu? Czy ujrzał wtedy całe swoje życie, życie przeciętnego pastora, zawsze trzymającego się w granicach tego, co powszechnie akceptowane, społecznie i obyczajowo niekontrowersyjne, a zatem również przewidywalne, schematyczne i — w porównaniu z „wyczynami” Vincenta — po prostu martwe? Do tak głębokiej autorefleksji raczej nie był zdolny. Rodzice Vincenta nieodmiennie oceniali jego postawę jako dziwaczną i zasługującą na krytykę, była ona dla nich źródłem nieustannych zmartwień, wywoływała smutek i zniecierpliwienie. Na ich usprawiedliwienie można jedynie dodać, że z bliska widać mniej niż wtedy, gdy patrzący dysponuje odpowiednią perspektywą — czytelnikowi listów do Theo okres spędzony przez Vincenta wśród górników na pograniczu belgijsko-francuskim jawi się bowiem jako niezbędny element całości, jako swoiste preludium do świadomej egzystencji artysty, w którym na zawsze pozostanie coś z misjonarza, kaznodziei i mistyka. 




[1] H. Perruchot, dz. cyt., s. 64.
[2] Cyt. za: W. Juszczak, dz. cyt., s. 106.

poniedziałek, 13 grudnia 2010

Wieczność i żar. Na marginesie "Listów do brata" Vincenta van Gogha (2)


Czytelnik listów van Gogha ma pewną fundamentalną wyższość nad ich autorem — wie, jakie miejsce w historii sztuki przypadło twórczości Holendra, może spojrzeć na nią jako na dzieło zamknięte, kompletne. Co daje taka wiedza? Pozwala śledzić intelektualny i artystyczny rozwój jednego z największych malarzy ze świadomością rezultatów owego procesu — w ten sposób van Gogh „późny” bywa niejako rzutowany na van Gogha „wczesnego”, od pierwszego słowa jest kimś bliskim, kogo czytający zna i — paradoksalnie — poznaje zarazem, nieustannie weryfikując przed-lekturowy obraz postaci, jakby tworzył dzieło malarskie na kanwie pobieżnego szkicu. Tym bardziej fascynujące okazuje się śledzenie losów Vincenta-marszanda, nauczyciela i kaznodziei, człowieka usiłującego odnaleźć własne miejsce w życiu i nieodmiennie chybiającego — dopóki nie spełni się to, co miało się spełnić.
Van Gogh poszukujący jest równie fascynujący, co van Gogh u celu — cechuje go ten sam rys żarliwego uczestnictwa. Przyszły malarz, który będzie znikał w odwzorowywanym krajobrazie i zarazem stwarzał go na nowo, niejako od podstaw, we wczesnych latach oddaje się we władanie życiowym okolicznościom, a jednocześnie wyciska na nich indywidualne, niepodrabialne piętno, opatruje je sygnaturą własnej osobowości.
Z marca 1875 roku pochodzi list, który jako pierwszy zwrócił moją uwagę. Dwudziestodwuletni Vincent handluje obrazami w londyńskiej filii firmy Goupil, przeżywa bolesny zawód miłosny, ale w korespondencji prezentuje się jako młodzieniec szczęśliwy, zdolny cieszyć się pięknem świata (w przydomowym ogródku sieje pachnący groszek, mak i rezedę, o czym skwapliwie donosi młodszemu bratu). A jednak spod naskórkowego optymizmu po raz pierwszy wyziera przeczucie późniejszego dramatu, rodząca się świadomość własnej odmienności, mającej go zaprowadzić do zakładu dla obłąkanych w Saint-Rémy:

Czy nie uważasz, jakie to dziwne, że życie układa nam się pomyślnie. Tobie powodzi się nie najgorzej i mnie powodzi się dobrze. Chyba mamy przed sobą długi okres powodzenia, ale przyjdzie jeszcze kiedyś taka chwila, kiedy powiedzą nam: „Będziesz przebywał i będziesz cierpiał w miejscach, które ci wyznaczono, wbrew twojej woli” (Listy do brata, s. 17).

Vincent coraz dobitniej przekonuje się, że praca marszanda nie jest tym, czym mógłby zajmować się przez całe życie. Boussod i Valladon, właściciele firmy, zniecierpliwieni postawą młodego pracownika, jego lekceważącym stosunkiem do klientów, wreszcie nie uzgodnionym z nikim wyjazdem do Holandii, postanawiają go zwolnić. Vincent jest zgnębiony, przeżywa gorycz pierwszej zawodowej porażki, ale nie poddaje się. Do domu rodziców w Etten, gdzie Theodorus van Gogh pełni obecnie funkcję proboszcza, dociera list od pana Stokesa, anglikańskiego duchownego i kierownika szkoły w Ramsgate. Vincent ma tam zostać nauczycielem. Pakuje walizki i wyjeżdża.
Widok z Ramsgate, 1876 [źródło: www.vggallery.com]
Również ta praca go nie satysfakcjonuje. Henri Perruchot pisze o czasie spędzonym przez młodego van Gogha w Ramsgate: „Jakże dotkliwie pozbawione jest jego życie energii i rozmachu! Dusi się w swoim obecnym ciasnym światku. Szkolna dyscyplina, jednostajny bieg wiecznie tych samych zajęć w wiecznie tych samych porach krępuje naturę Vincenta i ciąży mu. Cierpi z tego powodu; nie potrafi przyzwyczaić się do takiego rozkładu dnia, przesadnie dokładnego, ustalonego raz na zawsze. Ale nie buntuje się. Z bolesną rezygnacją przetrawia wśród angielskiej mgły swoje smutne myśli”[1]. Nieporozumienie między pastorem Stokesem a van Goghiem, który nie potrafi wyegzekwować zaległego czesnego od rodzin uczniów z ubogiej londyńskiej dzielnicy Whitechapel, staje się bezpośrednią przyczyną rozwiązania umowy. Vincent rychło znajduje nowe zatrudnienie — zostaje pomocnikiem pana Jonesa, metodystycznego duchownego prowadzącego w Isleworth zakład wychowawczy. Prawdziwą satysfakcję będzie mu sprawiać nie praca z dziećmi, ale możliwość wzięcia na siebie części obowiązków kaznodziejskich pracodawcy. Nie przejawiając najmniejszych uzdolnień oratorskich, nie dysponując dostateczną znajomością języka angielskiego, z zapałem przemawia do wiernych w kilku dzielnicach stołecznej metropolii. W liście do Thea zdaje relację ze swojego pierwszego publicznego wystąpienia:

[…] ubiegłej niedzieli twój brat wygłosił […] kazanie w domu bożym, w domu, o którym napisano: „Pokój pewny dam wam na tym miejscu”. Posyłam ci szczegółowy opis jak to się odbyło. Oby to było pierwsze z wielu.
…………………………………………………………………………………………………………..
Gdy wchodziłem na ambonę, czułem się jak ktoś, kto z ciemnej piwnicy ukrytej głęboko pod ziemią wychodzi na światło dzienne, i miałem przyjemne uczucie, że od tej pory, gdziekolwiek się znajdę, będę mógł głosić Ewangelię. Żeby to się spełniło, trzeba w sercu swoim nosić słowo Boże. Oby On je tam posiał.
Theo, ty znasz przecież dostatecznie świat, by wiedzieć, że biedny duchowny będzie zawsze sam w otaczającym świecie. Tylko Bóg może obudzić w nas świadomość i wiarę, których nam brak. „Nie jestem sam, bo Ojciec jest ze mną” (Listy do brata, s. 45).

Fragment listu z 1876 r. [źródło: www.vggallery.com]
Wzrusza go los biedoty, chciałby pracować wśród najuboższych i najbardziej upodlonych — zamyśla przenieść się do zagłębia górniczego, ale okazuje się, że jest na to za młody. Wkrótce okoliczności życiowe zmuszają go do powrotu do Holandii. Rodzice, obawiający się o jego los, po raz kolejny proszą o pomoc rodzinę — zostaje zatrudniony jako ekspedient w księgarni w Dordrechcie, ale znowu jest to posada dlań niewłaściwa. W sklepie czyta książki filozoficzne i teologiczne. Żyje jak asceta. Wydaje mu się, że znalazł się na życiowym zakręcie — czas ten skłonny jest traktować jako przygotowanie do właściwej, zanurzonej w Bogu egzystencji:

W życiu przychodzą nieraz takie chwile, że człowiek czuje się zupełnie wyczerpany i wydaje mu się, że wszystko robi źle, co jest zresztą do pewnego stopnia prawdą. Czy jest to stan ducha, którego należy unikać i uciekać przed nim? Może jest to „tęsknota do Boga, której nie należy się obawiać, przeciwnie, trzeba poświęcić jej więcej uwagi, bo wiedzie nas wreszcie ku dobru”? Może właśnie „ta tęsknota do Boga nakazuje nam dokonać wyboru, którego nigdy potem nie będziemy żałować”? (Listy do brata, s. 48–49)

Powraca do myśli o zostaniu duchownym. W jednym z listów do brata powołuje się na rodzinną tradycję i powiada: „pragnę z całych sił, aby duch mego ojca i mego dziadka przeniknął do mojej duszy, aby mi było dane zostać prawdziwym chrześcijaninem i prawdziwym sługą chrześcijaństwa i aby życie moje stawało się coraz bardziej podobne do życia mych przodków”. Modli się, by otworzyła się przed nim „droga, która by mi pozwoliła poświęcić się bardziej niż dotychczas służbie Bogu i Ewangelii” (L isty do brata, s. 51). 23 kwietnia 1877 roku przewiduje, że stanie się „siewcą słowa bożego” i wydaje się skłaniać ku myśli o uniwersyteckich studiach teologicznych. Siedem dni później stwierdza dobitnie: „z całym przekonaniem i wiarą powziąłem ostateczną decyzję, której, jak sądzę, nigdy nie będę żałował” (Listy do brata, s. 53). A jednak studia teologiczne w Amsterdamie również okażą się ponad jego siły — na drodze do realizacji ambitnych planów staną m.in. trudności z opanowaniem łaciny i greki, a później zwyczajne zniechęcenie oficjalną teologią akademicką, która, zdaniem Vincenta, jest „szkołą faryzeizmu”. Nie mogę się pozbyć przekonania, że mimo to van Gogh na zawsze pozostanie „biednym duchownym”, niezmiennie samotnym „w otaczającym świecie”, niezależnie od tego, czy aktualnie będzie pełnił posługę duszpasterską wśród górników z Borinage, czy poświęci się sztuce, tworząc w Arles, Saint-Rémy, a potem w Auvers-sur-Oise dziesiątki malarskich arcydzieł.


[1] H. Perruchot, Van Gogh, przeł. K. Byczewska, Warszawa 1960, s. 46. Rekonstruując fakty z życia malarza, korzystam także z pracy Dereka Fella Kobiety w życiu van Gogha, przeł. M. Rabsztyn, Warszawa 2008.

piątek, 3 grudnia 2010

Wieczność i żar. Zapiski na marginesie "Listów do brata" Vincenta van Gogha


Malarstwo jawiło mi się od zawsze jako przestrzeń obcości - skłonny byłem myśleć o nim jako o dziedzinie sztuki, która pozostanie dla mnie zamknięta na głucho, w jakiś tajemniczy sposób niedostępna, niemożliwa do ogarnięcia. Uważałem siebie za osobę "impregnowaną" na wartości plastyczne, niezdolną do emocjonalnego przeżycia, kontemplacji i intelektualnej deszyfracji arcydzieł malarskich. I oto zdarzyła się rzecz zaskakująca - książka Jaspersa Strindberg i van Gogh, rejestrująca współzależność między schizofreniczną osobowością a dziełem kilku ważnych twórców europejskich, kazała mi przyjrzeć się uważniej malarskiej spuściźnie van Gogha. Poznawanie sztuki holenderskiego mistrza - zapewne, wyrywkowe i powierzchowne; na więcej dziś mnie nie stać - stało się możliwe dzięki lekturze jego korespondencji z bratem, Theodorem van Goghiem, paryskim marszandem, przez wiele lat utrzymującym Vincenta i wspierającym go w jego, zdawałoby się - absurdalnej i bezowocnej, pracy artystycznej. Po raz kolejny dotarło do mnie z całą oczywistością i bezwzględnością, że jakikolwiek wgląd w kanały ekspresji artystycznej nie będące literaturą okazuje się dla mnie możliwy jedynie za sprawą tekstu i poprzez tekst.
Nie mogę nie przyznać, że tuż po zamknięciu tomu listów, a nawet w trakcie czytania, miałem nieodparte wrażenie, że obcuję z jedną z ważniejszych książek, po jakie dane mi było sięgnąć. Decydujący wpływ na taką ocenę Listów do brata miała świadomość, że zostały one napisane po to, by komunikować - w korespondencji tej nic poza istotną i głęboką rozmową, poza próbą porozumienia człowieka z człowiekiem, poza wysiłkiem wyrażenia prawdy o sobie samym się nie liczy. Ani Vincent van Gogh, ani jego brat Theo nie mogli przewidzieć, że kiedykolwiek ktoś będzie się ową korespondencją żywo interesował. Kolejne listy służyły jedynie żywej wymianie myśli, stawały się narzędziem ekspresji autentycznego, niepowtarzalnego, jednostkowego "ja". Przedzierając się przez nie, jeszcze raz przekonałem się niezbicie, że jeśli szukam w literaturze czegoś rzeczywiście fundamentalnego (nieosiągalnego?), to właśnie tego rodzaju intymnych, niemożliwych do powtórzenia, unikalnych w skali całej kultury wglądów w inność, odrębność,  prowadzących do czasowego unieważnienia nie-tożsamości "tamtego tam" ze mną jako czytelnikiem, czyli "tym tu". Wobec listów van Gogha wyparowała ze mnie cała fascynacja literaturą konstruowaną, fikcjonalną, sztuczną, bo bezradną wobec tzw. prawdy życia. Zarazem wielkie malarstwo Holendra, będące jednym ze szczytowych osiągnięć sztuki właśnie, objawiło się jako dokonanie artystyczne o charakterze granicznym, tzn. łączące tak - rzekomo - odległe sfery, jakimi są "obiektywne" dzieło i konkretna ludzka egzystencja.
Analizując technikę malarską Van Gogha, Wiesław Juszczak (Postimpresjoniści, Warszawa 2005, s. 124-126) stwierdza, że "atakuje [on] wprost, zaczyna od wielkiego forte, absorbuje nas od razu siłą uderzenia [...] wdziera się w naszą wyobraźnię i równocześnie poraża nasze zmysły; jest bezwzględny i drapieżny, nienasycony. [...] Swoje penetracje w 'utajoną istotę' rzeczywistości przekazuje nam gwałtownymi gestami nagłego, ostatecznego już obnażania prawdy". Obcowanie z listami van Gogha pozwala dotknąć tego samego żaru, który rozświetla jego obrazy, daje możliwość wniknięcia w osobowość skomplikowaną i patologiczną (gr. πάθος - cierpienie), w sposób skrajny skoncentrowaną na dziele, które traktuje jako jedyną prawdo-mówną reprezentację osobowości. Aż dziw bierze, że ten niegdysiejszy kiepski kaznodzieja, nie mający za grosz zdolności porywania, czy nawet przekonywania słuchaczy, okazał się tak wymownym i błyskotliwym epistolografem. Nie znaczy to, Boże broń, by listy van Gogha były pisane dla efektu, epatowały retorycznymi sztuczkami.  Błyskotliwość to jedynie funkcja ich żarliwości, doskonałego zanurzenia w materii sztuki, która staje się naczelną treścią życia, zespalając się z nim w sposób doskonały, choć sam artysta uznaje zaledwie, że malarstwo jest "najmniej złe z tego, co potrafię zrobić" (V. van Gogh, Listy do brata, tłum. J. Guze, M. Chełchowski, Warszawa 2002, s. 505). W ostatnim zachowanym liście, który miał przy sobie w dniu, kiedy podjął kolejną, tym razem udaną, próbę samobójczą, konstatuje - jakby z żalem, ale i ze świadomością, że innej drogi wybrać nie mógł: "za moje malarstwo płacę ryzykiem życia, ono zabrało mi połowę rozumu - dobrze" (s. 512).
Niewielu było twórców gotowych zapłacić najwyższą cenę za wierność własnemu powołaniu. W kulturze polskiej bodaj jedynie Norwid może być pod tym względem porównany z van Goghiem.

Niżej prezentuję nieco wyimków z listów van Gogha.

"Ach, wydaje mi się coraz bardziej, że ludzie to korzeń wszystkiego, i [...] napawa mnie wieczną melancholią, że jestem poza prawdziwym życiem, w tym sensie, że lepszym materiałem jest ciało niż farba i gips, i w tym sensie, że lepiej byłoby robić dzieci niż obrazy lub interesy [...]." [Arles, marzec-kwiecień 1888]

"[...] widok gwiazd zawsze mnie rozmarza w równie prosty sposób, jak czarne punkty wyobrażające na mapie miasta i wsie. Dlaczego, powiadam sobie, świetlne punkty na firmamencie miałyby być dla mnie mniej dostępne niż czarne punkty na mapie Francji?
Udając się do Taraskonu czy do Rouen wsiadamy do pociągu; kiedy wybieramy się do gwiazd, śmierć jest naszym środkiem lokomocji.
Jedno jest niewątpliwe w tym rozumowaniu: żywi nie możemy pojechać na gwiazdę, tak samo jak nie możemy wsiąść do pociągu umarli.
I w końcu nie wydaje mi się niemożliwe, żeby cholera, piasek w nerkach, suchoty, rak nie mogły być środkami komunikacji niebieskiej, tak samo jak statek parowy, omnibus i pociąg są środkami komunikacji ziemskiej." [Arles, czerwiec-lipiec 1888]

"Stąd nasz wuj, kiedy umarł, miał twarz spokojną, pogodną, poważną. Przecież żywy nie był taki, ani jako człowiek młody, ani jako stary. Często stwierdzałem, że tak jest, patrząc na umarłego, jakbym go chciał spytać. I to dla mnie jakiś dowód, nie najważniejszy, życia pozagrobowego.
Dziecko w kołysce, jeśli mu się przyjrzeć dokładnie, ma również nieskończoność w oczach. W sumie nic nie wiem, ale właśnie ta świadomość niewiedzy upodabnia nasze życie realne do odcinka drogi kolejowej. Idziemy, żyjemy, nie odróżniamy żadnego przedmiotu z bardzo bliska, przede wszystkim zaś nie widzimy lokomotywy." [Arles, sierpień1888]

"Dlaczego jestem tak mało artystą i stale żałuję, że posąg i obraz nie żyją?" [Arles, sierpień1888]

"To dobrze, że mi nie idzie lekko. Co nie przeszkadza, że czuję straszną potrzebę - powiem to słowo - religii; toteż wychodzę nocą, żeby malować gwiazdy [...]." [Arles, wrzesień-październik 1888]

"Mam chwilami straszliwą jasność widzenia, odkąd natura jest tak piękna; wówczas nie czuję sam siebie i obraz powstaje jak we śnie." [Arles, wrzesień-październik 1888]

"Nie jestem chory, ale zachorowałbym niewątpliwie, gdybym nie odżywiał się dobrze i gdybym nie przestał malować na kilka dni. Znowu jestem podobny do obłąkanego Huga van der Goes z obrazu Emila Wautersa. I gdybym nie miał natury podwójnej - mnicha i malarza, dawno już byłbym szaleńcem.
Ale nawet wówczas moje szaleństwo nie byłoby obłędem prześladowczym, skoro w stanie podniecenia skłaniam się bardziej ku zajmowaniu się wiecznością i życiem wiecznym." [Arles, październik 1888]

"Pracować w piekielnym żarze potrafię, ale, jak wiesz, nie znoszę zimna." [Arles, listopad 1888]

"Powiedziałem Gauguinowi w jednej z naszych intymnych rozmów, kiedy mówiliśmy o rybakach z Islandii, o ich melancholijnej samotności, o tym, że są wystawieni na wszelkie niebezpieczeństwa, sami na smutnym morzu - powiedziałem Gauguinowi, że chciałbym namalować taki obraz, aby marynarze, dzieci i męczennicy zarazem, widząc go w kabinie statku rybaków z Islandii, czuli się, jakby kołysał ich śpiew piastunki." [Arles, 28 stycznia 1889]

"Ten dobry Gauguin i ja w głębi serca rozumiemy się dobrze i jeśli jesteśmy trochę obłąkani, czy nie jesteśmy również do głębi artystami? Na niepokoje w tym względzie odpowiadamy słowami naszego pędzla.
Może wszyscy będą mieli pewnego dnia nerwice, taniec św. Wita czy coś innego." [Arles, 28 stycznia 1889]

"Tymczasem chcę pozostać w zamknięciu, tak dla własnego spokoju, jak i dla spokoju innych." [Arles, 21 kwietnia 1889]

"Wraca do mnie myśl, że powinienem pracować, i spodziewam się, że i zdolności do pracy powrócą mi szybko. Tyle tylko, że praca pochłania mnie tak bardzo, że chyba pozostanę na zawsze oderwany od życia, i nie nauczę się już dawać sobie w nim rady." [zakład dla umysłowo chorych w Saint-Rémy, maj 1889]

"Nauczyć się cierpieć bez skargi, patrzeć na ból bez odrazy - właśnie tu kryje się ryzyko zawrotu głowy; a jednak jest to bardzo możliwe, a poniekąd nawet prawdopodobne, że po tamtej stronie zrozumiemy powody cierpień, które stąd przesłaniają nieraz cały horyzont i ukazują się w rozpaczliwych proporcjach potopu. O proporcjach jednak wiemy bardzo mało i lepiej jest patrzeć na pole zboża, nawet namalowane na płótnie." [zakład dla umysłowo chorych w Saint-Rémy, czerwiec-lipiec 1889]

"Ze zdrowiem jest dobrze; p. Peyron [lekarz z ośrodka w Saint-Rémy-de-Provence] ma rację mówiąc, że nie jestem wariatem we właściwym sensie tego słowa, moja myśl jest bowiem całkowicie normalna i jasna w okresach między atakami - bardziej nawet niż dawniej. Ale podczas ataku jest strasznie, tracę świadomość wszystkiego. To jednak skłania mnie do pracy i powagi, jak górnika, którego niebezpieczeństwo zmusza do pośpiechu..." [zakład dla umysłowo chorych w Saint-Rémy, koniec 1889]