piątek, 30 kwietnia 2010

Druga noga Różewicza


Podczas utrwalonej w filmie Lambrosa Ziotasa pogawędki z Eugeniuszem Getem-Stankiewiczem Tadeusz Różewicz stwierdza: "No, wie pan, jesteśmy... artyści, metafizykami z natury chyba... A przynajmniej na jedną nogę, no... Jedna noga to realistyczna, druga - metafizyczna. Niektórzy mają trzecią nogę, mistyczną... jeszcze, skrzydła".
Autor Wyjścia lubi wieloznaczności, jest mistrzem w myleniu tropów, dlatego wypowiedzi podobne do cytowanej trudno interpretować. Czy Różewicz mówi poważnie? Czy jedna z jego dwóch nóg rzeczywiście jest nogą "metafizyczną"? Kiedy zadaję sobie to pytanie, widzę wyraźnie, że od chwili, kiedy lektura Różewiczowskiej poezji stałą się dla mnie jednym z najważniejszych doświadczeń czytelniczych, staram się dostrzec i opisać właśnie ową "drugą nogę". Ale poeta wciąż odwraca się bokiem, uparcie prezentując nogę "realistyczną". "Metafizyczna" ukrywa się za nią, czasem mignie przed oczami palec lub pięta, czasem na moment ukaże się łydka, by zaraz zniknąć, jakby jej nigdy nie było. Drugiej nogi trzeba było się domyślać, wpatrując się w pierwszą, by z mapy muskułów, ścięgien i żył "wyczytać" negatyw tej, która pozostaje w cieniu.
Różewicz nie lubi się odkrywać, niechętnie udostępnia publiczności dokumenty związane z jego własnym życiem prywatnym. W tece redakcyjnej "Kresów" przez kilka lat zalegała korespondencja z Pawłem Mayewskim, poeta miał bowiem wątpliwości, czy powinna ukazać się w druku. Tym większym rarytasem musi się wydać ogromny tom listów autora Niepokoju oraz Zofii i Jerzego Nowosielskich (wzbogacony dwiema rozmowami - z Krystyną Czerni i z Nowosielskim, przemówieniem wygłoszonym przez Różewicza we wrocławskiej ASP i zbiorem wierszy napisanych dla znakomitego malarza i jego żony), wydany przez Wydawnictwo Literackie.
Czytałem tę książkę z nadzieją, że znajdę w niej Różewicza "prawdziwego", szczerego, zdolnego do wypowiedzenia prawd zasadniczych, bez wdziewania janusowej maski - listy do Nowosielskich, obejmujące lata 1963-2002, nie były wszak pisane z myślą o ich publikacji. Czy po ich lekturze rozumiem poetę lepiej? I tak, i nie. Tak, bo jednak zostałem dopuszczony do pewnej bliskości, wtajemniczony w niektóre wątpliwości i rozterki ich autora. Nie, bo to, co między wielkim poetą i wielkim malarzem najistotniejsze, pozostało rysującym się w oddali horyzontem - zasadnicze rozmowy odbyły się "poza kadrem", w mieszkaniach na Narzymskiego, Glinianej i Januszowickiej, w Krakowie i Wrocławiu. W listach rozlegają się tylko ich echa. Czytanie Różewicza po raz kolejny tropieniem śladów, łowieniem odgłosów dochodzących zza ściany, wsłuchiwaniem się w zanikające echo.

Wstęp do eseju, który ukaże się w najnowszym numerze "Toposu" (2010, nr 1). Zachęcam do lektury sopockiego dwumiesięcznika, który dostępny jest w salonach EMPiK.

wtorek, 20 kwietnia 2010

Norwid i żałoba narodowa


Na obrady jury konkursu poetyckiego im. Cypriana Norwida przyszło nam się wybierać w czasie wyjątkowym. Od sześciu dni trwała żałoba narodowa, rzesze warsza-wiaków przesuwały się w milczeniu przed Pałacem Prezydenckim, programy telewizyjne i radiowe wypełniały relacje o smoleńskiej katastrofie. Chyba wszyscy mieliśmy wrażenie, że oto stoimy w jednym z węzłowych punktów życia narodu, że odtąd zawsze będziemy patrzeć na najnowszą historię Polski jako na całość dwudzielną, składającą się z tego, co wydarzyło się przed powtórną tragedią katyńską - i po niej.
Kiedy wysiadłem z pociągu Łódź-Warszawa, była godzina dziewiąta rano, 17 kwietnia 2010, sobota. W pruszkowskiej Bibliotece im. Henryka Sienkiewicza mieliśmy się spotkać o dwunastej, pomyślałem więc, że nic nie stoi na przeszkodzie, bym wybrał się na Krakowskie Przedmieście. Maszerowałem przez ciche ulice stolicy, mijałem nielicznych przechodniów. Im bardziej zbliżałem się do Nowego Światu, tym więcej ludzi spotykałem. Niemal wszyscy szli w tym samym kierunku. W okolicach Pałacu Staszica urywała się kolejka tych, którzy od wielu godzin czekali na możliwość złożenia ostatniego hołdu zmarłym tragicznie Marii i Lechowi Kaczyńskim. Przyglądałem się wszystkiemu z mocnym wewnętrznym przekonaniem, iż uczestniczę w chwili wyjątkowej, o której po wielu latach będę opowiadał wnukom. Szczęśliwie nie zabrałem ze sobą aparatu fotograficznego, mogłem cały zanurzyć się w gęstym nurcie czasu, co stanął w miejscu. Miałem głębokie poczucie, że wszyscy, którzyśmy się tam znaleźli, trwamy w nadzwyczajnym przyjaznym współobjęciu i że zarazem jakaś trudna do zdefiniowania i opisania siła obejmuje nas wszystkich z zewnątrz, czyni nas jednością w odmiennościach, zespala i unosi ponad nasze biedy i niedostatki.
Od kilku dni prześladowało mnie pytanie, co miałby nam do powiedzenia Norwid, ten przenikliwy analityk i interpretator narodowej rzeczywistości, gdyby znalazł się pośród nas. Czy umacniałby nas w bólu? Przestrzegał i napominał? A może ukazywałby nam nasze małości i wady, byśmy je w tym szczególnym momencie jeszcze wyraźniej dostrzegli? Wertowałem w myśli kolejne tomy jego dzieł i od czasu do czasu natrafiałem na sformułowania i sądy niemal idealnie przystające do bolesnej teraźniejszości.
Myśl pierwsza. Historia się nie skończyła. To tylko nam wydawało się, że możemy funkcjonować poza jej obrębem, że już nas nie dotyczy, że możemy odłożyć ją do lamusa, narodowego pamiątek kościoła. Norwid odezwał się do mnie słowami wiersza Socjalizm:

1
Ludzie, choć kształtem ras napiętnowani,
Z wykrzywianymi różną mową wargi,
Głoszą: że oto źli już i wybrani,
Że już hosanna tylko, albo skargi...
- Że Pyton-stary zrzucon do otchłani:
Grosz? - że symbolem już; harmonią?... - targi!

2
Och! nie skończona jeszcze Dziejów praca -
Jak bryły w górę ciągnięcie ramieniem;
Umknij - a już ci znów na piersi wraca,
Przysiądź - a głowę zetrze ci brzemieniem...
- O! nie skończona jeszcze Dziejów praca,
Nie-prze-palony jeszcze glob, Sumieniem!

Myśl druga, (zbyt?) gorzka. Jesteśmy zdolni do jedności, objawiamy swoją lepszą twarz jedynie w chwilach zagrożenia, tragedii, umiemy celebrować cierpienie, ale wciąż nie potrafimy budować: "Wszystko, co patriotyzmu i historycznego dotyczy uczucia, tak wielkie i wielmożne jest w narodzie tym, iż zaiste kapelusz zdejmam przed ulicznikiem warszawskim - ale - ale wszystko to, czego nie od patriotyzmu, czego nie od narodowego, ale od społecznego uczucia wymaga się, to jest tak początkujące, małe i prawie nikczemne, że strach wspominać o tym!" (list Norwida do Michaliny z Dziekońskich Zaleskiej, listopad 1862).
Myśl trzecia, wywołana niesnaskami związanymi z pochówkiem Pary Prezydenckiej. Czyżbyśmy nadal - jako naród i społeczeństwo - nie potrafili wyprawić "pogrzebu historycznego za dojrzeniem sumienia czasów" (list Norwida do Józefa Bohdana Zaleskiego, styczeń 1856)? Czyżby nas wciąż nie było stać na jedność w obliczu trumien? Czyżbyśmy byli trwale niezdolni "sylabizować interes własnej godności" (list Norwida do Teofila Lenartowicza, styczeń 1856) - również wobec tych wszystkich, którzy w dniach tragedii ze współczuciem nam się przyglądają?
Nie chodzi tu wcale o to, by porzucić wszelkie różnice, spory, by raz na zawsze zakończyć dialog i we wszystkim się zgadzać. Autor Harmonii uczy przecież:

I nerwów gra, i współ-zachwycenie,
I tożsamość humoru -
Łączą ludzi bez sporu:
Lecz bez walki nie łączy sumienie!

*

Uczestnictwo w - by powtórzyć ukute w mediach sformułowanie - "narodowych rekolekcjach" wielu z nas, czytelników literatury wieku XIX, uzmysłowiło, jak zadziwiająco aktualne jest przesłanie Cypriana Norwida, jak bardzo produktywny mógłby być proponowany przez wielkiego poetę i myśliciela idiom poetycki, model intelektualnego, uważnego i krytycznego uczestniczenia piszących w życiu zbiorowości.
W poezji po roku 1989 wzór Norwidowski wydaje się jednak wzorem martwym, dziedzictwo autora Rzeczy o wolności słowa jawi się jako nieproduktywne. Zapewne wynika to po części z nieznajomości jego dzieła, po części zaś z trudu, jaki czytelnik współczesny musi sobie zadać, by Norwida zrozumieć. "Norwidowskie" wiersze napisane na konkurs stanowią na ogół mechaniczne przetworzenie fraz z najsłynniejszych, znajdujących się w kanonie szkolnym, utworów dziewiętnastowiecznego twórcy. Słusznie zauważa autor jednego z tekstów, których nie nagrodziliśmy:

Ogłoszono konkurs
wierszy o poecie.
I przyznajcie szczerze
mało o Nim wiecie.

Dopóki Norwid nie stanie się na powrót poetą czytanym, dopóki nawiązania do jego twórczości będą oparte na nadesłanym na pruszkowski konkurs ironicznym Przepisie na wiersz o Norwidzie: "Koniecznie potrzebne: konkurs i tomik poezji bohatera. / Ilustrowane dzieje literatury polskiej, możesz zastąpić wikipedią.pl. / Kartka i ołówek. / Krótkie rozpoznanie bohatera (strona 56). / Zdjęcie. / Pamiętaj obraz lepiej trafia do odbiorcy. / Na stronie 58 rysunki. / Pasja Chrystusa dla odbiorców religijnych. / Rzeźba dla miłośników modnego 3D. / Teraz przypieprz. / Dużo smutku, samotności, tęsknoty i biedy", dopóty dzieło autora Vade-mecum pozostanie martwym i zimnym pomnikiem przeszłości.
Na szczęście, w konkursowych zestawach było także nieco wierszy dobrych, pozwalających sądzić, że czas obecności Norwida nie minął bezpowrotnie. Najlepsze z nich zostaną zaprezentowane w tomie pokonkursowym.
-------------
Tekst ukaże się jako posłowie do zbioru wierszy nagrodzonych w VIII Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim im. C. K. Norwida


niedziela, 11 kwietnia 2010

Oddali życie za Polskę. Requiescant in pace!

I rzekli: "Brata poznajcie waszego!
Czy ten sam, który wczora się po świecie
Kołatał z wami? - Czy go poznajecie?"

J. Słowacki, Pogrzeb kapitana Meyznera



Jeszcze kilka dni temu ktoś, kto rozmyślałby nad współczesnością Polski, mógłby dojść do wniosku, że żyjemy w epoce posthistorycznej. W zasadzie zostały zniwelowane zagrożenia międzynarodowe - znaleźliśmy się w strukturach Unii Europejskiej i NATO, utrzymujemy poprawne relacje z sąsiadami, byt państwowy jest niezagrożony. A historia? Historia może być dla nas co najwyżej jak pocztówka wysłana z odległej przeszłości, przeszłości, która nie ma prawa się powtórzyć. Wydawało się, że żywotne problemy XXI-wiecznej Polski ograniczają się do zagadnień budżetowo-podatkowych, że polityka nie będzie już niczym innym, jak tylko sztuką sprawnego zarządzania ogromną korporacją, jaką powinno (?) być nowoczesne państwo.
Tak myśleliśmy do soboty 10 kwietnia 2010. Tego dnia historia powróciła, wraz ze śmiercią, bólem oraz myślą o przeklętym i świętym posłannictwie cierpienia, które niewidzialna dłoń Opatrzności po raz kolejny nakłada na Ten Kraj w sercu Europy. Ku zdumieniu wielu z nas w jednej krótkiej chwili (i zapewne na krótko) został reaktywowany romantyczny paradygmat myślenia o dziejach Polski.
Bo historia nie umarła. Upomniała się o swoje prawa.
Wiele powiedziano i napisano o bolesnej wymowie i niezwykłej symbolice katastrofy smoleńskiej. Podkreślano przede wszystkim zadziwiającą analogię między ludobójstwem sprzed siedemdziesięciu lat i upadkiem prezydenckiego samolotu, mówiono o "drugim Katyniu". Ale w żadnym komentarzu nie natrafiłem na myśl, która przyszła mi do głowy w pierwszych godzinach powszechnej żałoby: katastrofa smoleńska jest "nowym Katyniem" również dlatego, że stanowi nieprzewidzianą i tragiczną konsekwencję tamtego rozkazu Stalina. Gdyby przed siedmioma dekadami Sowiety nie zdecydowały o wymordowaniu 20 tysięcy najlepszych polskich inteligentów, nie byłoby najmniejszego powodu, by maszyna TU-154 - z Prezydentem RP, najwyższymi dowódcami wszystkich polskich formacji wojskowych, znakomitymi parlamentarzystami, prezesami Instytutu Pamięci Narodowej i Narodowego Banku Polskiego oraz osobami ze stowarzyszeń katyńskich - lądowała na wojskowym lotnisku w smoleńskim lesie. Gdyby Stalin nie postanowił stworzyć "nowej Polski" na zgliszczach "starej", na trupach najlepszych synów II RP, gdyby szczęśliwym zrządzeniem losu wszyscy oficerowie polscy wzięci do niewoli w 1939, na mocy układu Sikorski-Majski trafili do armii Andersa, nie byłoby nigdy żadnych obchodów masakry katyńskiej. Wszyscy, którzy zginęli przed dwoma dniami, wykonywaliby nadal swoje obowiązki. Prawdopodobne, że Prezydent Lech Kaczyński ponownie zostałby przez jedną z zagranicznych gazet porównany do ziemniaka, a samozwańczy Stańczyk III RP pytałby nadal o "małpki" lub zadawał inne, równie błyskotliwe pytania. Media relacjonowałyby bezstronnie.
Wszyscy myślelibyśmy, że mamy przed sobą prawdziwy obraz rzeczywistości.
Proszę mi wybaczyć patetyczne, może nie całkiem stosowne, porównanie. Przyglądając się rzeczywistości społeczno-politycznej znajdujemy się zazwyczaj w sytuacji pilota TU-154. Widoczność waha się między osiemdziesięcioma a dwustoma metrami. Zwykłe pyskówki bierzemy za poważne debaty, śmiejemy się z żałosnych i głupich żartów, rzeczy drobne nazywamy wielkimi i na odwrót. Niekiedy jednak, bardzo rzadko, przychodzi moment, kiedy mgła się podnosi, a wtedy nagle dostrzegamy pasy startowe, linię lasu, czyste niebo, skomplikowaną linię dróg przecinających okoliczne pola. W oddali majaczy linia horyzontu. Wszystkie zdarzenia możemy ujrzeć we właściwym świetle. Coś takiego stało się po śmierci wielu członków polskiej elity politycznej, wojskowej i społecznej w Smoleńsku. Pojęliśmy nagle, że na sprawy, które widzieliśmy dotychczas w krzywym zwierciadle, możemy spojrzeć zwyczajnie, ze zwyczajnym krytycyzmem lub zwyczajną aprobatą.
Wiele osób porównywało pierwsze godziny po katastrofie do snu, z którego chcielibyśmy się przebudzić i odkryć, że to, co się nam śniło, nie było prawdą. Pozwólcie Państwo, że powiem coś wbrew temu. Nie budźmy się z tego snu, schrońmy się w jego wnętrzu, gdzie wszystko widać wyraźniej, gdzie wszystko jest bliższe prawdy o nas samych i o innych, gdzie jesteśmy lepsi i szlachetniejsi. Pielęgnujmy ów sen, troszczmy się o to, co nam przynosi. Bo - głęboko w to wierzę - ma on własną logikę i sens głębszy niż moglibyśmy przypuszczać.
W środku tego śnienia spoczywa ciało, którego rysów nie możemy rozpoznać, ciało, które trzeba zidentyfikować. Patrząc w jego twarz, w twarz Polski, każdy i każda z nas musi sobie zadać fundamentalne pytania: kim jestem? kim będę? kim powinienem (powinnam) być? Dopiero kiedy rzeczywiście poznamy samych siebie, kiedy zdobędziemy świadomość własnego prawdziwego jestestwa i dokonamy pełnej identyfikacji tego, czym dziś powinna stać się polskość, będziemy zdolni zmienić w sobie to, co powinno ulec zmianie, będziemy w stanie wyciągnąć naukę z podwójnej lekcji katyńskiej.
Ci, którzy zginęli w Smoleńsku, pozostaną w naszych sercach. Pozostanie w nich Lech Kaczyński, który nigdy nie będzie już "byłym prezydentem", ale Prezydentem Zawsze Urzędującym.


poniedziałek, 5 kwietnia 2010

Przybyła o Czerniku


Książka Wiesława Przybyły o Stanisławie Czerniku to błyskotliwa monografia, w której na równych prawach istnieją elementy opowieści biograficznej i rzetelnej rozprawy historyczno-
literackiej. Autor prezentuje przekonujący portret jednego z najważniejszych pisarzy nurtu chłopskiego w polskiej literaturze XX wieku, w istotny sposób wzbogacając stan badań, łącząc rozmaite wątki interpretacyjne, sytuując twórczość Czernika na szerokim tle rodzimej kultury w okresie dwudziestolecia międzywojennego i w latach powojennych.

Ambicją Przybyło było, jak się zdaje, ukazanie autora Przyjaźni z ziemią jako człowieka żywego, bliskiego współczesnemu czytelnikowi, jego twórczości zaś jako ważnego elementu rodzimej tradycji. Zamierzenie to udało się monografiście zrealizować znakomicie - książka stanowi rzadki przykład ponadprzeciętnej sprawności narracyjnej wspartej rozległą erudycją autora , obejmującą zagadnienia natury literackiej, historycznej, społecznej i politycznej. Czytelnik otrzymuje w efekcie "portret wielokrotny" Stanisława Czernika - nauczyciela i pedagoga, "teoretyka oświecenia publicznego", poety i powieściopisarza, propagatora twórczości ludowej, prawodawcy nurtu poetyckiego zwanego autentyzmem i zasłużonego działacza kultury.
Pod piórem Wiesława Przybyły postacie i fakty sprzed kilku dziesięcioleci jawią się jako bliskie i frapujące, odmalowane zostały bowiem z iście epickim rozmachem, zaprezentowane na szerokim tle wydarzeń historycznych (I i II wojna światowa), objaśnione w porządku biograficznym. Książka charakteryzuje się źródłową i metodologiczną rzetelnością, jest dziełem badacza dojrzałego, znakomicie orientującego się w przedmiocie badań i specjalistycznej literaturze, zarazem zaś dbającego o to, by ogromne bogactwo wiadomości biograficznych i literackich przekazywać w sposób niewywołujący znużenia odbiorcy.
U Przybyły - w stopniu, w jakim to tylko możliwe w pracy o charakterze historycznoliteracko-biograficznym - słowa dziwią się sobie. Autor raz po raz zaskakuje czytelnika sposobem zestawiania ze sobą faktów i budowania paralel, badawczą skrupulatnością, która dopełniana bywa na ogół błyskotliwością sprawnego eseisty.
Książka Stanisław Czernik. Człowiek i pisarz może stać się istotnym instrumentem popularyzacji wybitnego, a dziś już na poły zapomnianego twórcy.

Wiesław Przybyła, Stanisław Czernik. Człowiek i pisarz,
Ostrzeszów 2009